autor: Dominika Pawlikowska
Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie): Moje przeżycia w Urzędzie Bezpieczeństwa (spisane po powrocie z wojny)
Tę historię musze poprzedzić pewną opowieścią, aby wyjaśnić czytelnikowi, dlaczego popularyzuję na moim blogu historię Jana Przybyły.
Otóż pewnego popołudnia w kaliskim salonie fryzjerskim trafiłam na młodą dziewczynę, Anię. Ania z zapałem opowiadała o swoich planach, o studiach. W pewnym momencie rozmowa zeszła na wybory, te nadchodzące, prezydenckie w maju 2025.
Ania zapytała mnie o moje pierwsze wybory, te dawne, jeszcze w innej Polsce. – To były inne czasy, Aniu – powiedziałam. Inne wybory i inna rzeczywistość. Nie lubię wracać do tamtych wspomnień, ale w oczach Ani widziałam szczerą ciekawość.
– Wiesz, Aniu… wtedy nie było tak wielu opcji. Była jedna droga, którą nam wskazywano. A ci, którzy próbowali iść inaczej… no, ci mieli problemy.– Jakie problemy? Za mną stała młoda, pełna życia dziewczyna, której świat wydawał się tak oczywisty w swojej wolności. – Wtedy było UB. Czym wiesz kim był ubek? – Ubek? Nigdy nie słyszałam. Chociaż… gdzieś mi się obiło o uszy to nazwisko. Ale nie wiem, kto to był.
Przeszył mnie dziwny chłód. „Gdzieś mi się obiło o uszy nazwisko !?” – To nie nazwisko. To była tajna policja polityczna, Urząd Bezpieczeństwa – wyjaśniłam. – Pilnowali, żeby nikt nie sprzeciwiał się władzy. Byli wszędzie, a nikt nie wiedział, kto jest kim. Sieć donosów, aresztowania w nocy, przesłuchania… ludzie znikali.
Ania słuchała w milczeniu. W jej oczach malowało się niedowierzanie.– Znikali? Tak po prostu? Skinęłam głową. – Tak. Za jedno nieostrożne słowo, za podejrzenie o inne poglądy. Baliśmy się rozmawiać nawet w domach. Sąsiedzi mogli donieść, przyjaciele… nie wiedziało się, komu ufać. UB budziło strach, paraliżowało. To był cień, który kładł się na całym naszym życiu. – I co im robili? Tym, którzy znikali? Mój głos zadrżał lekko. – Różne rzeczy. Bili, torturowali, zmuszali do zeznań, których nigdy nie popełnili. Wielu z nich już nigdy nie wróciło. Zostali zamordowani, pochowani w nieznanych miejscach. Ich rodziny latami nie wiedziały, co się z nimi stało. Uśmiechnęłam się smutno. – To było dawno, Aniu. Ale ważne, żeby o tym pamiętać. Żeby młodzi ludzie wiedzieli, czym była tamta Polska i jaką cenę zapłaciliśmy za tę wolność, którą wy teraz macie. Ania wzięła głęboki wdech i powoli wróciła do pracy. Jej ruchy były teraz bardziej skupione, jakby w zamyśleniu. Kiedy skończyła strzyżenie i odsunęła fotel, spojrzała na mnie z nowym wyrazem w oczach. – Dziękuję pani – powiedziała cicho – Nie wiedziałam. Teraz… teraz rozumiem trochę więcej.
Przejdźmy do wspomnień Jana.
Niedziela w Długiej Wsi
Czerwiec 1948 roku. Letnia niedziela. Słońce łagodnie rozlewało się nad Długą Wsią Drugą, gdzie mieszkańcy zgromadzili się na uroczystości poświęcenia figury Matki Boskiej. Ludzie przynieśli kwiaty, dzieci w białych strojach szeptały modlitwy, a cienie drzew chłodziły rozmodloną gromadę. Wśród nich byli Jan i jego brat Józef. Niewyróżniający się niczym szczególnym z tłumu, choć myśli mieli dalekie od nabożnych pieśni. Tam właśnie spotkali Zygmunta Nawrotkiewicza — znajomego z czasów przedwojennych, obecnie kierowcę pracującego w Skalmierzycach pod Kaliszem. Zygmunt, po kilku zdawkowych słowach, przeszedł do rzeczy. W tajemnicy, zniżonym głosem, wyznał, że w Skalmierzycach działa już podziemna organizacja.
Poprosił, by Jan i Józef założyli podobną komórkę w Stawiszynie. Bracia spojrzeli po sobie — długo nie odpowiadali. To nie była łatwa decyzja. W końcu Jan odrzekł:
— Musimy się nad tym dobrze zastanowić. To poważna sprawa.
Zygmunt skinął głową.
— Za tydzień wrócę z kolegą Zbyszkiem. Wtedy może ustalimy coś konkretnego.
I rzeczywiście, tydzień później, do Stawiszyna zawitali Zygmunt oraz Zbigniew Starkiewicz, student czwartego roku Politechniki Wrocławskiej. Przynieśli ze sobą regulamin i opowiedzieli o celach organizacji. Po długiej rozmowie, Jan i Józef podjęli decyzję. Tak zawiązała się w Stawiszynie Polska Podziemna Organizacja Wojskowa.
Zdj. Jan (po lewej) i Józef Przybyła. 17.04.1948.
"Franek"
Mimo głodu, biedy i lęku, który wżerał się w każdą uliczkę powojennej Polski, Jan wiedział, że nie może stać z boku. Wybrał sobie pseudonim „Franek” i wraz z bratem rozpoczął rekrutację do organizacji. Mieli zaufanych kolegów — czternastu ludzi podpisało deklaracje. Organizacja była jak żywy organizm, miała strukturę, cele i lojalność. Jej zwierzchnikiem pozostał Starkiewicz, a łącznikiem Nawrotkiewicz.
Lecz jak każdy organizm, miała też słaby punkt. Starkiewicz zwerbował do pomocy swojego kolegę, jak się okazało później — człowieka z kaliskiego Urzędu Bezpieczeństwa. To on ich zdradził. Wsypa była kwestią czasu.
10 sierpnia 1949 rozpoczęły się aresztowania. Najpierw Starkiewicz i Nawrotkiewicz w Skalmierzycach. Następnego dnia — Stawiszyn. Funkcjonariusze z Kalisza otoczyli dom Jana przy Szosie Konińskiej 27 i dom Józefa przy Placu Wolności 8. U Józefa urządzili zasadzkę w piekarni. Każdy, kto przyszedł po chleb, był zatrzymywany. W końcu i Jan wszedł prosto w pułapkę.
O godzinie 20:00 wiedział już, że ktoś ich wydał. O 22:00 przybyli kolejni funkcjonariusze UB.
Śledztwo
Zabrano Jana i jego brata do siedziby UB w Kaliszu, na ulicę Jasną. Przeprowadzono rewizję. Aresztowano także innych: Kazimierza Janiszewskiego, Stanisława Bukowskiego, Andrzeja Szczepańskiego, Benona i Marię Rąckich, Józefa Józefowicza. 12 sierpnia schwytano Józefa, dzień później — resztę.
Zamknięto Jana w celi. Po dwóch godzinach funkcjonariusze UB przyszli po niego — rozpoczęło się przesłuchanie. Przy stole siedział podporucznik Zenon Trawiński, pseudonim „Gruchała”. Obok niego stał sierżant Maksymilian Ksawerski — repatriant z Francji, człowiek twardy, bezlitosny. Zawsze obecnych było co najmniej trzech funkcjonariuszy.
Pierwsze przesłuchanie trwało całą noc z 11 na 12 sierpnia. Następnie cały dzień 12 sierpnia i kolejną noc — z 12 na 13 sierpnia. Przerwy były znikome, symboliczne. Na wprost Jana ustawiono silną lampę — żarówka o mocy 500 watów świeciła mu prosto w oczy. Dwóch ubeków stało z tyłu i uderzało go gumowymi pałkami po głowie i plecach.
Nad ranem kazali mu robić przysiady. Ręce miał uniesione wysoko w górę. Po dwustu przysiadach zapytali: No i co, "Franek"? Coś sobie przypomniałeś? Jan milczał. O szóstej rano przerwali śledztwo. Wepchnęli go z powrotem do celi numer 1. Za dnia przesłuchania były łagodniejsze. W budynku pracowali też inni urzędnicy, cywile — UB-ecy nie chcieli się aż tak afiszować ze swoją brutalnością.
Tortury
Przesłuchanie z 12 na 13 sierpnia było szczególnie brutalne. Janowi zdjęto buty, położono go na dwóch taboretach, jeden kat siadł na jego plecach, drugi na nogach. Trzeci bił go kijem po stopach. Po setnym uderzeniu nie czuł już bólu — tylko odrętwienie.
W nocy śledczy położył pistolet na stole i wyszedł. Jan nie sięgnął po broń. Znał tę grę.
15 sierpnia przyszli po niego wieczorem. Podciągnęli go na haku, ledwo dotykał ziemi. Rozebrali go i zaczęli bić po genitaliach. Stracił przytomność.
Ocknął się w celi. Strażnik Bąkowski, przynosząc śniadanie, tylko westchnął na jego widok.
16 sierpnia zobaczył brata. Józef, udręczony i skatowany, powiedział:
— Wybacz, Janek. Nawrotkiewicz wszystko powiedział, musiałem się przyznać. Wskazałem, gdzie masz dokumenty...
Jan poczuł ból, gniew i żal. Zrezygnowany, wyznał śledczym, że dokumenty zakopał pod szopą. Tego samego wieczora przewieziono go do Kiączyna, gdzie pod przymusem wydobyli zakopane archiwum. Cała działalność organizacji wpadła w ręce UB. Najcięższe śledztwo przeszedł Jan, Józef, Zygmunt Nawrotkiewicz i Jerzy Danielczyk. Najgorzej w pamięci Jana zapisał się sierżant Ksawerski — sadysta, kat, człowiek o bardzo niskim poziomie intelektualnym.
Ucieczka
18 19 i 20 sierpnia znowu był przesłuchiwany kilka razy dziennie. Był już tak poturbowany, że zaczął myśleć o ucieczce. W nocy śniła mu się żona, że urodziła dziecko i że było ono w różowej koszulce. Pomyślał, że pewnie urodziła córeczkę. Chodził po celi i rozmyślał, jakim sposobem wydostać się z rąk oprawców. O 6:00 rano 21 sierpnia przyszedł na dzienną zmianę strażnik Bąkowski i zajrzał do celi przez judasza. Zapytał się czemu nie śpi. Po śniadaniu Bąkowski dał mu do ręki jakieś zawiniątko. Były to cztery papierosy, cztery zapałki i kawałek draski. 21 sierpnia nad ranem, strażnik Bąkowski przyniósł Janowi papierosy i zapałki. Jan, o dziwo, poczuł nadzieję. Tego dnia, podczas wydawania obiadu, rzucił się na funkcjonariuszy. W ciągu sekundy wybiegł na ulicę Jasną. Pobiegł Alejami Wolności w stronę miasta, zamiast w stronę teatru i parku. Przed gmachem sądu zatrzymali go. Krzyczał do tłumu:
— Mordują nas na Jasnej!
Ludzie patrzyli z przerażeniem. UB-ecy bili go pięściami i kolbami. Tłum przyglądał się, jak szarpał się z ubowcami i rwał na nich mundury. Piętnastu funkcjonariuszy bilo go i kopało, lecz on nic nie czuł. Broczył krwią, ale stał na nogach. Komendant zadał mu dwa silne ciosy w szyję, myśląc że go powali, ale Jan się tylko zatoczył i oddał mu cios w żołądek. Komendant przewrócił się i rozbił sobie złoty zegarek. Znowu reszta rzuciła się na niego i wtedy stracił przytomność.
Piwnica na Jasnej
Obudził się w ciemnej celi, skuty kajdankami. Dostał gorączki. Myśli o śmierci odganiał modlitwą do Matki Boskiej. Trzy dni spędził w piwnicy, nie ruszany — zbyt poturbowany, by go przesłuchiwać. 23 sierpnia klucznik Bąkowski przyniósł zupę. Powiedział, że brat Józef też próbował uciec i został postrzelony w nogę, ale żyje. Dostał postrzał w mięsień, ale kość jest cała. I że doktor Ganszer założyła mu opatrunek. 26 sierpnia do celi wszedł porucznik Gruchała, komendant UB i major, który przyjechał z Warszawy na inspekcję. Powiedział, że przyjechał w sprawie ucieczki. Jan był zaskoczony. Powiedział mu jakie metody śledztwa stosują ubecy. Major spojrzał na śledczego, lecz nic nie powiedział, popatrzył tylko i poszedł do następnych cel, w których siedział Józef, Czesiek i reszta kolegów.
Dopiero po wyjściu z więzienia okazało się, kto powiadomił Warszawę. W Kaliszu działała podziemna organizacja pod nazwą Wolni Słowianie. Któryś z jej członków z nich był świadkiem szarpaniny na ulicy i dał znać.
Po tygodniu pobytu w piwnicy został rozkuty z kajdan i dostał koc. 27 sierpnia znowu był przesłuchiwany w sprawie ucieczki. Francuz Ksawerski krzyczał, ale nie bił. Wiedział, że Jan do niczego się już nie przyzna.
Więzienie
29 sierpnia sfotografowano go z trzech stron, a 30-go po śniadaniu wyprowadzono z celi na korytarz, gdzie stał już kolega Ludwik Wilkowski. Skuto ich razem i zaprowadzono do samochodu. Podróż do więzienia na Łódzkiej była krótka, lecz pełna napięcia. Pod eskortą trzech uzbrojonych funkcjonariuszy UB wsadzono Jana i jego towarzyszy do samochodu. Bracia patrzyli na siebie przez metalowe pręty — mimo bólu i wycieńczenia, w ich oczach tliła się determinacja.
Przestąpili próg bramy i wkroczyli w nowy świat — ciasne korytarze, ponure cele, ostre światło latarni nad głowami strażników. Politycznych osadzono w ścisłej izolacji, każdy w pojedynczej celi. Nielicznych wcześniej zwolniono z braku dowodów: Kazimierza Janiszewskiego, Stanisława Bukowskiego, Andrzeja Szczepańskiego i innych. Na skutek tortur w śledztwie Kazimierz Janiszewski zmarł, 3 miesiące po wyjściu z UB. Ci, co zostali, czternaścioro ludzi zorganizowanych przez Jana, przydzielono na pierwsze piętro, zwykłych kryminalistów na drugie.
Samotność była torturą. Cicho szeptał modlitwy do Matki Boskiej, wyobrażał sobie rodzinny dom i zapach świeżego chleba.
Życie za kratami
W więzieniu na Łódzkiej reguły były bezwzględne. Sienniki cienkie jak papier, brak środków czystości, żadnych widzeń – tylko jedna paczka żywnościowa i jeden list w miesiącu. Spacer raz dziennie na małym dziedzińcu, zawsze pod czujnym okiem strażników.
Brat Józef, umieszczony kilkanaście cel dalej, nie odzyskiwał sił po torturach. Tracił zmysły, raz modlił się, raz majaczył. Każde rozległe echo kroków napełniało go lękiem.
Na jednym z pięter zasłynął „Plamka” – podporucznik ds. politycznych, surowy jak kat. Jan, zwany przez ubeków „Tarzanem”, nie bał się Plamki – pamiętał własne starcia z oprawcami i wiedział, jak wygląda prawdziwy strach.
Z czasem przyszła segregacja: na pierwszym piętrze polityczni, na parterze folksdojcze, na drugim — kryminaliści. W celi zespołowej znalazł się z Franciszkiem Widerskim, Kazimierzem Kuśmierczykiem, Tadeuszem Nawrotkiewiczem oraz Wiktorem Jędraszkiem – kryminalistą i kapusiem, któremu szybko zagroził żelaznym deklem od ubikacji, ponieważ prowokował go do rozmowy o organizacji. Jędraszek zmienił zachowanie – odtąd milczał.
Krzyk
11 listopada 1949 roku. Nad ranem, gdy chłodna mgła oblepiała korytarze więzienia na Łódzkiej, z celi obok Jana dobiegł nagły, przeraźliwy krzyk. To był głos Bobrowskiego, skazanego na śmierć przez powieszenie. Wiedział, co go czeka, zawołał: — Żegnajcie, koledzy! Jego słowa rozdarły ciszę. Wielu więźniów zerwało się na nogi, szum rozgorzał w celach i na korytarzu. Nikt nie wiedział do kogo należał głos. Strażnicy biegali od drzwi do drzwi, próbując uspokoić zdezorientowanych mężczyzn. Wiktor Jędraszek zapukał szyfrem w sufit, aby skontaktować się z druhami na drugim piętrze. Chciał się dowiedzieć, którego z nich dziś rano wyprowadzono. Początkowo wszyscy myśleli, że padło na żandarma Augusta Justa z Cekowa (urodził się w Kuźnicy w rodzinie rolników wyznania ewangelickiego Daniela Justa ur. 1872 w Kuźnicy i jego żony Wandy z d. Kończak ze wsi Dębe- dopisek autorki) — oprawcę, który w czasie okupacji miał na koncie wiele okrucieństw i mordów. Lecz już po chwili odpowiedział im Hake ze Zbierska, że Just siedzi z nim w celi i że to Bobrowskiego powiesili.
Jan poczuł ścisk w żołądku. Postanowił spróbować rozmowy z Justem, jeśli jeszcze żył w tych murach. Zapytał: Czy pamiętasz, Just, nasz wielkanocny dzień w Porożu, w 1941 roku?
Wspomnienia tamtej Wielkiej Soboty były świeże jak rana: Jan wracał polną drogą wraz ze Stefanem Staszakiem, gdy zostali zatrzymani przez dwóch żandarmów, wśród nich – przez Justa. Ten wyrwał mu fałszywy dowód wydany w Stawiszynie i zabrał 200 marek, po czym uderzył go w twarz. Kazał mu po świętach zgłosić się do żandarmerii w Cekowie, gdzie, obiecywał, zwróci mu dowód. Just miał w Porożu polską kochankę. Znajomy Jana — szewc Józef Ciołek, próbował u niej wyprosić protekcję w tej sprawie.
W drugi dzień Świąt Hitlerjugend urządzała zabawę w wiejskiej świetlicy. Jan, idąc z córką Ciołka Hanką, chciał odzyskać dowód. Gdy Just zbliżył się do niego ze słowami: — Ty polska świnio, myślałeś, że dostaniesz Ausweis (niem. dowód)? Jan zasłonił się ręką przed ciosem. Kiedy żandarm ponowił atak, Jan powalił go na ziemię. Zanim Just się otrząsnął, udało mu się zbiec. Słyszał za sobą wystrzały z pistoletu. Tego samego wieczora musiał uciekać z Poroża na zawsze.
Po wojnie August Just ukrywał się w Gdańsku pod zmienionym nazwiskiem. Lecz w 1950 roku Polak z Cekowa rozpoznał go na stacji kolejowej w Kaliszu. Just przedstawił sfałszowane dokumenty. Pod presją tłumu żandarm został zatrzymany. Na podstawie zeznań świadków udowodniono, że to on właśnie brał udział w pacyfikacji polskiej ludności. Wkrótce potem, w 1950 roku, kat Polaków — Just — stanął przed sądem i został powieszony w Kaliszu.
Jan wiedział, jak kruche bywa życie człowieka i jak nieprzewidywalny los potrafi przeplatać śmierć z odkupieniem.
Procesy i wyroki
Zima 1949 roku przyniosła sądowe sesje. Polityczni oskarżeni stali przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Poznaniu (sesje wyjazdowe w Kaliszu).
-
21 grudnia 1949
– Ludwik Wilkowski (ur. 1917) – 7 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia.
– Józef Kitt (ur. 1922) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia. Tutaj więcej o rodzinie Kitt - Zygmunt Kitt
-
4 stycznia 1950
– Tadeusz Nawrotkiewicz (ur. 1929) – 5 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 2 lata, przepadek mienia.
– Czesław Przybyła (ur. 1922) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia.
-
13 stycznia 1950
– Zygmunt Nawrotkiewicz (ur. 1925) – 8 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 4 lata, przepadek mienia.
– Jan Przybyła (ur. 1919) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia.
– Jerzy Danielczyk (ur. 1925) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia.
– Stanisław Przybyła (ur. 1908) – 1,5 roku więzienia.
-
3 lutego 1950
– Józef Przybyła (ur. 1917) – 11 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 4 lata, przepadek mienia.
– Jan Sobusiak (ur. 1913) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 2 lata, przepadek mienia.
– Franciszek Widerski (ur. 1924) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 2 lata, przepadek mienia.
– Stanisław Przybyła (ur. 1923) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 2 lata, przepadek mienia.
– Kazimierz Kuśmierczyk (ur. 1927) – 5 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 1 rok, przepadek mienia.
– Włodzimierz Gieszczyński (ur. 1910) – 1,5 roku więzienia.
W czasie ostatniej rozprawy, gdy sędzia poprosił Jana o ostatnie słowo, odpowiedział spokojnie: — Jestem niewinny. Byłem katowany w UB i nie wyznałem nic, czego bym nie zrobił. Po wyroku złagodzono rygor: pozwolono na paczki i widzenia, skrócono spacery, lecz pozostał surowy nadzór.
Post powiązany - wcześniejsza historia Jana- powrót do domu po zakończeniu wojny. Proszę kliknąć w link:
Wspomnienia Jana Przybyły. Powrót do życia. Maj 1945.