sobota, 7 czerwca 2025

Wspomnienia Jana Przybyły: Więzienie w Rawiczu i powrót do domu.



autor: Dominika Pawlikowska

Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie): Moje przeżycia w Urzędzie Bezpieczeństwa (spisane po powrocie z wojny)

Rawicz – codzienność w cieniu systemu

      Była wiosna 1950 roku. Wyroki zostały już zatwierdzone i więźniowie czekali tylko na moment, kiedy zostaną wywiezieni z Kalisza. W kaliskim więzieniu panowały różne nastroje, a strażnicy – jak to bywa – byli rozmaici. Wśród nich wyróżniał się Maciaszek, człowiek, który nie wyrządzał więźniom krzywdy. Był też Stanisław Staszak – dusza poczciwa, zawsze gotów pomóc, jeśli tylko mógł coś dla osadzonych załatwić.
   Lata pięćdziesiąte w Polsce były czasem brutalnego stalinizmu – epoki terroru, wszechwładzy bezpieki i sądów wojskowych, które bez realnych dowodów skazywały tysiące obywateli na długoletnie więzienie lub śmierć. Władza komunistyczna, narzucona Polsce przez Związek Radziecki po zakończeniu II wojny światowej, zwalczała każdy przejaw niezależności i oporu. Szczególnym celem represji stali się żołnierze Armii Krajowej, członkowie organizacji niepodległościowych oraz wszyscy, których uznano za „wrogów ludu”.
   To właśnie wtedy setki więzień – takich jak Rawicz, Wronki, Mokotów, Fordon czy Rakowiecka – zapełniły się więźniami politycznymi. Ludzi torturowano w śledztwach, zmuszano do fałszywych zeznań, a w celach śmierci czekali często nie bandyci, lecz patrioci. Władza budowała system oparty na strachu, donosicielstwie i inwigilacji, a do jego podtrzymywania potrzebowała lojalnych funkcjonariuszy i brutalnych metod.
Jan – jak wielu jemu podobnych – był tylko jednym z tysięcy młodych ludzi, którzy nie godzili się z powojennym zniewoleniem Polski. Aresztowany, skazany i osadzony w Rawiczu, dzielił los tych, którzy odważyli się myśleć i działać inaczej. Ich codzienność – to nie tylko cela i betonowe mury, ale też nieustanne zagrożenie, konieczność walki o godność i przetrwanie.

   W więzieniu w Kaliszu Jan przebywał do czerwca 1950 roku. Pod koniec miesiąca przewieziono go razem z bratem Czesławem, Tadeuszem Nawrotkiewiczem, Zygmuntem Nawrotkiewiczem i Stanisławem Przybyłą – członkami ich podziemnej organizacji Polskiej Podziemnej Organizacji Wojskowej – oraz Markiem Kiersnowskim z organizacji „Wolni Słowianie”. Zawieziono ich do Rawicza, do centralnego więzienia, jednego z największych w kraju. Mieściło do siedmiu tysięcy osadzonych. Składało się z dwóch dwupiętrowych bloków: czerwonego i białego. W czerwonym przebywali osadzeni z wyrokami do dziesięciu lat, w białym – ci, którzy zostali skazani na dłużej, aż po dożywocie. 
   W latach powojennych więzienie w Rawiczu należało do najcięższych zakładów karnych w Polsce Ludowej. Umieszczano tam głównie więźniów politycznych, byłych żołnierzy Armii Krajowej, członków organizacji niepodległościowych oraz osoby uznane za „wrogów ustroju socjalistycznego”. Surowy reżim, brutalne przesłuchania i przeludnione cele były codziennością. Więzienie mieściło się w dawnych zabudowaniach klasztornych i już od XIX wieku słynęło z ciężkich warunków. W okresie stalinowskim funkcjonowało jako miejsce odosobnienia dla tysięcy ludzi, którzy sprzeciwiali się komunistycznym rządom. Dla wielu osadzonych Rawicz stał się symbolem cierpienia, ale też niezłomności ducha i walki o wolność.
   Na terenie zakładu znajdowała się stolarnia, w której więźniowie produkowali meble, oraz drukarnia – również obsługiwana przez osadzonych. Jana i jego towarzyszy ulokowano w czerwonym bloku, na parterze.

   Pierwsza noc w Rawiczu była dla Jana koszmarna. Zaatakowały go pluskwy – jakby chciały pożreć go żywcem. O dziwo, nie gryzły żadnego z jego współtowarzyszy, tylko jego jednego. Przez całą noc nie robił nic poza ich zabijaniem. Po tygodniu przeniesiono ich na pierwsze piętro, gdzie do celi dołączyło jeszcze pięciu innych. W sumie było ich dziesięciu. Wszyscy odsiadywali wyroki za działalność w nielegalnych organizacjach. Pochodzili z różnych stron Polski: z Warszawy, Ciechanowa i Nowego Targu.
Regulamin w Rawiczu był nieco łagodniejszy niż w innych miejscach. Strażnicy pełnili służbę bez przesadnej brutalności, a relacje między nimi a więźniami były względnie spokojne. Komendantem czerwonego bloku był Józef Toporowicz – mężczyzna około pięćdziesiątki, lubiany przez osadzonych, choć czasem potrafił podnieść głos. Miał słabość do rolnictwa. Gdy odwiedzał cele, zwykł pytać, kto z więźniów pochodzi ze wsi i prowadził z nimi rozmowy na temat gospodarstwa. Często rozmawiał też z Janem, który sam przed aresztowaniem prowadził gospodarstwo rolne.
Dzięki życzliwości komendanta Jan przez cztery miesiące mógł dzielić celę z bratem Czesławem i kuzynem Stanisławem Przybyłą z Długiej Wsi. Choć więzienny regulamin zabraniał osadzania krewnych w jednej celi, Toporowicz przymykał na to oko. Miał też wyjątkową niechęć do kapusiów. Gdy przyprowadzał któregoś do celi, często z widocznym wzburzeniem rzucał: „Macie tu psa, tylko mu krzywdy nie róbcie!”, po czym trzaskał drzwiami i odchodził. Donosiciele niestety pojawiali się regularnie. Pierwszy z nich był wyjątkowo grzeczny, lecz szybko został zdemaskowany. Jan poradził mu, by sam poprosił o przeniesienie – co też uczynił. Drugi zjawił się po miesiącu. Mówił bez ustanku, od rana do wieczora. Po wieczornym apelu Jan i jego współwięźniowie postanowili, że nocą dadzą mu nauczkę. O pierwszej nad ranem narzucili mu na głowę koc i zaczęli bić.    Następnego dnia do celi przyszedł oddziałowy z komendantem. Więźniowie zgodnie oświadczyli, że nowy współosadzony był agresywny i sam sprowokował zajście.

Październik 1950

   Nadszedł październik 1950 roku. Jesień rozgościła się na dobre, a chłód przenikał przez mury więzienia w Rawiczu. Czesława, brata bohatera, wyprowadzono z celi i wysłano do Strzelec Opolskich – miał pracować w kamieniołomach. Kuzyna, Stanisława Przybyłę, przeniesiono do innej celi. W miejsce dawnych towarzyszy niedoli pojawili się nowi. Komendant więzienia krążył od celi do celi, wypytując, kto chce podjąć pracę – może w kopalni? Więźniowie, w tym i on, odmówili.
   Po miesiącu komendant zjawił się ponownie, tym razem z propozycją lżejszej pracy – w kartoflarni. Dla niego, osamotnionego po rozdzieleniu z bratem i kuzynem, wszystko było już obojętne. Zgodził się. Wkrótce dołączył do grupy pięćdziesięciu więźniów, którzy codziennie obierali ziemniaki. Nazywano ich żartobliwie „rzeźbiarzami”.
   Praca, choć monotonna, pozwalała zabić czas i dawała namiastkę normalności. Na dwóch przypadało pięćdziesiąt kilogramów ziemniaków do obrania – łącznie przygotowywali codziennie około 20–25 koszy, które potem zanoszono do kuchni. Jego współpracownikiem był Janek Bartnik z Radomia – skazany za działalność w Armii Krajowej.
   Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. W więzieniu hodowano nutrie, z przeznaczeniem na futra. Dwadzieścia pięć sztuk miało zostać zabitych. Strażnik, wiedząc o jego doświadczeniu rzeźnickim, zapytał, czy zająłby się oprawą. Zgodził się bez wahania. Przed świętami wykorzystał mięso, by przygotować dla współwięźniów posiłek – niemal pięćdziesięciu ludzi zajadało się aromatyczną pieczenią z nutrii. Nawet strażnicy przyszli do kartoflarni spróbować – nie kryli zadowolenia.
   Na święta przyjechała żona. Przywiozła paczkę żywnościową, ale administracja wstrzymała przyjmowanie paczek dla wszystkich więźniów. Uspokoił ją wtedy:
– Nie martw się, mamy pieczeń z nutrii – powiedział z uśmiechem.
   W kartoflarni pracowało też dwóch więźniów, znanych jako kapusie. Nie potrafił na nich patrzeć. Czekał tylko na moment, w którym któryś z nich się potknie. W lutym 1951 roku, podczas codziennej pracy, jeden z kapusiów zaczął ubliżać Jankowi Bartnikowi. To była iskra, na którą czekał. Uderzył go w twarz. Wybuchło poruszenie. Strażnik Frąckowiak, który pilnował „rzeźbiarzy”, natychmiast zareagował:
– Kto to zrobił?
Przyznał się bez wahania. Zabrano go do biura, gdzie grożono mu karą i wyrzuceniem z kartoflarni.
– Ten kapuś dziś zameldował na mnie, jutro może zameldować na pana – powiedział spokojnie do strażnika. Koledzy stanęli po jego stronie. Potwierdzili, że tamten więzień jest konfliktowy. Sprawa nie trafiła wyżej. Kapuś dostał naganę.
   W obrębie więzienia funkcjonował duży magazyn żywnościowy, zaopatrujący nie tylko zakład, lecz także korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Gdy przywożono większe ilości mąki czy kaszy, kierownik magazynu prosił o pomoc więźniów.
   Był początek marca 1951 roku, kiedy do kartoflarni wszedł strażnik i zapytał, kto pomoże przy noszeniu mąki. Zgłosił się od razu. Podczas pracy w magazynie zagadnął kierownika:
– Jestem rzeźnikiem. Może przydałbym się tu do pracy? Następnego dnia został przeniesiony do magazynu. Kierownikiem był Teodor Ruciński – młody człowiek z okolic Wilna. W przeszłości należał do AK, ale gdy Rosjanie rozbili struktury Armii Krajowej, uciekł i przedostał się do Polski. Został strażnikiem w Rawiczu, znanym z uczciwości i szacunku wobec więźniów.
   W magazynie panowała inna atmosfera niż w kartoflarni. Nie byli już skrępowani, a jedzenia nie brakowało. Pracowało tam trzech więźniów – każdy z innego regionu, ale wszyscy lojalni i zżyci: on z okolic Kalisza, Władysław Wojda z rzeszowskiego AK oraz Stefan Matuszak z lubelskiego.
   W kwietniu 1951 roku do Rawicza przywieziono jego brata Józefa i Ludwika Wilkowskiego. Józef trafił do tzw. białego bloku, Wilkowski do czerwonego. Wilkowski był fryzjerem – dostał więc przydział do golenia strażników.
   Gdy tylko dowiedział się o przybyciu brata, napisał podanie o widzenie. Udało się – co miesiąc widywał się z Józefem. Za wszelką cenę próbował wciągnąć go do pracy w piekarni, gdzie strażnikiem był Józef Kerczmer – człowiek zaufany, lojalny wobec więźniów.
W cieniu murów Rawicza, między niepewnością jutra a walką o resztki godności, Jan nie przestawał wierzyć, że kiedyś nadejdzie wolność. I że warto na nią czekać, nawet w miejscu, gdzie każdy dzień był aktem oporu.

 Powrót do życia

   W kwietniu 1952 roku zabrano go z magazynu na szkolenie stolarskie. Razem z grupą innych więźniów przygotowywano ich do transportu do Jelcza. Jego brat, decyzją Kerczmera, został skierowany do pracy w piekarni, gdzie pozostał aż do końca wyroku.
Praca w magazynie układała się dobrze. Więźniowie dogadywali się ze sobą jak bracia, zdrowie dopisywało. W ich celi mieszkało ośmiu mężczyzn. Zimą dołączył do nich kapuś – Kazimierz Szumilas. Miał za zadanie sprawdzić, czy więźniowie nie prowadzili żadnych nielegalnych interesów. Jako magazynierzy mieli kontakt z innymi osadzonymi – pracującymi w kuchni, na podwórzu, czy właśnie w piekarni. Szybko zdemaskowali intruza. By nie stracić dobrej pracy, postanowili traktować go dyplomatycznie.
W ich celi próg był tak wydeptany, że powstała szeroka szczelina między nim a drzwiami. Zimą przez nią wciskał się lodowaty wiatr. Pokazali Szumilasowi miejsce tuż przy drzwiach. Spał tam samotnie pod jednym cienkim kocem, podczas gdy pozostali dzielili się dwoma kocami po dwóch. Biedak nie zmrużył oka przez całe noce. Trząsł się z zimna, płakał. Wytrzymał dwa tygodnie, po czym trafił do szpitala.
   Był kwiecień. Minął rok pracy w magazynie. Czuł się dobrze odżywiony i zdrowy. Mimo starań kierownika magazynu, który dwukrotnie chodził do biura z prośbą o jego zatrzymanie, decyzji nie udało się zmienić – został zakwalifikowany do wyjazdu do Jelcza. Dla stu więźniów zorganizowano kurs przysposobienia przemysłowego w zawodzie stolarza. Trwał on niemal trzy miesiące – od kwietnia do lipca 1952 roku. Po jego zakończeniu uczestnicy otrzymali świadectwa.
   Pod koniec lipca zostali przetransportowani do Jelcza, gdzie rozpoczynała działalność państwowa fabryka samochodów ciężarowych. Zakład w Jelczu powstał na bazie dawnych zakładów Kruppa – niemieckiej fabryki zbrojeniowej. W czasie II wojny światowej produkowano tam części do dział i pojazdów wojskowych. Po 1945 roku, w wyniku decyzji władz komunistycznych, ruiny poniemieckiej fabryki zostały przejęte przez państwo i stopniowo odbudowane. W odbudowie tej brali udział m.in. więźniowie polityczni, w tym także on.
   Zakład z czasem przekształcił się w Państwowe Zakłady Samochodowe w Jelczu, gdzie rozpoczęto produkcję samochodów ciężarowych na radzieckiej licencji. Obóz pracy otaczał wysoki, trzymetrowy płot z kolczastego drutu i wieże strażnicze z wartownikami uzbrojonymi w broń maszynową. Bloki mieszkalne – dwupiętrowe – przypominały wojskowe koszary. W salach znajdowały się piętrowe łóżka – jedno dla każdego więźnia. Na środku placu stała świetlica mogąca pomieścić nawet tysiąc osób. Był też plac sportowy, boisko do piłki nożnej i siatkówki, biblioteka oraz kantyna. Codziennie podawano trzy posiłki. W kantynie można było kupić chleb, masło, smalec i papierosy. Zarobki więźniów dzielono na trzy części: jedna trafiała bezpośrednio do więźnia, druga była deponowana, a trzecia przeznaczana na potrzeby administracji więziennej. Pracowali na trzy zmiany. Montowali ciężarówki wojskowe – głównie cysterny i pojazdy techniczne – z części dostarczanych z NRD. Więźniowie stanowili aż 90% załogi, resztę stanowili cywile.
Bloki mieszkalne – dwupiętrowe – przypominały wojskowe koszary. W każdej sali znajdowały się piętrowe łóżka – jedno dla każdego.
   Na środku placu stała świetlica mieszcząca nawet tysiąc osób, był też plac sportowy z boiskiem do piłki nożnej i siatkówki, biblioteka oraz kantyna. Więźniowie otrzymywali trzy posiłki dziennie, a w kantynie można było kupić chleb, masło, smalec i papierosy. Zarobki dzielono na trzy części – jedna trafiała do więźnia, druga na depozyt, trzecia na potrzeby więziennictwa.
   Pracowali na trzy zmiany. Montowali wojskowe ciężarówki na radzieckiej licencji, z części dostarczanych z NRD – między innymi cysterny na paliwo oraz pojazdy techniczne. Więźniowie stanowili 90% załogi, reszta to cywile. Zakład podzielony był na działy: stolarski, ślusarski, tokarski, blacharski oraz halę montażową. Samochody schodziły z taśmy gotowe do przeglądu.
Pierwsze dwa miesiące spędził jako ślusarz – od września do listopada, po ukończeniu kursu. Próbował też pracy jako spawacz, ale szybko zrezygnował – była zbyt szkodliwa dla zdrowia. Dzięki znajomości z inżynierem z Krakowa, również więźniem, udało mu się przenieść na taśmę montażową. Po pewnym czasie został brygadzistą.
   Pewnego dnia zwolniło się stanowisko grupowego. Strażnik polecił mu je objąć. Wiedział jednak, jak złą sławą cieszyła się ta funkcja – grupowi nosili opaskę na rękawie i byli podejrzewani o donosicielstwo. Nie chciał jej zakładać. Mimo to, trzeciego dnia, przy bramie zmuszono go do jej włożenia. W oczach kolegów natychmiast stał się kimś obcym. Szybko z tego „zaszczytu” zrezygnował – po tygodniu oddał opaskę, a jemu towarzyszyła ulga.

1953 rok. Śmierć tyrana.

    Choć Jan nigdy nie był w Moskwie, choć nie stanął nigdy przed obliczem Józefa Stalina, to jego życie – jak życie milionów ludzi w Europie Środkowo-Wschodniej – zostało ukształtowane właśnie przez tego jednego człowieka. Stalin, który zbudował imperium na krwi i strachu, sięgał swoją polityką daleko poza granice Związku Radzieckiego. Również do Polski. To właśnie on, człowiek o martwym spojrzeniu, zdecydował, że po 1945 roku Polska nie będzie już wolna, lecz podporządkowana. Że opór wobec komunistycznej władzy zostanie uznany za „zdradę ludową”, a ludzie tacy jak Jan – młodzi, wierni wartościom, odważni – zostaną nazwani wrogami.
   Władza, którą Stalin zbudował, była bezlitosna i doskonale zorganizowana. UB – polski odpowiednik radzieckiego NKWD – przejmował metody i mentalność moskiewskich instruktorów. Tortury, procesy pokazowe, wymuszanie zeznań, więzienia bez wyroków – to była codzienność w stalinowskiej Polsce. Śmierć Stalina 05.03.1953, radzieckiego polityka i krwawego dyktatora, który od lat 20. XX wieku aż do swojej śmierci sprawował władzę absolutną w Związku Radzieckim, wywołała zmiany polityczne w całym bloku wschodnim, w tym w Polsce. Władze ZSRR rozpoczęły proces „odwilży”, czyli stopniowego łagodzenia terroru i represji. Kraje satelickie, w tym Polska, również zaczęły dostosowywać swoją politykę – m.in. poprzez ogłaszanie amnestii dla więźniów politycznych. Komuniści chcieli złagodzić napięcia społeczne po latach terroru stalinowskiego. Kierowały nimi również względy praktyczne – przepełnienie więzień. W latach stalinizmu (1948–1952) liczba więźniów politycznych drastycznie wzrosła. Władze nie były w stanie utrzymać tak dużej liczby osadzonych, dlatego potrzebowały „legalnego” sposobu ich redukcji.
W obozie zaczęły krążyć pogłoski o amnestii.  Amnestia miała stworzyć pozory „humanitaryzmu” władzy ludowej oraz odbudować zaufanie obywateli do państwa. 
   W sercach więźniów pojawiła się nadzieja. Wiosną, gdy nadal pracował przy montażu, do zakładu przybyła inspekcja: główny dyrektor, dyrektor produkcji, radziecki generał, kapitan i... polski porucznik. Spojrzał na niego – i zamarł. To był jego znajomy ze Stawiszyna – pan Zenon Schmidt, pracownik Ministerstwa Obrony Narodowej.
– Cześć, Jasiu! – zawołał głośno porucznik. Podszedł i serdecznie go objął. Wszyscy zamilkli. Rozmawiali z dziesięć minut. Schmidt wręczył mu paczkę papierosów i obiecał, że odwiedzi go po inspekcji. Przyszedł punktualnie, o 1:30, i razem poszli na plac zbiórek. Pocieszył go, że amnestia obejmie również jego. To spotkanie zostawiło ślad w jego sercu – do dziś czuł wobec niego dług wdzięczności.
  Niestety, spotkanie nie uszło uwadze strażników. Wszczęto dochodzenie. Wezwano go na przesłuchanie. Powiedział prawdę – że to jego znajomy z rodzinnych stron, że podarował mu papierosy. Następnego dnia ponownie go przesłuchano. Wówczas oświadczył, że wszystko mu przekaże. Poproszono go, aby nie wspominał nikomu o tej rozmowie. Potem wrócił do codziennej rutyny.
   Wreszcie, 20 lipca 1953 roku, po pracy do sali wszedł strażnik i polecił mu spakować rzeczy. Zapytał, czy wychodzi. Chciał oddać kolegom prowiant, ale strażnik rozkazał zabrać wszystko. Trafił do sali kwarantanny, gdzie było już dziesięciu innych więźniów. Powiedziano im, że wychodzą następnego dnia – 22 lipca. Mieli przygotować cywilne ubrania. Tego dnia opuścili więzienie w grupie. Nie wolno im było pożegnać się z kolegami, ale mimo zakazu, poszedł oddać im żywność.
– Cześć – powiedział tylko. Bo w więzieniu nie mówi się „do widzenia”.
Wydano im przepustki i pieniądze. 
   Wieczorem wsiadł do pociągu. O pierwszej w nocy miał przesiadkę do Kalisza. 23 lipca wysiadł na dworcu. Kupił dla córki słodycze i dużą piłkę – znał ją tylko ze zdjęć. Nie widział jej od czterech lat.

Jan Przybyła z zona Izabela z d. Pilarska i 4-letnią Tereską. Zdjęcie wykonane po powrocie z więzienia.
Jan Przybyła z zona Izabela z d. Pilarska i 4-letnią Tereską.
Zdjęcie wykonane po powrocie z więzienia
.
   Przed południem dotarł do Kiączyna. Wieś Kiączyn Nowy to niewielka miejscowość położona w województwie wielkopolskim, niedaleko Kalisza, w gminie Stawiszyn. Malowniczo usytuowana pośród pól i lasów, zachowała spokojny, wiejski charakter typowy dla regionu południowej Wielkopolski. W latach powojennych była to cicha osada, w której życie toczyło się zgodnie z rytmem natury i prac polowych. Mieszkańcy żyli skromnie, zajmując się głównie rolnictwem. Choć z pozoru odcięta od wielkiej historii, to właśnie tu wielu powracających z więzień i obozów odnajdywało swoje rodziny i próbowało budować życie na nowo — tak jak Jan, który po latach represji odnalazł w Kiączynie schronienie i początek nowego rozdziału. Żona była w ogrodzie. Nie zauważyła go. Podszedł i powiedział: – Szczęść Boże. Zamarła. Wybiegła do niego. Uściskali się, wzruszeni do łez. Na podwórku bawiła się ich córeczka. Wziął ją w ramiona, ale był dla niej obcym mężczyzną. Broniła się, wyrywała.– To tatuś. Już z nami zostanie – tłumaczyła matka.

Wotum wdzięczności

   Jeszcze w ciemnej izolatce UB, skatowany i zmarznięty, przyrzekł sobie, że jeśli przeżyje – ufunduje kapliczkę na cześć Matki Boskiej Królowej Polski. Wierzył, że dzięki Jej wstawiennictwu wyszedł cało z piekła. Choć wrócił zrujnowany materialnie, obietnicę spełnił.
   Kapliczka, strażnik wiary i pamięci, stanęła na posesji jego syna Ryszarda, przy drodze ze Stawiszyna do Zbierska. W 1958 roku zbudował ją murarz Andrzej Szczepański wraz z pomocnikiem Stanisławem Bukowskim. Od zachodniej strony wmurował swoją intencję. 15 czerwca, w dniu Pierwszej Komunii Świętej córki Teresy, kapliczka została poświęcona. 

Wiejskie kapliczki to nie tylko znaki wiary, lecz także pamiątki ludzkiego losu, zapisane w tynku, w drewnie, w popękanym szkle osłaniającym figurki Matki Bożej czy Chrystusa Frasobliwego. Stawiane były z wdzięczności – za ocalenie z choroby, za powrót z wojny, za deszcz po długiej suszy. Były ślubem, modlitwą, wotum i znakiem nadziei.
1991. Jan przy kapliczce.


   Uroczystość prowadził ksiądz Henryk Posłuszny, ówczesny prefekt ze Stawiszyna. Na tablicy umieszczono wezwanie: „Królowo Polski, błogosław nam i ratuj w potrzebie.”
   Wiejskie kapliczki to nie tylko znaki wiary, lecz także pamiątki ludzkiego losu, zapisane w tynku, w drewnie, w popękanym szkle osłaniającym figurki Matki Bożej czy Chrystusa Frasobliwego. Stawiane były z wdzięczności – za ocalenie z choroby, za powrót z wojny, za deszcz po długiej suszy. Były ślubem, modlitwą, wotum i znakiem nadziei. Często budowano je tam, gdzie wydarzyło się coś ważnego. Gdzie ktoś umarł – nagle, tragicznie – albo gdzie ktoś cudem uniknął śmierci. W innych miejscach kapliczki wyznaczały granice wsi, chroniły pola przed burzą, domy przed zarazą, dusze przed zwątpieniem. Były jak drogowskazy nie tylko dla ciała, ale i dla ducha.
  Na wsiach ludzie znali każdą z nich po imieniu. Mówili: „ta przy lesie, co ją dziadek stawiał po wojnie”, „ta pod dębem, co Matka Boska miała tam ukazać się pasterce”, „ta, co ojciec wrócił znad Bzury i przysiągł, że zbuduje”. Kapliczka stawała się pamiątką – bardziej wieczną niż dom, który mógł spłonąć, runąć lub zostać opuszczony.

Kapliczka w Kiączynie jest częścią rodzinnego drzewa Przybyłów. Dopóki żyli Izabela i Jan Przybyłowie, opieka nad kapliczką była dla nich nie tylko obowiązkiem, lecz przede wszystkim aktem serca. Izabela przystrajała ją świeżymi kwiatami, które zmieniały się z porami roku, a Jan troszczył się o jej wygląd – bielił ściany, naprawiał ubytki, doglądał każdego detalu.
Kwiecień 2000


   Kapliczka w Kiączynie jest częścią rodzinnego drzewa Przybyłów. Dopóki żyli Izabela i Jan Przybyłowie, opieka nad kapliczką była dla nich nie tylko obowiązkiem, lecz przede wszystkim aktem serca. Izabela przystrajała ją świeżymi kwiatami, które zmieniały się z porami roku, a Jan troszczył się o jej wygląd – bielił ściany, naprawiał ubytki, doglądał każdego detalu. W kwietniu 2000 roku własnoręcznie ją otynkował i pomalował. 
  15 lutego 2001 roku Jan Przybyła odszedł. Wtedy troskę o kapliczkę przejęły jego żona Izabela oraz córka Teresa Pietrzak. Przez kolejne lata kontynuowały dzieło rozpoczęte przez ojca i męża, dbając o miejsce modlitwy i zadumy. Wiosną, w latach 2008–2010, w maju, codziennie zbierała się przy niej grupa kobiet z Nowego Kiączyna. Rozbrzmiewały pieśni ku czci Matki Bożej, a słowa Litanii loretańskiej unosiły się w wieczornym powietrzu niczym cicha modlitwa całej wsi.
   Gdy w lutym 2018 roku odeszła Izabela Przybyła. Sześcioletnia choroba opiekunki i upływ czasu odcisnęły piętno nie tylko na rodzinie, ale i na miejscu, które przez lata było symbolem wiary i wspólnoty.
   Latem tego samego roku syn Izabeli i Jana – Ryszard Przybyła – wraz z żoną Danutą podjął się renowacji. Obudowali kapliczkę z cegły klinkierowej i zadbali o jej otoczenie, przywracając dawną godność temu świętemu miejscu. 7 stycznia 2019 roku kapliczka została uroczyście poświęcona przez księdza Jakuba Ubysza, wikariusza parafii w Stawiszynie. Los jednak postawił kapliczkę przed kolejną próbą. W czerwcu 2024 roku ruszyła budowa ścieżki rowerowej między Stawiszynem a Zbierskiem. Jej trasa przebiegała dokładnie przez teren, na którym stała kapliczka. 8 lipca 2024 roku została rozebrana – zburzona, ale nie zapomniana. Przedsiębiorstwo Budowy Dróg z Kalisza nieodpłatnie przekazało cegłę klinkierową i zaprawę. Burmistrz Stawiszyna Grzegorza Kaczmarkek pokrył koszty budowy, kapliczka mogła powrócić na swoje miejsce. Nową wzniósł murarz Daniel Biesiada ze Zbierska, wspierany przez Jerzego Stasiaka i Ireneusza Balcera. Teren wokół kapliczki uporządkował Ryszard z żoną Danutą.
   15 maja 2025 roku odbyło się uroczyste poświęcenie nowej kapliczki. Aktu tego dokonał proboszcz parafii w Stawiszynie – ksiądz Jakub Piotrowski. W modlitewnym skupieniu uczestniczyli mieszkańcy Nowego Kiączyna.

Kiączyn Nowy, kapliczka
Kapliczka w Kiączynie Nowym, wybudowana w 2025.
Oryginalna tablica nie zachowała się. Oryginalny jest za to krzyż zwieńczający kapliczkę
oraz figura Matki Boskiej. Tablica została odtworzona wg. oryginału. 
Poświęcił proboszcz parafii w Stawiszynie ks. Jakub Piotrowski w dniu 15.05.2025.


   Kapliczka przywraca łączność między pokoleniami, między Kiączynem sprzed lat a współczesnym światem, który coraz mniej pamięta. A gdy zatrzymać się przy niej choć na chwilę, zrozumieć można, że kryje w sobie coś więcej – opowieść o ludzkim losie.

Tereska  (ur. 20.08.1949) w 1951.
Jan przechowywał zdjęcie w podwójnym dnie
proszku do mycia zębów.  


Teresa Pietrzak z domu Przybyła, córka Jana, przechowuje wspomnienia ojca i pielęgnuje pamięć o Nim. 

Świadectwo ukończenia kursu stolarskiego.



Podwórze Jana Przybyły w Nowym Kiączynie w tle. Izabela z 2 letnim Ryszardem i 9 letnią Teresą - 1958.
 Nowy Kiączyn.
 2 letni Ryszard i 9 letnią Teresą - 1958.

sobota, 24 maja 2025

Wspomnienia Jana Przybyły: Moje przeżycia w Urzędzie Bezpieczeństwa w Kaliszu. 1949.

 autor: Dominika Pawlikowska

Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie): Moje przeżycia w Urzędzie Bezpieczeństwa (spisane po powrocie z wojny)

   Tę historię musze poprzedzić pewną opowieścią, aby wyjaśnić czytelnikowi, dlaczego popularyzuję na moim blogu historię Jana Przybyły. 
Otóż pewnego popołudnia w kaliskim salonie fryzjerskim trafiłam na młodą dziewczynę, Anię. Ania z zapałem opowiadała o swoich planach, o studiach. W pewnym momencie rozmowa zeszła na wybory, te nadchodzące, prezydenckie w maju 2025.
     Ania zapytała mnie o moje pierwsze wybory, te dawne, jeszcze w innej Polsce. – To były inne czasy, Aniu – powiedziałam. Inne wybory i inna rzeczywistość. Nie lubię wracać do tamtych wspomnień, ale w oczach Ani widziałam szczerą ciekawość.
– Wiesz, Aniu… wtedy nie było tak wielu opcji. Była jedna droga, którą nam wskazywano. A ci, którzy próbowali iść inaczej… no, ci mieli problemy.– Jakie problemy? Za mną stała młoda, pełna życia dziewczyna, której świat wydawał się tak oczywisty w swojej wolności. – Wtedy było UB. Czym wiesz kim był ubek? – Ubek? Nigdy nie słyszałam. Chociaż… gdzieś mi się obiło o uszy to nazwisko. Ale nie wiem, kto to był. 
   Przeszył mnie dziwny chłód. „Gdzieś mi się obiło o uszy nazwisko !?” – To nie nazwisko. To była tajna policja polityczna, Urząd Bezpieczeństwa – wyjaśniłam. – Pilnowali, żeby nikt nie sprzeciwiał się władzy. Byli wszędzie, a nikt nie wiedział, kto jest kim. Sieć donosów, aresztowania w nocy, przesłuchania… ludzie znikali.
   Ania słuchała w milczeniu. W jej oczach malowało się niedowierzanie.– Znikali? Tak po prostu? Skinęłam głową. – Tak. Za jedno nieostrożne słowo, za podejrzenie o inne poglądy. Baliśmy się rozmawiać nawet w domach. Sąsiedzi mogli donieść, przyjaciele… nie wiedziało się, komu ufać. UB budziło strach, paraliżowało. To był cień, który kładł się na całym naszym życiu. – I co im robili? Tym, którzy znikali? Mój głos zadrżał lekko. – Różne rzeczy. Bili, torturowali, zmuszali do zeznań, których nigdy nie popełnili. Wielu z nich już nigdy nie wróciło. Zostali zamordowani, pochowani w nieznanych miejscach. Ich rodziny latami nie wiedziały, co się z nimi stało. Uśmiechnęłam się smutno. – To było dawno, Aniu. Ale ważne, żeby o tym pamiętać. Żeby młodzi ludzie wiedzieli, czym była tamta Polska i jaką cenę zapłaciliśmy za tę wolność, którą wy teraz macie. Ania wzięła głęboki wdech i powoli wróciła do pracy. Jej ruchy były teraz bardziej skupione, jakby w zamyśleniu. Kiedy skończyła strzyżenie i odsunęła fotel, spojrzała na mnie z nowym wyrazem w oczach. – Dziękuję pani – powiedziała cicho – Nie wiedziałam. Teraz… teraz rozumiem trochę więcej.

Przejdźmy do wspomnień Jana.

Niedziela w Długiej Wsi 

   Czerwiec 1948 roku. Letnia niedziela. Słońce łagodnie rozlewało się nad Długą Wsią Drugą, gdzie mieszkańcy zgromadzili się na uroczystości poświęcenia figury Matki Boskiej. Ludzie przynieśli kwiaty, dzieci w białych strojach szeptały modlitwy, a cienie drzew chłodziły rozmodloną gromadę.    Wśród nich byli Jan i jego brat Józef. Niewyróżniający się niczym szczególnym z tłumu, choć myśli mieli dalekie od nabożnych pieśni. Tam właśnie spotkali Zygmunta Nawrotkiewicza — znajomego z czasów przedwojennych, obecnie kierowcę pracującego w Skalmierzycach pod Kaliszem. Zygmunt, po kilku zdawkowych słowach, przeszedł do rzeczy. W tajemnicy, zniżonym głosem, wyznał, że w Skalmierzycach działa już podziemna organizacja. 
Poprosił, by Jan i Józef założyli podobną komórkę w Stawiszynie. Bracia spojrzeli po sobie — długo nie odpowiadali. To nie była łatwa decyzja. W końcu Jan odrzekł:
— Musimy się nad tym dobrze zastanowić. To poważna sprawa.
Zygmunt skinął głową.
— Za tydzień wrócę z kolegą Zbyszkiem. Wtedy może ustalimy coś konkretnego.
   I rzeczywiście, tydzień później, do Stawiszyna zawitali Zygmunt oraz Zbigniew Starkiewicz, student czwartego roku Politechniki Wrocławskiej. Przynieśli ze sobą regulamin i opowiedzieli o celach organizacji. Po długiej rozmowie, Jan i Józef podjęli decyzję. Tak zawiązała się w Stawiszynie Polska Podziemna Organizacja Wojskowa.

Zdj. Jan (po lewej) i Józef Przybyła. 17.04.1948.

 "Franek"

   Mimo głodu, biedy i lęku, który wżerał się w każdą uliczkę powojennej Polski, Jan wiedział, że nie może stać z boku. Wybrał sobie pseudonim „Franek” i wraz z bratem rozpoczął rekrutację do organizacji. Mieli zaufanych kolegów — czternastu ludzi podpisało deklaracje. Organizacja była jak żywy organizm, miała strukturę, cele i lojalność. Jej zwierzchnikiem pozostał Starkiewicz, a łącznikiem Nawrotkiewicz.
   Lecz jak każdy organizm, miała też słaby punkt. Starkiewicz zwerbował do pomocy swojego kolegę, jak się okazało później — człowieka z kaliskiego Urzędu Bezpieczeństwa. To on ich zdradził. Wsypa była kwestią czasu.
10 sierpnia 1949 rozpoczęły się aresztowania. Najpierw Starkiewicz i Nawrotkiewicz w Skalmierzycach. Następnego dnia — Stawiszyn. Funkcjonariusze z Kalisza otoczyli dom Jana przy Szosie Konińskiej 27 i dom Józefa przy Placu Wolności 8. U Józefa urządzili zasadzkę w piekarni. Każdy, kto przyszedł po chleb, był zatrzymywany. W końcu i Jan wszedł prosto w pułapkę.
O godzinie 20:00 wiedział już, że ktoś ich wydał. O 22:00 przybyli kolejni funkcjonariusze UB.

 Śledztwo 

    Zabrano Jana i jego brata do siedziby UB w Kaliszu, na ulicę Jasną. Przeprowadzono rewizję. Aresztowano także innych: Kazimierza Janiszewskiego, Stanisława Bukowskiego, Andrzeja Szczepańskiego, Benona i Marię Rąckich, Józefa Józefowicza. 12 sierpnia schwytano Józefa, dzień później — resztę.
   Zamknięto Jana w celi. Po dwóch godzinach funkcjonariusze UB przyszli po niego — rozpoczęło się przesłuchanie. Przy stole siedział podporucznik Zenon Trawiński, pseudonim „Gruchała”. Obok niego stał sierżant Maksymilian Ksawerski — repatriant z Francji, człowiek twardy, bezlitosny. Zawsze obecnych było co najmniej trzech funkcjonariuszy.
   Pierwsze przesłuchanie trwało całą noc z 11 na 12 sierpnia. Następnie cały dzień 12 sierpnia i kolejną noc — z 12 na 13 sierpnia. Przerwy były znikome, symboliczne. Na wprost Jana ustawiono silną lampę — żarówka o mocy 500 watów świeciła mu prosto w oczy. Dwóch ubeków stało z tyłu i uderzało go gumowymi pałkami po głowie i plecach.
 Nad ranem kazali mu robić przysiady. Ręce miał uniesione wysoko w górę. Po dwustu przysiadach zapytali: No i co, "Franek"? Coś sobie przypomniałeś? Jan milczał. O szóstej rano przerwali śledztwo. Wepchnęli go z powrotem do celi numer 1. Za dnia przesłuchania były łagodniejsze. W budynku pracowali też inni urzędnicy, cywile — UB-ecy nie chcieli się aż tak afiszować ze swoją brutalnością.

Tortury

   Przesłuchanie z 12 na 13 sierpnia było szczególnie brutalne. Janowi zdjęto buty, położono go na dwóch taboretach, jeden kat siadł na jego plecach, drugi na nogach. Trzeci bił go kijem po stopach. Po setnym uderzeniu nie czuł już bólu — tylko odrętwienie.
W nocy śledczy położył pistolet na stole i wyszedł. Jan nie sięgnął po broń. Znał tę grę.
15 sierpnia przyszli po niego wieczorem. Podciągnęli go na haku, ledwo dotykał ziemi. Rozebrali go i zaczęli bić po genitaliach. Stracił przytomność.
   Ocknął się w celi. Strażnik Bąkowski, przynosząc śniadanie, tylko westchnął na jego widok.
16 sierpnia zobaczył brata. Józef, udręczony i skatowany, powiedział:
— Wybacz, Janek. Nawrotkiewicz wszystko powiedział, musiałem się przyznać. Wskazałem, gdzie masz dokumenty...
Jan poczuł ból, gniew i żal. Zrezygnowany, wyznał śledczym, że dokumenty zakopał pod szopą. Tego samego wieczora przewieziono go do Kiączyna, gdzie pod przymusem wydobyli zakopane archiwum. Cała działalność organizacji wpadła w ręce UB. Najcięższe śledztwo przeszedł Jan, Józef, Zygmunt Nawrotkiewicz i Jerzy Danielczyk. Najgorzej w pamięci Jana zapisał się sierżant Ksawerski — sadysta, kat,  człowiek o bardzo niskim poziomie intelektualnym.

 Ucieczka

   18 19 i 20 sierpnia znowu był przesłuchiwany kilka razy dziennie. Był już tak poturbowany, że zaczął myśleć o ucieczce. W nocy śniła mu się żona, że urodziła dziecko i że było ono w różowej koszulce. Pomyślał, że pewnie urodziła córeczkę. Chodził po celi i rozmyślał, jakim sposobem wydostać się z rąk oprawców. O 6:00 rano 21 sierpnia przyszedł na dzienną zmianę strażnik Bąkowski i zajrzał do celi przez judasza. Zapytał się czemu nie śpi. Po śniadaniu Bąkowski dał mu do ręki jakieś zawiniątko. Były to cztery papierosy, cztery zapałki i kawałek draski. 21 sierpnia nad ranem, strażnik Bąkowski przyniósł Janowi papierosy i zapałki. Jan, o dziwo, poczuł nadzieję. Tego dnia, podczas wydawania obiadu, rzucił się na funkcjonariuszy. W ciągu sekundy wybiegł na ulicę Jasną. Pobiegł Alejami Wolności w stronę miasta, zamiast w stronę teatru i parku. Przed gmachem sądu zatrzymali go. Krzyczał do tłumu:
— Mordują nas na Jasnej!
   Ludzie patrzyli z przerażeniem. UB-ecy bili go pięściami i kolbami. Tłum przyglądał się, jak szarpał się z ubowcami i rwał na nich mundury. Piętnastu funkcjonariuszy bilo go i kopało, lecz on nic nie czuł. Broczył krwią, ale stał na nogach. Komendant zadał mu dwa silne ciosy w szyję, myśląc że go  powali, ale Jan się tylko zatoczył i oddał mu cios w żołądek. Komendant przewrócił się i rozbił sobie złoty zegarek. Znowu reszta rzuciła się na niego i wtedy stracił przytomność.

Piwnica na Jasnej 

   Obudził się w ciemnej celi, skuty kajdankami. Dostał gorączki. Myśli o śmierci odganiał modlitwą do Matki Boskiej. Trzy dni spędził w piwnicy, nie ruszany — zbyt poturbowany, by go przesłuchiwać. 23 sierpnia klucznik Bąkowski przyniósł zupę. Powiedział, że brat Józef też próbował uciec i został postrzelony w nogę, ale żyje.  Dostał postrzał w mięsień, ale kość jest cała. I że doktor Ganszer założyła mu opatrunek. 26 sierpnia do celi wszedł porucznik Gruchała, komendant UB i major, który przyjechał z Warszawy na inspekcję. Powiedział, że przyjechał w sprawie ucieczki. Jan był zaskoczony. Powiedział mu jakie metody śledztwa stosują ubecy. Major spojrzał na śledczego, lecz nic nie powiedział, popatrzył tylko i poszedł do następnych cel, w których siedział Józef, Czesiek i reszta kolegów. 
  Dopiero po wyjściu z więzienia okazało się, kto powiadomił Warszawę. W Kaliszu działała podziemna organizacja pod nazwą Wolni Słowianie. Któryś z jej członków z nich był świadkiem szarpaniny na ulicy i dał znać. 
 Po tygodniu pobytu w piwnicy został rozkuty z kajdan i dostał koc. 27 sierpnia znowu był przesłuchiwany w sprawie ucieczki. Francuz Ksawerski krzyczał, ale nie bił. Wiedział, że Jan do niczego się już nie przyzna.

Więzienie

    29 sierpnia sfotografowano go z trzech stron, a 30-go po śniadaniu wyprowadzono z celi na korytarz, gdzie stał już kolega Ludwik Wilkowski. Skuto ich razem i zaprowadzono do samochodu. Podróż do więzienia na Łódzkiej była krótka, lecz pełna napięcia. Pod eskortą trzech uzbrojonych funkcjonariuszy UB wsadzono Jana i jego towarzyszy do samochodu. Bracia patrzyli na siebie przez metalowe pręty — mimo bólu i wycieńczenia, w ich oczach tliła się determinacja.
   Przestąpili próg bramy i wkroczyli w nowy świat — ciasne korytarze, ponure cele, ostre światło latarni nad głowami strażników. Politycznych osadzono w ścisłej izolacji, każdy w pojedynczej celi. Nielicznych wcześniej zwolniono z braku dowodów: Kazimierza Janiszewskiego, Stanisława Bukowskiego, Andrzeja Szczepańskiego i innych. Na skutek tortur w śledztwie Kazimierz Janiszewski zmarł, 3 miesiące po wyjściu z UB. Ci, co zostali, czternaścioro ludzi zorganizowanych przez Jana, przydzielono na pierwsze piętro, zwykłych kryminalistów na drugie.
   Samotność była torturą. Cicho szeptał modlitwy do Matki Boskiej, wyobrażał sobie rodzinny dom i zapach świeżego chleba.

Życie za kratami

   W więzieniu na Łódzkiej reguły były bezwzględne. Sienniki cienkie jak papier, brak środków czystości, żadnych widzeń – tylko jedna paczka żywnościowa i jeden list w miesiącu. Spacer raz dziennie na małym dziedzińcu, zawsze pod czujnym okiem strażników.
   Brat Józef, umieszczony kilkanaście cel dalej, nie odzyskiwał sił po torturach. Tracił zmysły, raz modlił się, raz majaczył. Każde rozległe echo kroków napełniało go lękiem.
   Na jednym z pięter zasłynął „Plamka” – podporucznik ds. politycznych, surowy jak kat. Jan, zwany przez ubeków „Tarzanem”, nie bał się Plamki – pamiętał własne starcia z oprawcami i wiedział, jak wygląda prawdziwy strach.
   Z czasem przyszła segregacja: na pierwszym piętrze polityczni, na parterze folksdojcze, na drugim — kryminaliści. W celi zespołowej znalazł się z Franciszkiem Widerskim, Kazimierzem Kuśmierczykiem, Tadeuszem Nawrotkiewiczem oraz Wiktorem Jędraszkiem – kryminalistą i kapusiem, któremu szybko zagroził żelaznym deklem od ubikacji, ponieważ prowokował go do rozmowy o organizacji. Jędraszek zmienił zachowanie – odtąd milczał.

Krzyk

   11 listopada 1949 roku. Nad ranem, gdy chłodna mgła oblepiała korytarze więzienia na Łódzkiej, z celi obok Jana dobiegł nagły, przeraźliwy krzyk. To był głos Bobrowskiego, skazanego na śmierć przez powieszenie. Wiedział, co go czeka, zawołał: — Żegnajcie, koledzy! Jego słowa rozdarły ciszę. Wielu więźniów zerwało się na nogi, szum rozgorzał w celach i na korytarzu. Nikt nie wiedział do kogo należał głos. Strażnicy biegali od drzwi do drzwi, próbując uspokoić zdezorientowanych mężczyzn.           Wiktor Jędraszek zapukał szyfrem w sufit, aby skontaktować się z druhami na drugim piętrze. Chciał się dowiedzieć, którego z nich dziś rano wyprowadzono. Początkowo wszyscy myśleli, że padło na żandarma Augusta Justa z Cekowa (urodził się w Kuźnicy w rodzinie rolników wyznania ewangelickiego Daniela Justa ur. 1872 w Kuźnicy i jego żony Wandy z d. Kończak ze wsi Dębe- dopisek autorki) — oprawcę, który w czasie okupacji miał na koncie wiele okrucieństw i mordów. Lecz już po chwili odpowiedział im Hake ze Zbierska, że Just siedzi z nim w celi i że to Bobrowskiego powiesili.
   Jan poczuł ścisk w żołądku. Postanowił spróbować rozmowy z Justem, jeśli jeszcze żył w tych murach. Zapytał: Czy pamiętasz, Just, nasz wielkanocny dzień w Porożu, w 1941 roku?
Wspomnienia tamtej Wielkiej Soboty były świeże jak rana: Jan wracał polną drogą wraz ze Stefanem Staszakiem, gdy zostali zatrzymani przez dwóch żandarmów, wśród nich – przez Justa. Ten wyrwał mu  fałszywy dowód wydany w Stawiszynie i zabrał 200 marek, po czym uderzył go w twarz. Kazał mu po świętach zgłosić się do żandarmerii w Cekowie, gdzie, obiecywał, zwróci mu dowód. Just miał w Porożu polską kochankę. Znajomy Jana —   szewc Józef Ciołek, próbował u niej wyprosić protekcję w tej sprawie.
   W drugi dzień Świąt Hitlerjugend urządzała zabawę w wiejskiej świetlicy. Jan, idąc z córką Ciołka  Hanką, chciał odzyskać dowód. Gdy Just zbliżył się do niego ze słowami: — Ty polska świnio, myślałeś, że dostaniesz Ausweis (niem. dowód)? Jan zasłonił się ręką przed ciosem. Kiedy żandarm ponowił atak, Jan powalił go na ziemię. Zanim Just się otrząsnął, udało mu się zbiec. Słyszał za sobą wystrzały z pistoletu. Tego samego wieczora musiał uciekać z Poroża na zawsze.
   Po wojnie August Just ukrywał się w Gdańsku pod zmienionym nazwiskiem. Lecz w 1950 roku Polak z Cekowa rozpoznał go na stacji kolejowej w Kaliszu.  Just przedstawił sfałszowane dokumenty. Pod presją tłumu żandarm został zatrzymany. Na podstawie zeznań świadków udowodniono, że to on właśnie brał udział w pacyfikacji polskiej ludności. Wkrótce potem, w 1950 roku, kat Polaków —  Just — stanął przed sądem i został powieszony w Kaliszu.
Jan wiedział, jak kruche bywa życie człowieka i jak nieprzewidywalny los potrafi przeplatać śmierć z odkupieniem. 

Procesy i wyroki

Zima 1949 roku przyniosła sądowe sesje. Polityczni oskarżeni stali przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Poznaniu (sesje wyjazdowe w Kaliszu).

  1. 21 grudnia 1949
    – Ludwik Wilkowski (ur. 1917) – 7 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia.
    – Józef Kitt (ur. 1922) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia. Tutaj więcej o rodzinie Kitt - Zygmunt Kitt

  2. 4 stycznia 1950
    – Tadeusz Nawrotkiewicz (ur. 1929) – 5 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 2 lata, przepadek mienia.
    – Czesław Przybyła (ur. 1922) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia.

  3. 13 stycznia 1950
    – Zygmunt Nawrotkiewicz (ur. 1925) – 8 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 4 lata, przepadek mienia.
    – Jan Przybyła (ur. 1919) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia.
    – Jerzy Danielczyk (ur. 1925) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia.
    – Stanisław Przybyła (ur. 1908) – 1,5 roku więzienia.

  4. 3 lutego 1950
    – Józef Przybyła (ur. 1917) – 11 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 4 lata, przepadek mienia.
    – Jan Sobusiak (ur. 1913) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 2 lata, przepadek mienia.
    – Franciszek Widerski (ur. 1924) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 2 lata, przepadek mienia.
    – Stanisław Przybyła (ur. 1923) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 2 lata, przepadek mienia.
    – Kazimierz Kuśmierczyk (ur. 1927) – 5 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 1 rok, przepadek mienia.
    – Włodzimierz Gieszczyński (ur. 1910) – 1,5 roku więzienia.

W czasie ostatniej rozprawy, gdy sędzia poprosił Jana o ostatnie słowo, odpowiedział spokojnie: — Jestem niewinny. Byłem katowany w UB i nie wyznałem nic, czego bym nie zrobił. Po wyroku złagodzono rygor: pozwolono na paczki i widzenia, skrócono spacery, lecz pozostał surowy nadzór.

Post powiązany - wcześniejsza historia Jana- powrót do domu po zakończeniu wojny. Proszę kliknąć w link: 

Wspomnienia Jana Przybyły. Powrót do życia. Maj 1945.



czwartek, 22 maja 2025

Wspomnienia Jana Przybyły. Powrót do życia. Maj 1945.

autor: Dominika Pawlikowska
Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły: Powrót z wojny w strony ojczyste (spisane po powrocie z wojny)

Jan Przybyła (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie)



Powrót do życia: Maj 1945


   3 maja 1945 roku był dla Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001) i jego brata Józefa dniem wielce uroczystym. 
Przetrwali bowiem piekło wojennego kataklizmu. Józef, brat Jana, postanowił uczcić ocalenie, zapraszając na skromne przyjęcie najbliższych sercu towarzyszy: Ludwika Wilkowskiego, Leopolda Borowskiego i Józefa Czekalskiego. I tak, po niemal pięciu i pół roku niewoli, naznaczonej piętnem cierpienia i tęsknoty, zeszli się ponownie, cali i zdrowi, w ich ukochanym Stawiszynie, w święty dzień poświęcony Najświętszej Maryi Pannie Królowej Polski. Jan zawsze mocno wierzył w Jej opiekę. Tytuł "Królowa Polski" wyraża głębokie przekonanie Polaków o szczególnej opiece Maryi nad krajem – to wiara w to, że Maryja, jako Matka Jezusa, wstawia się za Polską i chroni ją w trudnych chwilach. To także wyraz wdzięczności za Jej obecność w historii narodu, od obrony Jasnej Góry po czasy komunizmu. Jan zawsze powierzał siebie i rodzinę Maryi, prosząc o Jej opiekę i błogosławieństwo.
   Następnego dnia, 4 maja, Jan stawił się na posterunku Milicji Obywatelskiej w Stawiszynie. Komendantem był Józef Wawrzyniak. Po południu jego serce rwało się do Długiej Wsi Pierwszej (gmina Stawiszyn), do matki Marianny, która została sama na gospodarstwie. Ojciec Antoni Przybyła zmarł 30 listopada 1943 roku. W czasie wojny był zatrudniony u Niemca o nazwisku Kokla w Stawiszynie. Ów Niemiec został przesiedlony ze wschodnich terenów i objął gospodarstwo przy ul. Konińskiej należące do Polaka Franciszka Bąclera (ur. 1862 wieś Nowolipskie, pow. Kalisz) i jego żony Franciszki z d. Pilarska. Kokla był bardzo źle usposobiony do Polaków, a szczególnie do Antoniego, który wprawdzie znał język niemiecki, ale był twardym Polakiem. Kokla posunął się nawet do dwukrotnego pobicia Antoniego. 
    W 1943 roku podczas słotnej jesieni Antoni zachorował na grypę, ale lekarz nie chciał dać mu zwolnienia z pracy, ponieważ bał się Niemców. Liczył też na to, że silny mężczyzna przetrzyma grypę i wyzdrowieje. Lekarzem w Stawiszynie podczas okupacji niemieckiej był doktor Walenty Dolny. Jednak stało się inaczej. Antoni przeziębił grypę i na skutek ciężkiej pracy w polu dostał zapalenia opon mózgowych. 30 listopada 1943 roku zmarł. 
Matka została wysiedlona z własnej ziemi. 
   Jan zastał ją samą i bezradną. Gdy ujrzała syna zdrowego i całego, zaniemówiła. Ucałował ją i uściskał z czułością, jak małe dziecko. Oboje płakali. 
   Matka przez całą wojnę drżała o jego życie i zdrowie. Jan głęboko wierzył, że to jej żarliwa modlitwa do Matki Boskiej uchroniła go od najgorszego w ciężkich chwilach okupacji. Prosiła, aby został na gospodarstwie, gdyż jego młodszego brata Czesława powołano do wojska, a wojna wciąż trwała. Choć nie czuł szczególnego powołania do roli gospodarza, nie mógł odmówić matce. Ich jedenastohektarowe gospodarstwo zostało częściowo splądrowane, i to nie przez Niemców, lecz przez Polaków. 
   Niemiec Julian Dekert, uciekając, zabrał konie, a krowy i świnie „ludzie” rozgrabili, twierdząc, że to „poniemieckie”. A przecież to była ziemia i dobytek jego rodziców. Jedynie dwie liche krowy zostały matce zwrócone. W stodole pozostało jeszcze trochę pszenicy do wymłócenia, o czym wiedzieli sąsiedzi, którzy nie byli wysiedleni. Oni również twierdzili, że to poniemieckie i trzeba to podzielić. Spotkali się ze stanowczą odmową Jana. Czas powojenny to był czas pewnego bezprawia – kto był sprytniejszy i silniejszy, ten lepiej na tym wychodził.

Stawiszyn,Kiączyn, Długa Wieś
Bracia Przybyłowie. Od prawej:
Jan, Józef, Czesław. 1943.

Nowy początek


   Po wojnie w okolicy pozostało kilku Niemców. Nie czuli się winni. W Długiej Wsi Pierwszej żył stary Niemiec Gustaw Gajzler, ponad siedemdziesięcioletni, lecz krzepki i chętny do pracy. Jan zabrał go do siebie na gospodarstwo. Był człowiekiem uczciwym i pracował solidnie. Za to miał dobre warunki i był zadowolony. Jan przyjął też do siebie młodą Niemkę, dawną sąsiadkę sprzed wojny. Była biedna i nie w pełni sprawna, ludzie nią pomiatali, nazywała się Emma Kucner. Dziewczyna była pracowita.    Gospodarstwo powoli odżywało. Jan kupił pięknego źrebaka, z którego wyrosła wspaniała klacz. Państwo przydzieliło mu trzy hektary i trzydzieści sześć arów ziemi po Niemcu Julianie Dekercie, który wysiedlił jego rodziców. W sumie więc jego gospodarstwo liczyło czternaście hektarów. 
   W połowie maja 1945 roku wróciła z Niemiec najmłodsza siostra Marysia ze swoim narzeczonym, Jankiem Zielińskim. Cała jego rodzina – bracia: Józef  i Czesław, oraz dwie siostry: Władzia i Marysia – przetrwała ten ciężki wojenny okres. Jedynie ojca już nie było.

  Jan postanowił wyprawić siostrze Marysi wesele. Odbyło się 24 czerwca 1945 roku.

Wyzwania wojny i życie na krawędzi


  Siostra i szwagier pomagali Janowi w gospodarstwie. W lipcu 1945 roku, niczym powódź, wracało z frontu wojsko radzieckie. U Jana na gospodarstwie zatrzymało się dwadzieścia samochodów na całe dwa tygodnie. Dowództwo – major i kapitan – zajęło jedno duże mieszkanie, a żołnierze rozlokowali się w stodole. Samochody stały na podwórzu. Gdy Jan był w domu, wszystko było w porządku, lecz kiedy wyjeżdżał na jeden dzień, żołnierze zaczęli dobierać się do kobiet. To była frontowa wiara, co dzień pili spirytus, więc musiał postępować z nimi ostro.

   Na początku sierpnia Jan wyruszył do Szczecina, by kupić konie, bowiem doszły go słuchy, że tam można nabyć je okazyjnie. W Szczecinie przypadkiem spotkał szkolnego kolegę, Edka Pilarskiego ze Starego Kiączyna, który zdradził mu, że za Szczecinem stacjonuje polskie wojsko. I że tam, w jednostce, znajduje się jego wychowawca ze szkoły, w randze porucznika, adiutant generała. Nazywał się Mieczysław Perliński. Następnego dnia Jan zwiedził miasto, które urzekło go swym pięknem. Trzeciego dnia, okazją, pojechał do miejscowości, gdzie stacjonował Mieczysław Perliński. Był to rozległy majątek rolny, poniemiecki, w którym mieściła się jednostka wojskowa, a około pięciu kilometrów dalej znajdował się kolejny majątek, gdzie stacjonowała jednostka radziecka. Perliński niezmiernie ucieszył się na widok Jana i zaprosił go do swojego mieszkania na kolację, przedstawiając go żonie. Jan wyjaśnił mu cel swojej wizyty – kupno koni. Perliński, znając teren, pomógł mu kupić dwa konie i wóz, lecz problemem okazał się transport. 
   Następnego dnia Jan miał załatwiony transport kolejowy, ale gdy poszli załadować konie i wóz do wagonu, stało się coś nieoczekiwanego. Z nieznanych przyczyn jednostka radziecka zaatakowała polską jednostkę i rozgorzał front. W ruch poszły karabiny maszynowe i czołgi, a walki trwały całą noc. Cztery dni jego zabiegów spełzły na niczym. Następnego dnia Jan podziękował państwu Perlińskim za ich życzliwość i odjechał. Do domu wrócił z niczym.

Dramat w pociągu i szczecińskie dylematy


   10 września Jan ponownie udał się do Szczecina, a po drodze, przed Stargardem, spotkała go przygoda z trzema radzieckimi żołnierzami. Jechali towarowym wagonem krytym, pełnym ludzi, a wśród nich były trzy młode Holenderki, wracające do ojczyzny. Przed Stargardem, około drugiej w nocy, wsiadło trzech radzieckich żołnierzy z pepeszami, podchmieleni. Dostrzegli Holenderki i zaczęli się do nich dobierać, próbując je zgwałcić. Jan po cichu szepnął do kolegów, że trzeba ich rozbroić i ujarzmić. Było nas sześciu, więc na każdego rosyjskiego żołnierza przypadało po dwóch. Jan miał zapałki i zapalił jedną, by zorientować się, gdzie mają pepeszę. Rzucili się na nich i w mgnieniu oka byli bez broni. Zrewidowali ich, szukając krótkiej broni, a gdy dojechali do Stargardu, zawołali sokistów i opowiedzieli im tę historię. Broń oddali sokistom, a oni zabrali żołnierzy do komendy.
  11 września Jan był już w Szczecinie, gdzie udał się na Wały Chrobrego, gdyż tam znajdował się punkt zborny z całej Polski. Przy Wałach Chrobrego, w dużym budynku, mieścił się Polski urząd repatriacyjny, gdzie można było zarejestrować się w celu przesiedlenia. W tamtejszej jadłodajni można było zjeść zupę lub kawałek chleba. Obok tego budynku rozciągał się duży plac, zwany „czarnym rynkiem” albo „szaber placem”. Tam można było wszystko sprzedać i kupić, spotkać ludzi z całej Polski i zasięgnąć różnych informacji. 
   W prezydium miasta Szczecina Jan miał kolegę, Kazimierza Kaduszkiewicza, któremu zwierzył się, że ma na oku zakład rzeźnicki na ulicy Kaszubskiej, i poprosił go o pomoc. Pojechali na ulicę Kaszubską i obejrzeli zakład. Sprawa została załatwiona pomyślnie, a następnego dnia, 13 września, kolega Kaziu wypisał mu przepustkę na przejazd do Łodzi i z powrotem do Szczecina. 14 września Jan był już w Stawiszynie i oznajmił matce, że chce wyjechać do Szczecina. Mama zaczęła rozpaczać, co sama pocznie. Cały tydzień Jan zmagał się z myślami, co ma począć. I po namyśle zrezygnował z wyjazdu do Szczecina.

   Gospodarstwo po rodzicach podupadło, więc Jan zaczął je dźwigać, by przywrócić je do dawnej świetności.

Rozłam i bratobójcza walka


   W Polsce po wojnie nastąpił polityczny rozłam, powstały dwa obozy: lewica, czyli PZPR, i prawica, popierana przez AK, czyli przez partyzantkę. Był to ciężki czas dla Polski, dwa obozy stanęły naprzeciw siebie – jedni wspierani przez Związek Radziecki, drudzy przez rząd emigracyjny w Londynie, przez Mikołajczyka. Ginęli najlepsi ludzie, najlepsi patrioci po obu stronach, rozpoczęła się bratobójcza walka. Przykład z rodziny Jana. Miał braci – Czesław został sekretarzem partii, a on i brat Józef byli za Armią Krajową.

    Był rok 1946 i 1947. W tym czasie Jan z bratem Józefem ocalili od śmierci Józefa Grzelkę, Henryka Grzelkę i Jana Legodzińskiego. AK wydało na nich wyrok, ale dzięki niemu ocaleli.

Pożar i kolejny nowy początek


   Rok 1947 był rokiem niezwykle urodzajnym i obfitował we wszelkie dobra. Żniwa były bardzo udane, pogoda piękna, wszystkie zbiory Jan miał już w stodole przed końcem lipca. Gospodarstwo stało już na dobrym poziomie, były dwa konie, cztery krowy i sporo świń. Zaczął myśleć o przyszłości i znalezieniu żony. Najbardziej spodobała mu się Iza Pilarska z Kiączyna Nowego. Pożyczał rower od brata i jeździł do Kiączyna.

  W dniu Przemienienia Pańskiego, późnym wieczorem od zachodu nadciągała straszna burza. Tuż przed burzą Jan zajechał do domu w Długiej Wsi. W nocy z piątego na szóstego sierpnia zaczął lać deszcz, rozpoczęła się burza. Stał w oknie i przyglądał się burzy, aż nagle zagrzmiało i oślepiła go błyskawica. Piorun uderzył w drzewo przy stodole i momentalnie płomienie objęły całą stodołę. Ze szwagrem Jankiem Zielińskim wyskoczyli na podwórze ratować budynek inwentarski. Jego pomocnik w gospodarstwie doznał szoku i biegał w kółko po oborze, więc Jan rzucił się ratować krowy. Z końmi było gorzej. Jednego udało mu się wyprowadzić, a drugi, ogier, gdy zobaczył ogień, nie chciał wyjść. Jan zarzucił mu marynarkę na łeb i dopiero wtedy udało mu się go wyprowadzić. Matka modliła się przed obrazem Matki Boskiej, i wtedy wiatr zmienił kierunek, zaczął wiać z zachodu. Gdy przyjechała straż, ogień był już mniejszy. Straty były duże, ogień strawił pełną stodołę zboża i stertę, dwie załadowane szopy, wozownie, wszystkie narzędzia rolnicze, bryczkę oraz drewno budowlane i opałowe. Rano 6 sierpnia przyjechało do Jana kilku kolegów. Bardzo mu współczuli. Na jego barki spadł nowy ciężar. Po załatwieniu formalności związanych z pożarem, zaczął ściągać materiał na budowę. 

Ślub i przeprowadzka


   Z przyszłą żoną Izabelą ustalili termin ślubu cywilnego na 17 stycznia, a kościelnego na 18 stycznia 1948 roku. Zaprosili około pięćdziesięciu gości na wesele. Teść z tej okazji zabił wieprza, którego Jan oprawił, kupił dwadzieścia pięć litrów wódki i miał dwadzieścia litrów bimbru własnej produkcji. Jedzenia i picia było pod dostatkiem. Wesele odbyło się u teściów Pilarskich w Kiączynie Nowym. W tym dniu pogoda była bardzo ładna. Był lekki mróz i nieco śniegu. Konnymi bryczkami pojechali do kościoła. Po dwóch tygodniach Jan zabrał żonę do gospodarstwa w Długiej Wsi, gdzie rozpoczęli nowe życie.

Ślub Jana Przybyły z Izabelą Pilarską 18.01.1948 roku w kościele parafialnym  pod wezwaniem Świętego Bartłomieja Apostoła w Stawiszynie
Ślub Jana Przybyły z Izabelą Pilarską 18.01.1948 roku w kościele parafialnym
 pod wezwaniem Świętego Bartłomieja Apostoła w Stawiszynie


   Znowu zaczynał wszystko od początku. Po pożarze bardzo go wspomogli koledzy i znajomi. Pomogli mu wyżywić inwentarz, bo nie byłoby mu łatwo przetrwać całego roku. Potrzebował dużo funduszy na kupno niezbędnych rzeczy do gospodarstwa. Brak wozu i narzędzi gospodarczych bardzo mu doskwierał. Często wyjeżdżał załatwiać różne sprawy. W domu pozostawały trzy kobiety: jego matka, żona i siostra. Z powodu niesnasek z siostrą Jana żona czuła się obco w tym domu.

   Jan zaczął gromadzić materiały na budowę. Wiosna 1948 roku nadeszła wcześniej, miał już dużo materiału na budowę i można było ruszać z robotą. Jednak żona, z powodu intryg siostry Jana, oświadczyła mu, że nie chce dłużej mieszkać w Długiej Wsi. Janowi zrobiło się żony żal i postanowił wyprowadzić się do Kiączyna do teściów. Uzgodnili z żoną, że następnego dnia porozmawiają z matką Jana. I faktycznie, następnego dnia Jan oznajmił matce, że się wyprowadzają, aby nie być ciężarem dla siostry. Mimo, że w gospodarstwo włożył duży wkład i bardzo się napracował, wszystko zostawił. Spakowali z żoną swoje rzeczy i szwagier Wacław Włodarczyk odwiózł ich do Kiączyna. Jan miał satysfakcję, że po wojnie, w ciężkich chwilach, pomógł matce i załatwił sprawy, których nie zdążył załatwić ojciec. Tak zakończyło się jego gospodarowanie w Długiej Wsi. Był to koniec kwietnia 1948 roku.

Handel, marzenia i konspiracja


   Znowu znalazł się w krytycznym położeniu finansowym, bez pieniędzy, a trzeba było sobie jakoś radzić. W Stawiszynie spotkał swojego stryja Stanisława Przybyłę że Złotnik Małych Kolonii. Ten doradził mu, aby kupił cielaka. Dał mu pieniądze, było to 1500 zł, i faktycznie Jan tego cielaka kupił. Zarobił na nim 2000 zł na czysto, a było to dla niego bardzo dużo. Pieniądze pożyczone od stryja były szczęśliwe. Jan zaczął handlować zwierzętami i w krótkim czasie doszedł do pieniędzy.

   W tym czasie był udziałowcem w powiatowej spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Kaliszu, której biura znajdowały się na ulicy 3 Maja. Była tam główna centrala skupu świń i bydła oraz gęsi i indyków. Dyrektorem tej spółdzielni był Józef Wizner, z którym Jan znał się osobiście i poprosił go o jakąś pracę. Wizner zaproponował mu, żeby wziął skup gęsi i indorów na sezon. W tej branży Jan nie miał dobrego rozeznania, ponieważ był z zawodu rzeźnikiem, a handel był dla niego nowością. Dyrektorowi udało się go przekonać, że da sobie radę. Ta działalność była ciekawa i dobrze płatna. Przez sezon zarobił więcej niż przez cały rok pracy, za co serdecznie dziękował Wiznerowi. Za pieniądze ze spółdzielni skupował po wsiach gęsi i indory w sezonie, wówczas przyjeżdżał transport i zabierał towar.

   Jednak cały czas Jan czekał, że może państwo pozwoli założyć prywatny zakład rzeźniczy, ale jego marzenia spełzły na niczym. Po wojnie Polska znalazła się w strefie wpływów Związku Radzieckiego. Władze komunistyczne dążyły do budowy socjalizmu, w którym własność prywatna, zwłaszcza w kluczowych sektorach gospodarki, była traktowana jako sprzeczna z ideologią. Celem było scentralizowanie kontroli nad produkcją i dystrybucją. System komunistyczny opierał się na gospodarce centralnie planowanej, gdzie produkcja, dystrybucja i ceny były ustalane przez państwo. Prywatne rzeźnie, działające na zasadach rynkowych, nie pasowały do tego modelu, ponieważ mogłyby podważać państwowy monopol i kontrolę nad rynkiem mięsa.  W efekcie, po wojnie w Polsce, założenie prywatnej rzeźni było praktycznie niemożliwe.
   W czerwcu 1948 roku, w niedzielę, odbyło się poświęcenie figury Matki Boskiej, ufundowanej w Długiej Wsi Drugiej. Jan i jego brat udali się na tę uroczystość i spotkali tam Zygmunta Nawrotkiewicza, który pracował w Skalmierzycach pod Kaliszem jako kierowca w przetwórni. W rozmowie zdradził im w sekrecie, że w Skalmierzycach założona jest podziemna organizacja i prosił ich, żeby taką organizację założyli w Stawiszynie. Po namyśle Jan i jego brat odpowiedzieli mu, że muszą się nad tym zastanowić, bo to jest bardzo poważna sprawa. Odparł, że za tydzień przyjdzie z kolegą Zbyszkiem i wtedy może coś uzgodnią. Faktycznie, w następną niedzielę przyjechali do Stawiszyna Zygmunt Nawrotkiewicz i Zbigniew Starkiewicz, student czwartego roku Politechniki Wrocławskiej. Zapoznali się z regulaminem i działalnością podziemnej organizacji i zgodzili się na założenie jej na terenie Stawiszyna. Jan i jego brat mieli zaufanych kolegów, a i oni mieli do nich zaufanie, i zaczęli werbować członków do podziemnej organizacji pod nazwą Polska Podziemna Organizacja Wojskowa.

   Mimo ciężkich powojennych realiów i świadomości ryzyka, Jan decyduje się zaangażować w działalność podziemnej organizacji wojskowej. To pokazuje jego silne przekonania, niezłomność i gotowość do walki o wolność i wartości, które uważa za słuszne, nawet w obliczu zagrożenia ze strony władz komunistycznych.

Posty powiązane:

RUCH OPORU W CZASIE OKUPACJI HITLEROWSKIEJ W STAWISZYNIE I OKOLICZNYCH WIOSKACH, ARMIA KRAJOWA

Henryk Łowicki 1889 - 1941, burmistrz Stawiszyna, ofiara Akcji Inteligencja

czwartek, 17 kwietnia 2025

Strajk w Opatówku w sierpniu 1936 roku



   Roboty publiczne i strajk w Opatówku w sierpniu 1936 roku

   Dnia 17 sierpnia 1936 roku Wydział Drogowy Sejmiku Powiatowego w Kaliszu, we współpracy z zarządem gminy w Opatówku, rozpoczął roboty publiczne polegające na przebudowie (przebrukowaniu) rynku w Opatówku. Do pracy zatrudniono 90 robotników, podzielonych na trzy grupy po 30 osób. Pierwsza grupa pracowała w dniach 17–22 sierpnia, druga miała rozpocząć pracę 24 sierpnia, a trzecia – tydzień później. Prace te miały charakter tzw. „odróbki” w zamian za otrzymany zasiłek.

   W międzyczasie miejscowy Związek Robotników Budowlanych zwołał na 22 sierpnia zebranie robotników zatrudnionych przy brukowaniu oraz bezrobotnych. Podjęto na nim uchwałę o rozpoczęciu strajku, jeśli nie zostaną spełnione następujące żądania:

  1. Zatrudnienie wszystkich bezrobotnych bez zmian do końca sezonu robót ziemnych.

  2. Objęcie osady Opatówek pomocą z funduszu pracy na okres zimowy.

  3. Ustalenie wynagrodzenia w wysokości 2 zł za 6 godzin pracy oraz 2,50 zł za 8 godzin pracy.

  4. Priorytetowe zatrudnianie członków Związku Robotników Przemysłu Budowlanego.

Żądania te miały zostać przedstawione zarządowi gminy. Zarząd Związku stanowili: Franciszek Tomczak (przewodniczący), Piotr Stolarczyk, Józef Dyrdas i Adam Chrustek.

Strajk i jego eskalacja

Choć 22 sierpnia żądań nie przekazano formalnie do urzędu gminy, bracia Józef i Zenon Dziubińscy – współpracujący z ojcem Feliksem Dziubińskim, przewodniczącym lokalnego oddziału PPS, oraz nauczycielem Adolfem Plecke – rozpoczęli agitację na rzecz strajku. 24 sierpnia 1936 o godzinie 8:00 rano rozpoczął się strajk. Strajkujący nie byli skłonni do negocjacji, mimo prób podejmowanych przez przedstawiciela władz powiatowych, pana Krakowskiego.

26 sierpnia podjęto decyzję o rozpoczęciu strajku okupacyjnego. O godzinie 20:00 postawiono szałasy i rozwieszono transparenty. Następnego dnia komendant powiatowy skłonił strajkujących do wysłania delegacji do starosty kaliskiego w celu przedstawienia żądań: zatrudnienia wszystkich bezrobotnych w Opatówku, przy 6-godzinnym dniu pracy i stawce 2,50 zł.

28 sierpnia doszło do zamieszek: strajkujący wtargnęli do urzędu gminy, demolując drzwi i wybijając szyby. Pobito wójta Józefa Raszewskiego, lat 57, ur. w Winiarach, zam. Tłokinia Nowa. Na miejsce przybył starosta kaliski, pan Stanisław Namysłowski, który próbował załagodzić sytuację, proponując maksymalne warunki pracy i płacy. Mimo to, strajkujący odmówili porozumienia. Po nieudanych próbach perswazji, wicestarosta zarządził interwencję policji – bez użycia broni. Podczas akcji doszło do rzucania kamieniami; dwóch funkcjonariuszy policji zostało rannych.

Zatrzymani i dochodzenie

W wyniku zajść zatrzymano kilkanaście osób, m.in.:

  • Zenon Dziubiński (ur. 1911 w Łodzi) – szewc.

  • Marian Łyszczak (ur. 1912 w Opatówku), zatrudniony jako kolporter gazet w Kaliszu.

  • Stefan Karolak (ur. 1908 w Opatówku) – szewc.

  • Feliks Dziubiński (ur. 1885 w Brzezinach) – przewodniczący PPS w Opatówku, nie przyznał się do udziału, twierdząc, że był w Kaliszu (został zwolniony z aresztu).

  • Piotr Stolarczyk (ur. 1902 w Żernikach) – zatrudniony przy robotach, zaprzeczył nawoływaniu do strajku.

  • Adam Chrustek (ur. 1905, gm. Pamięcin).

  • Kazimierz Przepiórka (ur. 1917 w Opatówku).

  • Adam Marszał (ur. 1897 w Trojanowie) – rolnik, nie był zatrudniony przy robotach.

  • Stefan Szmaj (ur. 1909 w Kaliszu, zam. w Opatówku).

  • Antoni Chałupka (ur. 1890 w Borku).

  • Józef Klimczak (ur. 1908 w Opatówku).

  • Władysław Wejman (ur. 1881 Gliny) – skrzypek, nie był zatrudniony przy robotach, grał "po wsiach".

  • Jan Wejman – syn Władysława.

  • Piotr Olkiewicz (ur. 1902 w Ślesinie) – handlarz, członek zarządu PPS.

  • Józefa Gabrysiak (ur. 1911 w Radliczycach) – bezrobotna, miała demolować urząd i nawoływać do przemocy wobec wójta: "sterowała wtargnięciem do lokalu, kopała nogami, waliła kamieniami w drzwi", krzyczała w stronę tłumu "czego stoita, dalej na gminę, wykastrować wójta", w stronę policji "wy skur.., łobuzy, nie wypuścimy was, zdechniecie jak psy" 

  • Anna Gabrysiak – matka Józefy, również uczestniczyła w zajściach.

Wobec zatrzymanych zastosowano środek zapobiegawczy w postaci aresztu. Ich zeznania zachowały się w archiwum.

Zeznania funkcjonariuszy

   Policjant F. Przybył z komisariatu w Kaliszu zeznał, że Karolak, Łyszczak i Przepiórka podburzali kobiety, co wpłynęło na ich agresywne zachowanie. Wskazał też na aktywną rolę nauczyciela Adolfa Pleckego, który według zeznań komunikował się z organizatorami strajku i udzielał im wskazówek. "Podburzali kobiety wołając: walta, bita, nie bójta się ", co podniecało wojowniczość tych kobiet w szczególności Gabrysiakową Józefę w pierwszym rzędzie, potem matkę jej Anną, Woźniakową, Rejową, Klimczakową, Barańską i wiele innych niemniej agresywnych". 

"Dziubiński Zenon komunikował się z nauczycielem Adolfem Plecke/Plötzke ur 1894 (ponieważ był pochodzenia niemieckiego, pisownia nazwiska ma wiele wersji). Widziałem wyraźnie, że wprost od Pleckego lub z domu od ojca udawał się do grup robotników i tam się z nimi konfrontował... Po bokach strajkujących na rynku widziałem przechadzającego się nauczyciela Pleckego, który od czasu do czasu spotykał się z Dziubińskim, Łyszczakiem i Karolakiem, którzy również chodzili do jego mieszkania.


Na zdjęciu: Adolf Plecke/Plötzke. Źródło: Adolf  Plötzke

   Policjant Pawłowski w swoim raporcie z 27 sierpnia 1936 roku stwierdził, że Plecke był znany z poglądów komunistycznych, prenumerował lewicowe czasopisma "Przekrój Tygodnia", "Wolnomyśliciel" i inne, prowadził wykłady w Towarzystwie Uniwersytetu Robotniczego i aktywnie działał w PPS. Według raportu, to właśnie on i jego współpracownicy byli głównymi inicjatorami strajku. "Jawnie wyrażał się, że "musimy dążyć do ustroju takiego jaki jest w Rosji". Żona Pleckego jest tych samych poglądów, bierze udział we wszelkich uroczystościach PPS a w dniu 26 sierpnia wieczorem wśród strajkujących robotników przy budowie namiotu prowadziła z nimi konferencję.  ... Plecke ze swymi towarzyszami są głównymi prowodyrami wynikłego strajku i akcja ta jest prowadzona z ich inicjatywy gdyż delegacja strajkujących wszelkie dyrektywy otrzymywała od nich. Nadmieniam iż Plecke do jednego członka wyraził się o robotnikach strajkujących: "że są głodni to właśnie bardzo dobrze, im więcej będzie głodny, tym łatwiej można go będzie urobić ".

   Pawłowski zauważył również, że ludność Opatówka była silnie związana z PPS, a część z niej – według jego słów – „skomunizowana”, co było zasługą działalności Pleckego. Przewidywał też kolejne protesty i zamieszki, podkreślając, że lokalny Związek Robotników Budowlanych jest dobrze zorganizowany i radykalny.

Otw


Zeznanie Feliksa Dziubińskiego

Przesłuchania:

 Przesłuchano Franciszka Tomczaka ur. 1907 w Opatówku, szewca, prezesa Związku Robotników Budowlanych. Zeznał, że ze strajkiem nie miał nic wspólnego. Nie przyznał się, że jakoby prowadził agitację w cegielni parowej w Cieni. Był tam po gruszki, które zaniósł do wysuszenia.
   Przesłuchiwany był też Lipman Kołtun/Kołton ur. 15.06.1917 w Opatówku, syn. Abrama, zam. ul. Księcia Poniatowskiego 19. (Lipman Kołton był żydowskim mieszkańcem Opatówka, który zginął w 1942 roku w niemieckim obozie zagłady w Chełmnie nad Nerem (Kulmhof). Jego nazwisko pojawia się na listach ofiar Holokaustu, jednak dostępne informacje są ograniczone). Kołtun zeznał, że tego dnia był w Błaszkach. Jednak świadkowie twierdzili, że Kołtun wraz z kolegą Danielem Horowitzem kilkakrotnie podjeżdżali na rowerach do zebranych i podburzali ich do strajku (​z dostępnych źródeł wynika, że Daniel Salamon Horowicz, urodzony 10.02.1910 roku w Kaliszu, syn Jakoba-Wolfa, zam. Chodyńskiego 3). Horowicz był w Opatówku codziennie, pracował u Ickowicza przy skupie owoców.
  Józef Mikołajczyk zam. w Cegielni Cienia zeznał, że 26.08.1936 przyszedł Karolak i Tomczak i namawiali robotników, by porzucili pracę i zastrajkowali. Jednak robotnicy pracy nie porzucili.
   Antoni Lutosławski ur. w Opatówku, s. Józefata, lat 30 zeznał, że Plecke od szeregu lat prowadzi w Opatówku działalność wywrotową, w szkole, pomiędzy dziećmi. Wiadomo, że prowadzi korespondencję z Berlinem, Moskwą, Pragą, Podczas ferii letnich urządził w TUR-ze cykl odczytów antyreligijnych i "zachwalał stosunki sowieckie". Dalej wiadomo, że w jego mieszkaniu odbywają się zebrania w których biorą udział Feliks Dziubiński i jego synowie. U Dziubińskich też odbywają się tajne zebrania w małych grupach.  Przywódcą strajku był Plecke, który kierował cała akcją.
  Plötzke / Plecke Adolf, ur. 09.02.1894, s. Wilhelma i Julii z d. Tietz, zam. w Opatówku, ul. Piłsudskiego 8, żonaty, 2 dzieci, wyzn. ewang.- augsburskie, nauczyciel. Żadnych dyrektyw strajkującym nie wydawałem. 
  Kazimierz Sieradzan, sekretarz gminy Opatówek, lat 30, s. Jana, ur. w Zbiersku. Potwierdził, że tłum, nawoływał do zdemolowania lokalu.
   Banaszkiewicz Kazimierz, lat 29, pomocnik gminny, ur. w Opatówku, s. Józefa. "Słyszałem okrzyki i obelżywe słowa pod adresem wójta. Tłum uniemożliwiał nam urzędowanie".
  Jerzy Antoni Skiba, lat 21, biuralista, ur. w Opatówku, s. Jerzego. "W dniu 26.08.1936 wójt Raszewski szedł do gminy. Został zatrzymany przez tłum kobiet, które wymachiwały mu nad głową. Widocznie był przez nie popychany, gdyż zataczał się".
  Stefan Nowicki, lat 37, ur. w Wilnie, zam. w Opatówku, s. Adama. Pracownik samorządowy gminy Opatówek. "Musiałem przerwać pracę urzędniczą i powstrzymywać drzwi wraz z policją"
  Lekarz Dionizy Dakura lat 31, zam. w Opatówku, zeznał, iż musiał udzielić pomocy trzem funkcjonariuszom Policji Państwowej. 
   Józef Dyrdas, ur. 1898 w Opatówku, tkacz.
   Władysława Rejowa z d. Sobczak, ur. 1905, zam. ul. 3-go Maja 5. Nieprawdą jest, bym stojąc przed gminą wzywala tłum do atakowania policji, wójta, demolowania budynku. Co do Gabrysiaków, to widziałam, jak dobijały się do drzwi, ubliżając policji plugawymi wyrazami.
   Władysław Szczeblewski, lat 46, komendant posterunku Policji w Opatówku. Oto fragment jego raportu:

Zeznania policjanta Władysława Szczeblewskiego
 na temat strajku 1936 w Opatówku.

W sumie oskarżono 13 osób. Rozprawa odbyła się 17.12.1936 w Kaliszu. Zostali skazani na 1 do 6 miesięcy aresztu.

Po wybuchu II wojny światowej z urzędnikami gminnymi, przedstawicielami miejscowej inteligencji  rozprawili się Niemcy:
Stefan Nowicki, ur. 11.03.1899 w Wilnie, urzędnik, pracownik gminy Opatówek, o którym napisano, że jest wiodącym politycznie w gminie, należy do tajnych polskich służb i nawołuje ludność do powstania przeciwko folksdojczom. W KL Dachau zapisany pod numerem 6096, dn. 05.06.1940 przewieziony do obozu Mauthausen-Gusen, zamordowany 12.05.1941
Kazimierz Sieradzan, sekretarz gminy, żonaty, 1 dziecko, organizator politycznych zebrań partii rządowej. Uniknął aresztowania. 
Kazimierz Banaszkiewicz, urzędnik, ur. 24.02.1913, zam. Opatówek, ul. Piłsudzkiego 2, nr jeńca w Dachau 6289,  zamordowany 15.03.1941 w KL Gusen.

Po zakończeniu II wojny część z prowodyrów strajku, którzy w sierpniu 1936 roku podnieśli bunt, znalazła się w nowej roli — zostali wyniesieni do władzy przez sowieckich opiekunów i stali się przedstawicielami tzw. „władzy ludowej”. 

   Kariery po wojnie możliwe były tylko dla Polaków którzy afirmowali istniejący system polityczny PRL i zapisali się do PZPR. Zaczęło się wywłaszczanie Polaków z owoców ich pracy. Prywatni właściciele — niezależnie czy to fabryk, ziemi, nieruchomości czy warsztatów — zostali przez władze komunistyczne praktycznie całkowicie pozbawieni swojego majątku. Wszyscy, którzy posiadali w miasteczku zakłady, fabryczki, piekarnie, rzeźnie, sklepy,  kamienice, zostali uznani za "burżuazję" i "wrogów ludu". Zastraszano ich, śledzono, przesłuchiwano. Zamożniejsi trafili na czarne listy, byli szykanowani, niektórzy trafili do więzień, a część wyemigrowała. 

   System komunistyczny w zamian za np. darmowe wczasy czy edukację zabierał ludziom lwią część ich zarobków. Po zakończeniu II wojny światowej, w ramach reformy rolnej i nacjonalizacji przemysłu, majątek rodziny Schlösserów został przejęty przez państwo. Folwark w Józefowie oraz inne nieruchomości zostały znacjonalizowane bez odszkodowania. Część zabudowań folwarcznych została rozebrana w latach 80. XX wieku, a na ich miejscu powstały bloki mieszkalne i pawilon handlowy. Zachował się m.in. klasycystyczny spichlerz z lat 1817–1820, który obecnie pełni funkcję sklepu meblowego.

   Zarówno dla Hitlera, jak i dla Stalina, polska inteligencja stanowiła przeszkodę na drodze do germanizacji czy sowietyzacji kraju — była zbyt niezależna, zbyt świadoma, by bez oporu podporządkować się nowemu porządkowi. Wiosną 1945 roku nie było mowy o wolnych, demokratycznych wyborach. Władza w Polsce została narzucona siłą, przy pełnym poparciu i kontroli Związku Sowieckiego. W Opatówku sowiecki komendant, kapitan Mikitin, wskazał na tymczasowego wójta Franciszka Leśniaka, przybysza z Ładzic w powiecie radomszczańskim. Niebawem, 1 lutego 1945 roku, kolejnym nominatem został Feliks Wacław Dziubiński, urodzony w 1885 roku w Brzezinach pod Łodzią, syn Ignacego i Korduli z domu Staszewska, od lat mieszkający w Opatówku wraz z żoną Marianną z domu Rogozińska.

W Opatówku na długie lata zatriumfował komunizm. Oficjalnie władza ludowa, czyli komunistyczny reżim, który został narzucony Polsce po wkroczeniu Armii Czerwonej i przejęciu kontroli nad krajem, głosiła idee zniesienia podziałów klasowych — zwłaszcza likwidacji „wyzysku” przez kapitalistów i ziemian. Robotnicy i chłopi mieli być nową, uprzywilejowaną klasą społeczną, a władza miała działać w ich interesie. Zakładano nacjonalizację przemysłu, banków i wielkich majątków ziemskich. Prywatne fabryki przejmowało państwo, a rolnictwo stopniowo miało być kolektywizowane (choć w Polsce ten proces szedł opornie). Władza ludowa obiecywała darmową edukację, również dla dzieci chłopskich i robotniczych. Hasło „szkoła dla wszystkich” stało się mocnym elementem propagandy. Propaganda przedstawiała nową władzę jako siłę wyzwalającą ludzi od „ucisku sanacji i kapitalistów”, w praktyce jednak system ten był oparty na terrorze i represjach wobec opozycji, Kościoła i dawnych elit. Oficjalna ideologia głosiła przyjaźń i współpracę z „wielkim bratnim narodem radzieckim”, co w praktyce oznaczało całkowitą podległość Moskwie.

To zdjęcie mówi więcej niż słowa. Nie wiadomo czy Sowieci wyszli już z Opatówka czy nadal są.
Na zdj. moja babcia Maria Wiewiórkowska, (siedzi pierwsza od prawej)
która podjęła misję współtworzenia szkoły w Opatówku. Siedzi obok kierownika szkoły Jaśkiewicza.
 Przez krótki okres była zastępcą kierownika,
jednak z powodu odmowy zapisania się do partii PZPR została pozbawiona tej funkcji
.

   Celem propagandy, której celem było kształtowanie świadomości społecznej zgodnie z ideologią komunistyczną oraz legitymizacja władzy ludowej w oczach obywateli. 

Co się działo dalej w Opatówku ?

28.01.1945 sowiecki wojenny komendant Mikitin wybrał wójta Opatówka

"Elity" władzy komunistycznej w Opatówku