Etykiety

czwartek, 26 czerwca 2025

Jan Przybyła. W niewoli. 1941. Cz. III.

autor: Dominika Pawlikowska


Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie)

Poprzednie posty – losy Jana :


Nowe życie w Łodzi


   Po drodze zatrzymywał się u znajomych albo u ludzi, do których został polecony. Ale coś nieodparcie pchało go dalej — do Łodzi. W Lutomiersku wsiadł do tramwaju i dotarł na ulicę Wólczańską 260, do wuja Wojciecha Rutkowskiego. Był 22 kwietnia 1941 roku.
Pod wskazanym adresem nie zastał nikogo — wszyscy byli jeszcze w pracy. Kiedy wrócili, przywitał się z ciotką, kuzynką jego matki. Rodzina Rutkowskich była liczna: wuj, ciotka i pięcioro dzieci — bliźnięta Józef i Marysia, a dalej Stanisław, Janek i Edek. Wuj był rymarzem z zawodu, Stanisław pracował w sklepie kolonialno-spożywczym, a Józef, ciotka i Janka zatrudnieni byli w fabryce. Marysia i Edek przebywali na wsi, na Młyniskach.
   Zaczęło się nowe życie — życie w Łodzi pod okupacją. Rutkowscy mieszkali na parterze, w dwóch pokojach z kuchnią. Było ciasno, a jego przybycie jeszcze pogłębiło tę ciasnotę. Ciotka, kobieta niezwykle pracowita, wracała z pracy około trzeciej po południu i od razu zabierała się za gotowanie obiadu. Nie chciał być ciężarem. Czuł, że musi jak najszybciej znaleźć coś do roboty.
   Pod koniec kwietnia, zupełnie niespodziewanie, spotkał na ulicy znajomego — Niemca, z którym razem uciekał ze Stawiszyna w 1939 roku. Był to Gustaw Benke. To spotkanie wydało mu się niepokojące, choć Benke podszedł z uśmiechem i bez złych intencji.
   Dzięki znajomościom Stanisława, udało się zdobyć mu pracę. Stolarz — folksdojcz — prowadził warsztat i zgodził się go zatrudnić jako pomocnika. Praca okazała się spokojna i satysfakcjonująca. Niemiec miał dobrze wyposażony zakład, a on szybko się wdrożył. Pracodawca był zadowolony, a i jemu nie brakowało powodów do zadowolenia — miał zajęcie, zarabiał pieniądze, i nie czuł już, że tylko korzysta z gościny.
Czasem wyjeżdżali do prywatnych domów, zakładając okna lub drzwi. Wtedy gospodarze częstowali ich jedzeniem, co w czasie wojny było szczególnie cenne. Niemiec nie zdradzał typowej niemieckiej wyniosłości — był raczej uprzejmy, a może nawet przychylny. Wydawało się, że go polubił.
Codzienność powoli stawała się bardziej znośna. Po pracy grywali z kuzynami w karty, panowała rodzinna atmosfera. W Łodzi poznał wielu nowych ludzi, nawiązał znajomości i odwiedzał dalszą rodzinę — ciotkę Józefę Szymczakową oraz kuzynki Janczakówny.
    Pewnego dnia, znów na ulicy, natknął się na Gustawa Benkego ze Stawiszyna. Uciekiniera z września trzydziestego dziewiątego. Nie ufał Niemcom, więc postanowił go zignorować. Udawał, że go nie poznaje. Ale Benke podszedł pierwszy i powiedział po polsku:
— Dzień dobry, panie Janku. Pan mnie pewnie nie poznał — razem uciekaliśmy.
Nie było wyjścia. Przyznał się, że owszem, przypomina sobie. Benke spojrzał na niego poważnie.
— Niech pan nie wraca do Stawiszyna — powiedział cicho. — Tam jest niebezpiecznie. A mnie się pan nie musi bać. Nikomu nie powiem, że pana spotkałem.
Nie był jednak pewny jego intencji. Od zawsze, zapytany, mówił napotkanym ludziom, że wybiera się do Warszawy. Tym razem też tak odpowiedział. Ale Benke tylko się uśmiechnął z lekką ironią:
— Pan mi nie wierzy. Niech pan robi, co chce.

  Nie miał w sobie spokoju — choć Łódź dawała namiastkę bezpieczeństwa, on przeczuwał, że to tylko krucha iluzja. Tydzień po niespodziewanym spotkaniu z Gustawem Benkem, dawnym towarzyszem ucieczki, los zetknął go z jego córką — koleżanką ze szkolnych lat. Jej ostrzeżenie brzmiało poważnie: nie wracaj do Stawiszyna. To już nie było miejsce dla takich jak on. Słowa te zapadły głęboko w serce, a jednak dusza wciąż była niespokojna — jakby wewnętrzny głos wołał, że coś się kończy.

Łapanka na Wólczańskiej


   Dziesiątego maja 1941 roku o świcie, jeszcze przed pełnym wschodem słońca, cała kamienica przy ulicy Wólczańskiej została otoczona. Niemcy pojawili się niespodziewanie, systematycznie przechodząc z mieszkania do mieszkania. Rozpoczęła się łapanka — nie na ulicy, jak to bywało wcześniej, ale w kamienicy. Spośród mieszkańców wytypowano zaledwie dwunastu — mężczyzn i kobiet. On i jego wuj, Wojciech Rutkowski, znaleźli się na tej krótkiej liście.
Zatrzymanych przewieziono do więzienia przy ulicy Kopernika. Stanisław, syn wuja, zdołał zdobyć lekarskie zaświadczenie o niezdolności ojca do pracy, dzięki czemu Rutkowski został wypuszczony. On jednak został — bezsilny wobec niemieckiej machiny.
   Po dwóch dniach trafił do obozu przejściowego przy ulicy Łąkowej. To stąd wysyłano Polaków na przymusowe roboty do Rzeszy. 
Odwiedziły go dwie ciotki — Rutkowska i Szymczakowa. Obóz przy ul. Łąkowej w Łodzi był jednym z niemieckich obozów zbornych, funkcjonujących podczas okupacji. Nie był to obóz koncentracyjny ani stały obóz pracy, lecz miejsce tymczasowego przetrzymywania Polaków schwytanych w łapankach, którzy następnie trafiali na przymusowe roboty do III Rzeszy. W obozie panowały złe warunki — ciasnota, głód, brak higieny i brutalne traktowanie ze strony niemieckiej obsługi. Transporty kierowano m.in. do Prus Wschodnich, Saksonii czy Bawarii, a wywiezieni trafiali do ciężkiej pracy w przemyśle, rolnictwie i budownictwie wojennym. 
  Ucieczka była jedną z opcji, ale przeważyła decyzja o wyjeździe. W Polsce zrobiło się zbyt niebezpiecznie. Wciąż spotykał dawnych znajomych — Niemców — i nigdy nie wiedział, kto go rozpozna. 
Miał wciąż dwa fałszywe dokumenty, ukryte w butach. Wierzył, że mogą się jeszcze przydać.

Pruski koszmar


   17 maja 1941 roku, nad ranem, zostali załadowani do pociągu. Kierunek: Prusy Wschodnie, daleko za Königsbergiem. Tam, wśród lasów i piasków, znajdował się obóz pracy strzeżony przez gestapo. Otoczony trzymetrowym ogrodzeniem z drutu kolczastego, przypominał więzienie — ale bez wyroków i bez sądu. Po prostu: przymus.
Mieszkali w surowych, drewnianych barakach. Piętrowe prycze, cuchnące sienniki, chłód nocy i głód dnia. Praca polegała na budowie drogi do przyszłego portu. Na każdych dwudziestu pięciu Polaków przypadał jeden niemiecki majster, a nad nimi — czarne mundury gestapo. Codzienna tyrania łopaty, grabienia piasku, dźwigania kamieni. A po pracy — zupa bez smaku i kawałek czarnego chleba.
   Czasem można było kupić wędzonego dorsza. Niemcy dostarczali go do obozu w skrzyniach. Tylko wtedy czuło się przez chwilę, że jeszcze żyją.
Wśród więźniów poznał dwóch towarzyszy niedoli — Franciszka Kossaka z Łodzi i Franciszka Adamczewskiego z Ozorkowa. Razem dzielili ciężar niewoli, razem szukali w sobie resztek siły.
   Pewnego dnia został pobity przez niemieckiego wartownika. Prawdopodobnie za swój zbyt dobry garnitur — jedyny znak normalności, dostarczony przez brata. Poniżenie było ogromne. Trząsł się ze złości. W środku zrodziło się coś więcej niż gniew — zrodziła się decyzja. Wiedział już, że długo tu nie wytrzyma.
Wielokrotnie zgłaszał chęć pracy w swoim zawodzie, ale majster jedynie kiwał głową i mówił, by czekać. Czekać? Nie było na co.

Pod osłoną ciemności


   21 czerwca 1941 roku świat znów się zmienił. Wybuchła wojna niemiecko-radziecka*. W nocy słychać było potężne wybuchy — artyleria grzmiała w stronę Kłajpedy. Dwa dni i noce — huk, błyski, groza. W ich sercach rodziła się nadzieja. Może teraz Niemcy będą mieć własne kłopoty? Może odwrócą uwagę od nas?
Decyzja o ucieczce zapadła: 28 czerwca, w nocy. Zaczęli gromadzić zapasy. Chleb stał się walutą. On oddał za pół bochenka swój najlepszy pulower, kolega poświęcił marynarkę, trzeci — koszulę. Wieczorem, 28 czerwca, każdy z nich spakował po cichu walizkę i położył się w ubraniu.
   O pierwszej w nocy rozpoczęli akcję. Okno baraku wychodziło na pole. Przecięli druty kolczaste przy pomocy nożyc i kombinerek. Z walizkami w rękach, z bijącym sercem, ruszyli w ciemność. Łąki były ciche. Noc — ciemna, ciepła. Mieli czas — pociąg odjeżdżał dopiero o 4:30.
Ale wtedy niebo rozdarła burza. Spadł ulewny deszcz, tak gwałtowny, że w ciągu minut byli przemoczeni do suchej nitki. Mimo to nie cofnęli się. O czwartej ruszyli w stronę stacji.
Kupili bilety do Königsbergu*.
Nikt ich nie zatrzymał.
   O 5:30 siedzieli już w pociągu. Za oknami snuły się dymne chmury nad miastem. Byli wolni. Przynajmniej na chwilę. 

Czarna chorągiew Soldau


   Podróż wiodła dalej – do Allenstein, czyli Olsztyna. Był 29 czerwca 1941 roku, uroczystość świętych Piotra i Pawła. Na dworcu panował spokój. Święto sprawiło, że w pociągu było zaskakująco luźno – można było wygodnie usiąść, zregenerować siły. Około wieczora bez przeszkód dotarli do miasta. Pociąg do Torunia miał odjechać dopiero następnego dnia o piątej rano.
Nie mieli środków, by zapłacić za nocleg. Spojrzeli na mapę i zdecydowali się ruszyć w stronę lasu, gdzie można by choć na chwilę odpocząć. Gdy tylko znaleźli się między drzewami, rozszalał się deszcz. Las był mokry, ziemia nasiąknięta wodą, a noc zapadła szybko. Nazbierali gałęzi, żeby urządzić prowizoryczne siedziska, lecz ulewa nie ustępowała. W pewnym momencie rozpętała się burza. Płaszcze przemokły do suchej nitki. Zziębnięci i zrozpaczeni, nie potrafili powstrzymać łez.
   Rano, około czwartej, wyruszyli w stronę dworca. Przemoczeni, głodni i nieprzytomni ze zmęczenia zdołali kupić bilety. Wydawało się, że najgorsze już za nimi – wtedy podszedł do nich cywilny funkcjonariusz policji kryminalnej. Bez słowa pokazał legitymację i rozpoczął kontrolę dokumentów. Po chwili pojawił się samochód. Zostali wciągnięci do środka i przewiezieni prosto do zamku w Olsztynie – siedziby gestapo.
   Tam, 1 lipca 1941 roku, postawiono im zarzut szpiegostwa. Przyznali się do ucieczki z obozu pracy w Piławie i do tego, że chcieli znaleźć zatrudnienie w swoich zawodach. To nie wystarczyło. Każdy z nich otrzymał po 25 batów. Musieli liczyć uderzenia na głos. Jan dostał 28.
Po dwóch bezsennych nocach, przemoczeni, zziębnięci i głodni, zostali poddani brutalnemu śledztwu. Pragnienie paliło im piersi, języki przyklejały się do podniebienia. O ósmej rano pojawił się komendant gestapo z tłumaczem oraz esesman-oprawca. Przesłuchania rozpoczęto od Jana.
Kazano mu wykonać sto przysiadów z rękami uniesionymi do góry. Z tyłu czuwał esesman z gumową pałką, którą raz po raz uderzał w głowę lub plecy. – Schneller! Schneller! – ponaglał. Pot spływał Janowi po twarzy, nie był już w stanie liczyć. Czuł, że zaraz zemdleje, ale jego ciało nie pozwalało mu upaść. Po nim przesłuchiwano Kossaka i Adamczewskiego. Janowi było już wszystko jedno.
Po godzinie odpoczynku ustawiono ich w szeregu. Kazano im bić się nawzajem po twarzach. Jan miał bić Kossaka, Kossak – Adamczewskiego, a Adamczewski – Jana. Najgorzej wyszedł na tym Jan, bo Adamczewski był silny, a Kossaka żal było uderzać zbyt mocno. Był młody i szczupły. Gdy Jan uderzał zbyt lekko, gestapowiec smagał go pałką po plecach.
Kolejna godzina odpoczynku nie przyniosła ulgi. Jan konał z pragnienia. Potem ponownie wezwano go na przesłuchanie. Zmęczony, półprzytomny, powtarzał wciąż to samo. W pewnym momencie gestapowiec wyjął z szuflady pistolet, przyłożył do stołu i powiedział spokojnie:
– Zaraz cię zastrzelę.
Jan spojrzał mu w oczy i odpowiedział:
– Możesz mnie zastrzelić.
Gestapowiec przez chwilę przyglądał się Janowi uważnie. Potem, ku zaskoczeniu wszystkich, powiedział po polsku:
– Za to, że jesteś twardym Polakiem, nie zastrzelę cię.
Po chwili dodał:
– Chyba już wystarczy tej gimnastyki.
   Jan został odesłany do drugiego pokoju. Po pół godzinie przyszedł ogrodnik. Dał każdemu po dwa kawałki chleba i kubek kawy. Kiedy odpoczęli, zaprowadzono ich do ogrodu, gdzie musieli skosić trawę. Wieczorem, po pracy, wrócili do celi.
Dwa dni później wezwano ich ponownie na przesłuchanie. Pytano o to samo, zmuszano do tych samych zeznań, ale już nie bito. 
   W Olsztynie przetrzymywano ich do 10 lipca. Tego dnia formował się transport do obozu karnego w Działdowie – Straflager Soldau. Przewożono tam więźniów z gestapo w Królewcu. Jan i jego towarzysze zostali dołączeni do kolumny.
  Obóz w Działdowie – Soldau – był jednym z najstraszniejszych punktów na mapie niemieckiej okupacji. Istniał w różnych formach w latach 1939–1945. Przez jego bramy przeszło około 30 tysięcy ludzi, z czego 12–15 tysięcy poniosło śmierć. Dla wielu więźniów był to jedynie przystanek w drodze do jeszcze większych piekieł – Stutthofu, Treblinki, Majdanka, Auschwitz-Birkenau, Ravensbrück, Dachau, Mauthausen, Pomiechówka, VII Fortu w Poznaniu czy więzienia w Toruniu.
   Obóz zorganizowano na terenie dawnych koszar wojskowych. Pod czarną chorągwią SS utworzono tam filię Stutthofu*. Całość otaczał wysoki na cztery metry płot z drutu kolczastego pod napięciem, wieże strażnicze i karabiny maszynowe czyniły z tego miejsca twierdzę bez możliwości ucieczki. Jedyna brama – wjazdowa i wyjazdowa – była pilnowana przez uzbrojone gestapo.
Koszary były dwupiętrowe. Przy bramie mieściła się strażnica, magazyny, sale przesłuchań, punkt kwarantanny i kontrola. Za nimi rozciągał się plac apelowy, a dalej – drugi dziedziniec.
   Na stacji kolejowej w Działdowie czekał już kordon gestapowców z psami. W transportowanej grupie było siedemnaście Polaków, siedem Polek i pięciu Niemców. Po wyjściu z więźniarek zostali natychmiast otoczeni i poprowadzeni środkiem ulicy do obozu.
Na miejscu powitał ich komendant Walter – wysoki, tęgi SS-man. Gdy przemówił, każdemu przebiegł po plecach zimny dreszcz.




*Królewiec (Königsberg, dziś Kaliningrad) _ Port morski w Kaliningradzie ma długą historię sięgającą jeszcze średniowiecza, ale jego nowoczesna rozbudowa — szczególnie jako portu morskiego z pełnym zapleczem przemysłowym — miała miejsce głównie w okresie międzywojennym i w czasie II wojny światowej.

*Niemcy napadły na Związek Radziecki 22 czerwca 1941 roku, rozpoczynając największą operację wojskową w historii — operację „Barbarossa”. Hitler od początku głosił, że Niemcy potrzebują „przestrzeni życiowej na Wschodzie”, czyli podboju i kolonizacji terenów Związku Radzieckiego, szczególnie Ukrainy i Rosji Południowej. Zgodnie z jego ideologią Słowianie mieli być podporządkowani Niemcom lub całkowicie wypędzeni. Choć w 1939 roku Niemcy i ZSRR zawarły tajny pakt o nieagresji i podziale Polski, Hitler traktował go jako tymczasowy.

*Stutthof — niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny utworzony na anektowanych terenach Wolnego Miasta Gdańska (niem. Freie Stadt Danzig), w miejscowości Sztutowo, 36 km od Gdańska. Funkcjonował od 2 września 1939 do 9 maja 1945. Działał on łącznie 2077 dni. Stutthof był pierwszym i najdłużej istniejącym niemieckim obozem tego typu na terenach wchodzących aktualnie w skład Polski. W tym czasie przez obóz przeszło około 110 tysięcy więźniów pochodzących z 28 państw.

poniedziałek, 23 czerwca 2025

Młodość Jana Przybyły. Cz. II. Okupacja niemiecka.

 

autor: Dominika Pawlikowska

Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie)

Poprzedni post – losy Jana :
Młodość Jana Przybyły. Cz. I. Wojna.

Kierunek – Warszawa.


Z małą kartką i dokładnym adresem w kieszeni ruszył dalej. Znowu złapał niemiecką ciężarówkę. 24 listopada 1939 był już w Warszawie. Zaczął szukać wskazanego adresu. 

   Z poleconym listem od pani dziedziczki majątku Pass, stanął na ulicy Pułaskiego. Zadzwonił do drzwi. Otworzyła mu starsza kobieta. Ukłonił się grzecznie i poinformował, że chciałby widzieć się z panem dyrektorem, gdyż ma dla niego list. Po dłuższej chwili w progu stanął sam dyrektor – dość wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, o ponurym, surowym spojrzeniu. Bez słowa odebrał list i zniknął z nim w swoim gabinecie. Minęło może pół godziny, nim go ponownie zawołał. Wtedy zaczęli rozmowę. Przedstawił się, opowiedział o swojej sytuacji, wyznał, że chciałby zostać w Warszawie.
   Dyrektor zamyślił się na chwilę, po czym odparł krótko, że w stolicy sytuacja jest trudna i on nie zamierza brać za nikogo odpowiedzialności. W tym właśnie momencie do pokoju wszedł jego syn – podporucznik Janek. Poprosił, by wyszedł na chwilę, i rozpoczął z ojcem rozmowę na jego temat. Młodszy z mężczyzn nalegał, by dać mu szansę – podkreślał, że jest ochotnikiem, obrońcą Warszawy, a takim ludziom należy pomagać. Lecz stary dyrektor był nieugięty. Powiedział twardo, że takich przybłędów sobie nie życzy.
Po chwili Janek wyszedł i przekazał wiadomość:
– Stary się uparł. Ale niech się pan jeszcze trochę pokręci po Warszawie i zajrzy do nas ponownie.
Wychodząc, spotkał woźnicę dyrektora – Jasińskiego. Zapytał go, gdzie mógłby przenocować. Woźnica wskazał stajnię. Przyznał się też, że tego dnia obchodzi imieniny – był 24 listopada 1939 roku. Jasiński uścisnął mu rękę i szczerze, jak dobremu koledze, złożył życzenia. I tak, z przypadkowym towarzyszem – Antkiem – obchodził swoje imieniny w stajni przy winie, które młoda i sympatyczna kucharka wyniosła ze spiżarni. 
   Rano, po śniadaniu, wyruszył na ulicę Żurawią do pani Marii Kołodziejczyk. Przyjęła go serdecznie, wypytując o rodzinę w Stawiszynie. Uspokoił ją – wszyscy byli zdrowi i cali. Przedstawił też swoją sytuację: musiał uciekać z domu, bo był ścigany przez Niemców. Wyjawił, że zamierza przedostać się przez Rumunię na Węgry. Pani Maria jednak odradzała ten plan – jej zdaniem było to niemożliwe.
W tym czasie u doktora Urbanowicza przebywał młody dentysta z Poznania, również planujący ucieczkę przez Rumunię. Przez niemal tydzień zastanawiali się, co robić. Wałęsali się po Warszawie, szukając wskazówek i informacji. Doktor Urbanowicz również głowił się nad ich losem.
  W niedzielę usiedli razem przy stole: doktor Urbanowicz, dentysta z Poznania, pani Maria i on. Radzili, co dalej. Niemcy silnie obsadzili granice. Doktor Urbanowicz zasugerował, by przeczekać – Francja i Anglia wypowiedziały wojnę Niemcom. Ustalili, że on ruszy w rodzinne strony, a dentysta zostanie w Warszawie. Na pożegnanie doktor Urbanowicz, w geście przyjaźni, wpisał mu do notesu: „Wytrzymałość uszlachetnia i umacnia ludzi na duchu”.

Powrót w rodzinne strony.


   15 grudnia był gotów do drogi. Pożegnał się z doktorami i panią Marią, podziękował za dobre serce i trzy tygodnie gościny, i wyruszył w stronę Łowicza.
Na jednej z warszawskich ulic zatrzymała go muzyka. Orkiestra – złożona głównie ze studentów – szła, grając i śpiewając polskie pieśni. Zatrzymał się, poruszony. Gdy zabrzmiała „Warszawianka” – „Oto dziś dzień krwi i chwały” – serce ścisnęło mu się ze wzruszenia, a łzy napłynęły do oczu. Długo nie mógł ruszyć z miejsca.
   Jeszcze przed wieczorem był już daleko poza Warszawą. Przenocował w Chodakowie, gdzie życzliwi ludzie nakarmili go i dali schronienie – pokazał im żołnierską przepustkę z obozu. Wieczorem był już za Łowiczem, w wiosce Kwiatkowice – miejscu wrześniowej potyczki z Niemcami. Następnego dnia dotarł do Malanowa i tam również zanocował.
   Do domu miał już tylko około trzydziestu kilometrów. Musiał być jednak czujny – w okolicy kręcili się znajomi Niemcy. Wyruszył z Malanowa po 20 grudnia i dotarł do Zborowa. Tu mieszkała jego rodzina – tu się urodził, tu znał wielu. Zborów, spokojna wieś oddalona od głównych dróg, leży piętnaście kilometrów od Stawiszyna.
Zatrzymał się u wuja – Tomasza Płucienniczaka, mieszkającego przy majątku. Odwiedzał także Józefa Sadłowskiego, Wiktora Ignasiaka i Antoniego Janiaka – wszędzie zmieniał miejsce pobytu, nie zatrzymując się zbyt długo.

To u nich ukrywał się Jan Przybyła podczas okupacji: od prawej Stanisław Przybyła-stryj, zam. Złotniki Małe Kolonia; Jan Andrzejewski, kolega, zam. Pólko; Wincenty Płucienniczak, krewny ze strony ojca, zam. Złotniki Małe Kolonia
To u nich ukrywał się Jan Przybyła podczas okupacji:
od prawej Stanisław Przybyła-stryj, zam. Złotniki Małe Kolonia;
Jan Andrzejewski, kolega, zam. Pólko;
Wincenty Płucienniczak, krewny ze strony ojca, zam. Złotniki Małe Kolonia.


   Trzy kilometry dalej, we wsi Goliszew, mieszkała dalsza rodzina. Nocował u wujka Antoniego Kubasika, Romana Rzempowskiego, Andrzeja Przybyły, a nawet u Józefa Niemca. Czasem znajdował schronienie u Michała Płócienniczaka w Złotnikach Małych Kolonii i u Jana Andrzejewskiego na Pólku. W Werginkach ufał Józefowi Bąkowi i Wawrzyńcowi Janiakowi – przechowywali go z narażeniem własnego bezpieczeństwa, za co był im dozgonnie wdzięczny. 
„To nie życie, to wegetacja,” pomyślał. „Człowiek, który ma ręce do pracy, sumienie czyste, serce do walki — nagle staje się szczurem. Kryje się pod deskami, w szopach, u ludzi, którzy też boją się, że pewnego dnia za jego obecność znikną w ciężarówce bez okien. I tylko dlatego, że miał odwagę wziąć karabin, stanąć na warcie, bronić Ojczyzny... że nie chciał żyć na kolanach”.
   W Kaliszu miał lokum na ulicy Skarszewskiej u folksdojcza Józefa Szulca. Mieszkanie – od frontu zaplombowane – miało niewidoczne wejście od podwórza. W Stawiszynie pomagał mu Bertold Buksz, fryzjer i szwagier jego kolegi Ludwika Wilkowskiego. To właśnie Ludwik i jego brat Józef odwiedzili go na Pólku, u Jana Andrzejewskiego, gdzie się ukrywał. Uzgodnili, że z pomocą Buksza – zatrudnionego w magistracie – postarają się o Ausweiss (dowód). Kiedy go otrzymał, mógł czuć się nieco bezpieczniej w razie kontroli.
Miejsce pobytu zmieniał głównie nocą. U wuja Michała Płucienniczaka w Zborowie, miał specjalnie przygotowaną skrytkę – wejście prowadziło spod szopy, wyjście ukryte było za stodołą. Miał tam własny pokój, doskonale zamaskowany.

Stawiszyńska Elegia.


   Stawiszyn, małe miasteczko w sercu Wielkopolski, tętnił życiem. Przez wieki splatały się tu losy Polaków i Żydów, tworząc mozaikę kultur, tradycji i codziennych historii. Przed nadejściem wojny Stawiszyn był domem dla sporej społeczności żydowskiej - ok. 600 osób, która żyła obok polskiej ludności, dzieląc radości i smutki, tworząc wzajemne więzi.

   Gdy we wrześniu 1939 roku niemieckie wojska wkroczyły do Polski, życie w Stawiszynie, podobnie jak w całym kraju, legło w gruzach. Dla żydowskich mieszkańców nastał czas niewyobrażalnego terroru. Represje, prześladowania, konfiskaty mienia i przymusowa praca stały się ponurą rzeczywistością. Rasistowskie prawa, niczym niewidzialne mury, zaczęły oddzielać Żydów od reszty społeczeństwa, wpychając ich w otchłań izolacji.
   Wiosną 1940 roku Stawiszyn budził się bez swoich żydowskich mieszkańców. Niemcy wywieźli ich w nieznanym kierunku. Tylko nieliczni wiedzieli — lub przeczuwali — dokąd prowadził ten bezpowrotny transport. Zlikwidowano dwa przytułki dla starców. Puste domy, warsztaty i sklepy przejęli niemieccy osadnicy. Cisza pośród murów, które niegdyś rozbrzmiewały dziecięcym śmiechem, stała się bolesnym krzykiem straty.

Historia żydowskiej rodziny Foglów.


  Wśród tych, których dotknęła ta niewyobrażalna tragedia, była rodzina Hermana Fogla. Herman, urodzony w Stawiszynie w 1905 roku, syn Chaima i Heleny, był zamożnym kupcem prowadzącym sklep żelazny w domu przy Placu Wolności 19. Jego żona, Pola, przyszła na świat w 1909 roku w Kole. Mieli dwóch synków: ośmioletniego Mojżesza i pięcioletniego Alfreda. Ich życie, niegdyś pełne nadziei i planów, zostało brutalnie przerwane.
   Wiktoria Bielak, kucharka i sprzątaczka, która pracowała zarówno u brata Józefa w piekarni, jak i u Żyda Hermana Fogla, była świadkiem ich życia i dramatuOpowiedziała, że rodzina Foglów, przeczuwając nadchodzące niebezpieczeństwo, ukryła część swojego dobytku. Dwie skrzynie  zakopali na podwórzu, mając nadzieję, że kiedyś uda im się po nie wrócić. 
   Niestety, ich nadzieje okazały się płonne. Herman Fogel i jego ośmioletni synek Mojżesz oraz  pięcioletni Alfred zostali zamordowani w łódzkim getcie w 1942 roku. W 1944 roku, żona Pola została zamordowana w Auschwitz.
Po wywiezieniu rodziny Foglów, w ich domu w Stawiszynie osadzono niemieckiego osadnika ze wsi Zamęty, Oswalda Lorentza. Czy zakopane przez Żydów skrzynie leżą tam do dziś, nieme świadectwo przerwanych marzeń i niezmierzonej straty? To pytanie pozostaje bez odpowiedzi, pogrążone w mrokach historii.
   Tragiczny los Żydów ze Stawiszyna jest bolesnym przypomnieniem o bestialstwie wojny i Holokaustu. Ich historie, jak ta rodziny Foglów, są żywymi świadectwami, które nie mogą zostać zapomniane.

Wysiedlenia.


   Właściciele większych gospodarstw żyli w niepokoju – Niemcy wysiedlali Polaków, by przekazać ich ziemię volksdeutschom lub Niemcom ze wschodu. Założenie było proste i brutalne: usunąć ich z dnia na dzień, by natychmiast przejąć dorobek ich życia — domy, warsztaty, ziemię.
Tym, których obejmował nakaz opuszczenia domu, wolno było zabrać jedynie podręczny bagaż: nieco odzieży, kołdry, koce, parę naczyń, trochę żywności, dokumenty. Limit wagi wynosił zaledwie 12 kilogramów — z czasem łaskawie podniesiony do trzydziestu.
   Życie toczyło się z dnia na dzień.
W końcu czerwca 1940 roku Michał Płucienniczak został wysiedlony wraz z rodziną do Generalnego Gubernatorstwa. Na drugim końcu wsi mieszkał stryj Jana – Stanisław Przybyła. Na dzień przed wysiedleniem, razem z Piotrem Owczarkiem, ubili świnię. Przy świniobiciu odbyła się libacja, która skończyła się dopiero około pierwszej w nocy. 18 czerwca 1940 nad ranem, o piątej, jeszcze pogrążeni we śnie, zostali gwałtownie zbudzeni. Do izby wpadła ciotka Hanka, szarpiąc wszystkich i krzycząc przerażonym głosem: – Niemcy wysiedlają!

Ucieczka.


   Zerwał się na równe nogi. W jednej chwili ogarnęła go panika — odgłosy niemieckich głosów i ciężkich butów nie pozostawiały wątpliwości. W pośpiechu zaczął się ubierać. To samo robił jego stryj. Bez słowa, w milczeniu zrodzonym z lęku i doświadczenia. Chwycił za klamkę, otworzył okno prowadzące do ogrodu i — nie myśląc długo — wyskoczył. Niemcy byli już na podwórzu.
Zaczął biec. Słyszał za sobą stryjka — też rzucił się do ucieczki. Chwilę później padły strzały. Niemcy otworzyli ogień, ale strzelali na oślep.
Przebiegł przez małą rzeczkę zwaną Bawół i popędził w stronę majątku w Złotnikach Wielkich. Stryj obrał przeciwny kierunek — ku Ostrówkowi. Dopiero gdy był już daleko, zatrzymał się i obejrzał przez ramię. Cisza. Żaden z Niemców nie podjął pościgu. Zmęczony, osunął się w zboże. Położył się wśród łanów żyta, próbując uspokoić oddech i serce bijące jak młot. Odpoczął tam, jak mu się wydawało, około dwóch godzin, po czym ruszył w dalszą drogę.
   Przed południem dotarł do Goliszewa. Znał tu dobrze Helenę Smolińską, więc skierował się prosto do jej domu. Gdy go zobaczyła, zaskoczona zawołała: — Jasiu, dokąd idziesz? Przecież dziś Niemcy wysiedlają Goliszew!

Helena Smolińska z Goliszewa
i Jan Przybyła z Długiej Wsi Pierwszej,
 wysiedleni z Goliszewa


 Mimo niebezpieczeństwa, poczęstowała go gorącą herbatą. Potrzebował chwili wytchnienia. Przypomniał sobie, że u wuja Kubasika zostawił trochę swojej bielizny, lecz jak się okazało — jego wuj został już wysiedlony. Z pomocą przyszedł sąsiad wuja — Czesław Mazurek, którego gospodarstwa Niemcy jeszcze nie ruszyli. To od niego dowiedział się, co się wydarzyło. Gdy przyszli Niemcy, wuj Kubasik i jego syn przebywali akurat w Kaliszu, więc nie mogli nawet zabrać ze sobą żadnych rzeczy. Gdy dotarł do opuszczonego gospodarstwa, zastał tam tylko siostrę wuja — panią Galantową, oraz niemieckiego żołnierza, który pilnował obejścia.
Pani Galantowa znała język niemiecki, więc uknuli plan. Miała powiedzieć żołnierzowi, że Janek jest służącym, który przyszedł odebrać swoje rzeczy. Żołnierz nie protestował. Ciotka spakowała kilka garniturów i część bielizny. Janek zaniósł wszystko do gospodarstwa Czesława Mazurka.
   Gospodarstwa Mazurka, Antoniego Kubasika i Władysława Małeckiego leżały na polach po lewej stronie szosy, prowadzącej w stronę Jankowa. U Mazurka panował spokój, więc postanowił zostać u niego na razie.
    Tego dnia Niemcy wysiedlili większość bogatszych gospodarzy — w różne strony i bez litości. Wielu młodszych chłopców z Goliszewa uciekło, zanim przyszło do nich niemieckie wojsko. Wieczorem niemal wszyscy spotkali się u Mazurka, na polu. Byli tam Galantowie, Pokojowi, Przyjazny, Kubasik. Dołączył do nich także jeszcze nie wysiedlony Rzempowski. Każdy przyniósł coś do jedzenia i picia. I tak rozmawiali i naradzali się co dalej począć.
   Brat Józef także został wysiedlony ze Stawiszyna. Niemcy zabrali mu piekarnię, a on sam zamieszkał w Kaliszu, przy moście na ulicy Stawiszyńskiej, u pani Grzelakowej. Rodzice również zostali wyrzuceni ze swojego domu — przed samymi świętami Bożego Narodzenia, w grudniu 1940 roku. Paradoksalnie wysiedliła ich sąsiadka — Stefka Henke — którą jego matka niegdyś często dożywiała. Stefka była sierotą, wychowywaną przez babkę. Miała dwóch braci — Edwarda, który zmarł przed wojną na gruźlicę, i Adolfa. Stefka wyszła za mąż za Juliana Dekerta i z czasem stała się zagorzałą folksdojczką.

W cieniu podejrzeń.


   Dla niego był to cios — dwie wysiedlone wsie, Złotniki Małe Kolonia i Goliszew, przestały być bezpiecznym schronieniem. Uciekł więc do Zborowa, a potem do Kalisza. Ale i tam czuł, że każdy krok może być ostatnim. Zapuścił wąsy, założył okulary. Czasem przypinał do klapy marynarki znaczek NSDAP, by odwrócić uwagę — lecz wiedział, że to gra o wysoką stawkę. Każdy szczegół mógł go zdradzić. 
   W Kaliszu spotkał Bronisława Lisieckiego z Brudzewa, który także ukrywał się przed wywózką na roboty do Niemiec. To on zaproponował mu handel tekstyliami i nićmi — interes ryzykowny, ale przynoszący dochód. Wśród kierowników sklepów byli folksdojcze, z którymi można było się dogadać, choć każdy taki kontakt niósł ze sobą niebezpieczeństwo.
   Jesienią 1940 roku odwiedził rodziców w Długiej Wsi Pierwszej. Ojciec zabił świnię — chciał ugościć syna w rodzinnym domu. Pod wieczór zaczęło padać, a ciemność wciskała się w kąty podwórza. Nagle rozszczekały się psy. Ojciec wyszedł do bramy, a on sam ukrył się w stajni. Gdy przechodził obok, przywiązując psa do budy, ojciec szepnął: — Uciekaj.
Żandarmi wjechali na podwórze. Jeden z nich uderzył ojca w twarz i krzyknął, pytając o zabitą świnię. Ojciec nie zaprzeczał. Zaprowadził ich do schowka przy oborze — mięso było już zakopane w beczce. Dopiero wtedy syn odetchnął. Chodziło o mięso, nie o niego. Żandarmi krzyczeli, ale go nie bili. Nakazali przywieźć mięso do Stawiszyna następnego dnia. Z opresji wybawił go Niemiec Wilhelm Schmidt, dawny sąsiad i przyjaciel. Dzięki niemu ojciec otrzymał tylko grzywnę — kilka marek.
   W czasie wojny stosunki z dawnymi kolegami — Niemcami — były skomplikowane. W lutym 1941 roku, w Kaliszu, spotkał Adolfa Henke. Ten podszedł, przywitał się i zapytał, gdzie teraz mieszka. Jan odpowiedział: — Józef i brat mnie odprowadzają na dworzec. Jadę do Warszawy. Ty jesteś Niemcem, ja Polakiem — możesz mnie wydać. Adolf zaniemówił, w oczach zakręciły mu się łzy. — My, starzy sąsiedzi i koledzy... Jak możesz tak mówić? Gdybym mógł, zawsze bym ci pomógł. Ale zaszkodzić — nigdy.
Zaprosił go wraz z bratem do swojego mieszkania na Ciasnej, gdzie mieszkał z braćmi Szulcami. Gdy Jan przekroczył próg kuchni, zamarł — przy stole stała Sabina Pilarska, koleżanka ze Stawiszyna. Rzuciła mu się na szyję i wyszeptała: — Janek, uważaj. Oni mogą cię wydać. Spytał ją, co tu robi. Wyjaśniła, że nie chciała jechać na roboty do Niemiec i pracuje u nich jako kucharka. Wrócili do pokoju. Stół był już zastawiony. Adolf, śmiejąc się, powiedział: — Janek, wybacz, chciałem ci zrobić niespodziankę. Dlatego nie mówiłem, że Sabina tu jest.
   Zachowywali się przy stole tak, jakby wojna nie istniała — jakby byli tylko kolegami z dawnych lat, a nie Polakami i Niemcami. Przy pożegnaniu życzyli mu zdrowia, szczęścia, otuchy. Adolf odprowadził go aż na ulicę Stawiszyńską.
Nazajutrz Jan wyjechał do Zborowa, do Józefa Sadłowskiego — zaufanego przyjaciela jego ojca, człowieka spokojnego i dobrego Polaka. Sadłowski dał mu schronienie na strychu obory. Gdy Jan opowiedział mu o spotkaniach z folksdojczami, tylko pokręcił głową.
— Igrasz jak mysz z kotem — powiedział. — Lepiej idź na Poroże, do mojego zięcia. Tam w lesie, w chaszczach, będziesz bezpieczniejszy.

   Zanim wyruszył, chciał pożegnać się z Lisieckim. Udali się razem do znajomego kierownika sklepu przy kaliskim ratuszu. Nagle do sklepu wszedł Rudolf Roge — niebezpieczny i zatwardziały Niemiec, który jeszcze przed wojną działał w piątej kolumnie. Janowi ugięły się nogi, ale Roge go nie rozpoznał.
Pożegnał się z Lisieckim i opuścił miasto.

Modlitwa.


   08.03.941 roku, w pogodny poranek, córka Sadłowskiego — Natalia — zaprowadziła go na Poroże. Szli pieszo przez Ceków. Niósł teczkę pełną nici, szpulek i materiału. Zbliżali się do budynku żandarmerii. Niemcom spodobał się imponujący budynek pod numerem 8. Jego właściciel Roman Jędrzejak został wyrzucony ze swojego domu.

Ceków-Kolonia, budynek pod nr 8. Przed II wojną własność Romana Jędrzejaka (21.11.1897–14.04.1983), użytkowany przez Niemców jako posterunek żandarmerii.
Ceków-Kolonia, budynek pod nr 8. Przed II wojną własność
Romana Jędrzejaka (21.11.1897–14.04.1983),
użytkowany przez Niemców jako posterunek żandarmerii.

   Gdy byli już około 150 metrów od budynku żandarmerii, zobaczyli grupę około piętnastu żandarmów stojących na placu. Krew zamarła im w żyłach. Nie było dokąd uciec.
Natalia wpadła w panikę. On sam zaczął szeptać modlitwę: — Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko...
Szedł jak w transie. Czapka uniosła mu się na głowie, rękę podniósł wysoko i zawołał: — Heil Hitler!
Żandarmi odpowiedzieli chóralnie: — Heil Hitler!
Mijał ich w odległości zaledwie dwóch, trzech metrów. Przeszli dalej. Po dwustu metrach, gdzie droga skręcała ku Porożu, obejrzał się jednym okiem. Wokół panował spokój. Przetrwał. Znów. Dzięki opatrzności boskiej. Prawdopodobnie wzięli go za Niemca, ponieważ był dobrze ubrany: na nogach buty oficerki, bryczesy, ładny kożuch i czapka hitlerówka na głowie.
   Dotarli na Poroże — do Stefana Grzesia, zięcia Sadłowskiego. Tam, pośród lasów i zagajników, miał przeczekać kolejne dni wojennego losu.

Wielkanoc na Porożu.


   Na Porożu — w ubogiej, położonej w gęstwinie zagajników, wśród sosen i krzewów wsi, gdzie ziemia była ledwie piątej i szóstej klasy — Niemcy zsyłali tu wysiedlonych Polaków.
   Wśród osiedlonych znaleźli się Andrzej Przybyła, Wincenty Stasiak, pani Gałązkowa z Goliszewa oraz Janicki z Dymska. Janicki, Przybyła i Stasiak mieszkali w bliskim sąsiedztwie. Wincenty Stasiak trafił tu z wnukami — dziećmi swojego starszego syna Feliksa. Jego synowie, ścigani przez Niemców za posiadanie radia, musieli się ukrywać. Urządzenie wykryto w Goliszewie — aresztowano wtedy Rogackiego i Galanta, ale Stasiakom udało się zbiec. Od tej pory żyli w ukryciu, czujni, bezpieczni tylko wśród lasów.
Tam też poznał szewca Józefa Ciołka — człowieka, który znał wszystkich i wszystko, Polaków i Niemców, ich sprawy i sekrety.
   Około trzech kilometrów za wsią, przez pole, rozciągała się kolejna osada — Przespolew. Tam rzeźnik Barski prowadził swój sklep, a jego zięć zajmował się handlem kolonialnym. 
Wielkanoc zbliżała się wielkimi krokami, trzeba więc było pomyśleć o zaopatrzeniu. Kiełbasa i — nie mniej ważny w tamtych czasach — bimber. Ten ostatni można było nabyć u sołtysa w Zimnej Wodzie, folksdojcza, który choć Niemcem, handlował z miejscowymi.
    Zamieszkał na święta u stryja Andrzeja Przybyły. W Wielką Sobotę miał odebrać kiełbasę od Barskiego, a przy okazji wstąpić do krawca po garnitur. Do teczki zapakował trzy puste butelki na bimber. Towarzyszył mu Stefan Staszak. Ledwie przeszli dwieście metrów od domu, kiedy zatrzymali ich żandarmi — jeden z Rzeszy, drugi miejscowy z Prażuch, August Just.
— Znasz tego? — zapytał Just, wskazując na Stefana.
— Spotkałem go dopiero co na drodze — odparł spokojnie.
Just nie czekał długo. Wymierzył policzek — siarczysty, upokarzający. Kazał otworzyć teczkę.
— Idę do rzeźnika — wyjaśnił — a butelki mam na naftę.
Żandarm zbliżył nos do szkła. Wąchał podejrzliwie.
— Na pewno na bimber — syknął. Rozbił szyjki butelek, wrzucił je z powrotem do teczki. Przeszukując kieszenie, natrafił na 230 marek. Skonfiskował dwieście, razem z ausweisem. Pozwolił odejść, zostawiając trzydzieści marek i kierując ich do Przespolewa.
   U Barskiego, w sklepie, opowiedział o całym zajściu. Rzeźnik szybko zważył kiełbasę i podał mu ją przez ladę. Nagle, za oknem, pojawiła się znajoma sylwetka — Just, tym razem w cywilnym płaszczu. Wszedł do środka. Udał, że go nie poznaje.
— To kiedy można przyjść po naftę? — zapytał Barskiego głośno, udając obojętność.
— Zaraz po świętach. Zięć przywiezie, nie zabraknie — odpowiedział bez mrugnięcia okiem.
Just słuchał, ale nie powiedział nic. On natomiast zabrał kiełbasę i ruszył z powrotem. Gdy był już niedaleko Poroża, dogonił go żandarm z Rzeszy.
— Chodź z nami — powiedział łagodnie. — Oddamy ci pieniądze i dokument.
   Przez chwilę przyszła mu do głowy myśl, by wyrwać mu broń, rzucić się do walki, zabić, uciec. Ale Niemiec był uprzejmy, niemal ludzki. Westchnął cicho, jakby w duchu wzywał Matkę Boską, i poszedł za nim do Zimnej Wody.
Na miejscu czekał już Just. Sypał obelgami, ale żandarm z Rzeszy nie pozwolił mu podnieść ręki. Sołtys także stanął w jego obronie. Tłumaczył, że przyjechał na święta do stryja i zaraz po nich wraca do Stawiszyna. Pieniądze zwrócili. Ausweis miał odebrać dopiero na posterunku w Cekowie.
Wieczorem udał się do Ciołka, który, znając zarówno Polaków, jak i Niemców, obiecał pomóc. Just — mówił — ma kochankę Polkę. Jej szwagier to jego znajomy, więc spróbuje coś załatwić.
I rzeczywiście. W drugie święto u sołtysa zorganizowano zabawę dla młodzieży niemieckiej — Hitlerjugend. Just miał być obecny i mieć przy sobie jego dokument.
Na zabawę poszedł z Ciołkówną, córką szewca. On został na zewnątrz, ona weszła do środka i po chwili wróciła z Justem. Ten, na jego widok, zawrzał złością. Wymierzył cios.
— Ty, polska świnio! Zasłonił się ręką, ale Just znów zamachnął się. Tym razem nie czekał. Uderzył go z powrotem — najpierw w twarz, potem w brzuch. Niemiec się tego nie spodziewał.
Nie pozostało mu nic innego jak uciekać. Wyskoczył za dom, wbiegł w zagajnik. Usłyszał strzały. Biegł, jak umiał, przez pola, aż dotarł do stryja Andrzeja. Bez słowa, z bijącym sercem, oznajmił, że musi się natychmiast wynosić.
   Uzbrojony w pistolet i sztylet, ruszył nocą, bocznymi drogami, przez pola i zagajniki, w stronę Stawiszyna. O czwartej nad ranem był już na ulicy Konińskiej — u szwagra Wacława Włodarczyka.

Justowie z Kuźnicy.

   
   W Kuźnicy od pokoleń mieszkała rodzina Justów – Niemców, lojalnych wobec III Rzeszy, członków organizacji nazistowskich, gorliwych wykonawców polityki faszystowskiej. Ich obecność w okolicy okazała się tragiczna w skutkach dla wielu Polaków – za sprawą donosów, prowokacji i represji, do których się przyczyniali, wielu z naszych rodaków zostało aresztowanych, wywiezionych, a niektórzy – zamordowani.
   Justowie byli powiązani rodzinnie z niemieckimi i polskimi rodzinami z okolicznych wsi. Te koligacje dawały im dostęp do informacji – nie tylko o współmieszkańcach niemieckiego pochodzenia, ale przede wszystkim o Polakach.
Jednym z najbardziej znanych przedstawicieli tej rodziny był August Just, żandarm z posterunku w Cekowie. Urodził się w 1872 roku w Kuźnicy, w rodzinie Daniela Justa, rolnika wyznania ewangelickiego, syna Augusta i Julianny z domu Rabe. Matką Augusta była Wanda z domu Kończak, pochodząca ze wsi Dębe.
August miał liczne rodzeństwo: siostrę Huldę (ur. 1902), Melidę (ur. 1904), która zamieszkała w Plewni Nowej, Martę (ur. 1909), oraz brata Emila (ur. 1914), który również odegrał ponurą rolę w czasie wojny.
   Emil Just, z zawodu tkacz, w 1937 roku przeprowadził się do Kalisza, gdzie przy ulicy Częstochowskiej 30 zamieszkał wraz z żoną Martą z domu Leipe. Rok później rozpoczął budowę nowego domu pod numerem 16 a. Był funkcjonariuszem policji, a także członkiem SA – paramilitarnej organizacji wspierającej nazistowski reżim. Zginął 13 września 1940 roku w Kaliszu. W akcie zgonu zapisano: „zastrzelony przez Polaka”. 
   Jego śmierć stała się pretekstem do brutalnej fali represji – w odwecie policja niemiecka w dniach 05 – 07.03.1941 przeprowadziła akcję aresztowań w Kaliszu i w okolicznych miejscowościach, również w Stawiszynie. Aresztowanych umieszczono w jako zakładników w więzieniu znajdującym się w budynku byłej szkoły powszechnej przy ulicy 3–go Maja. Zostali przewiezieni do kaliskiego więzienia, po czym weszli w skład transportu sformowanego 02.05.1941 do KL Auschwitz oraz transportu 14.05.1942 z Łodzi.
Był to klasyczny mechanizm terroru: każda okazja, każdy incydent – prawdziwy czy spreparowany – służył niemieckiemu okupantowi jako pretekst do łapanek, przesłuchań i egzekucji. Bracia Just – August i Emil – byli znani z bezwzględności. W Kaliszu, szczególnie na ulicy Częstochowskiej, ich nazwiska budziły lęk. Słynęli z brutalności i represji, które stosowali wobec miejscowej ludności. To oni stali za rozbudową siatki konfidentów i donosicieli, której działalność pogłębiała atmosferę strachu i niepewności. Demolowali i ograbiali kościoły.
Pamięć o ich zbrodniach przetrwała w opowieściach tych, którzy ocaleli. Dla mieszkańców regionu nazwisko Just długo jeszcze brzmiało złowrogo – jako symbol zdrady, przemocy i okupacyjnego terroru.
   Żandarm August Just po wojnie zmienił tożsamość i osiedlił się w Szczecinie pod nazwiskiem Antoni Piorunowski. Został rozpoznany w Kaliszu przez Franciszka Kaźmierczaka i złapany po wojnie. Wyrokiem sądu skazany na śmierć przez powieszenie w 1948.


Na fałszywych papierach.


   Miał podrobione dokumenty na nazwisko Szczepan Przybyła. Tak się składało, że jego dziadek – mieszkający na Porożu u stryja Andrzeja – również nosił to imię. Starzec, liczący sobie już osiemdziesiąt pięć lat.
Pewnego poranka u stryja zjawili się żandarmi. Weszli bez uprzedzenia, uzbrojeni w pistolety maszynowe, i od razu zapytali:
– Gdzie jest Szczepan Przybyła?
W izbie zastali jedynie zgarbionego starca leżącego na posłaniu. Na ich twarzach pojawił się wyraz zawodu.
– To nie ten – rzucił jeden z nich.
– Gdzie młody? – dopytywali.
– Innego Szczepana tu nie ma – odpowiedział spokojnie stryj Andrzej.
   Tymczasem Jan był już w drodze. W Starym Kiączynie, tuż przed Stawiszynem, mieszkał jego znajomy z czasów przedwojennych – dawny dróżnik, Józef Michalski. Jan zapukał do okna, przedstawił się, a Michalski natychmiast otworzył drzwi.
– U szwagra i siostry wszystko w porządku – uspokoił go.
Nazajutrz szwagier przekazał wieści o Janie jego bratu, Józefowi, który wówczas był skierowany na roboty do Milicza. Wieczorem jednak, mimo ryzyka, Józef przyszedł, by się z bratem zobaczyć.
– Potrzebny mi nowy ausweis – powiedział Jan, nie czekając długo.
   Przypomniał sobie o dawnym koledze, Czesławie Wypychu, który pracował jako woźny w gminie Zbiersk. Następnego dnia Wypych dostarczył mu aż trzy ausweisy z pieczęciami oraz dwa bez wpisanych nazwisk. Kolejny z nich zawierał już dane: Jan Przybyła. Idealne – pomyślał. Papier wyglądał wiarygodnie.
   W Stawiszynie grunt palił mu się pod nogami. Nie było już tam bezpiecznie. Podjął decyzję: rusza do Łodzi, gdzie miał krewnych. Zanim jednak wyruszył, zatrzymał się jeszcze za Morawinem, w dwóch pobliskich wsiach – Młyńskiej i Krzyżówkach – gdzie mieszkała jego rodzina: Kołodziejczakowie, Janczakowie i Rutkowscy.
Udał się najpierw na Młyniska, do kuzynki Kołodziejczakowej, by zdobyć adresy do Łodzi. Siedział właśnie w jej domu, gdy – jakby wywołani złym przeczuciem – pojawili się żandarmi z Kamienia. Znani byli w okolicy z bezwzględności. Jan nie spanikował. Zachował zimną krew.
Bez słowa ruszył do stajni. Tam wciągnął na siebie roboczą bluzę, chwycił zgrzebło i szczotkę, i zaczął czyścić konia, jakby był zwykłym parobkiem.
   Żandarmi weszli za nim do stajni. Spojrzeli na niego, oceniając. W końcu machnęli ręką i odeszli.
Dopiero gdy furmanka zniknęła w oddali, wrócił do domu. Wtedy okazało się, że u kuzynki przebywała Marysia Rutkowska z Łodzi. Bez słowa podała mu potrzebne adresy.
Z dokumentami w kieszeni i nadzieją w sercu, ruszył do Łodzi.

Pieszo.


środa, 18 czerwca 2025

Młodość Jana Przybyły. Cz. I. Wojna.

autor: Dominika Pawlikowska

Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie):

W rodzinie Przybyłów.

   Jan Przybyła urodził się 8 listopada 1919 roku w Zborowie, w rodzinie Antoniego i Marianny z domu Janczak. Rodzina była liczna – poza Janem w domu dorastało czworo rodzeństwa: Władysława, Józef, Czesław i Marianna. 

Długa Wieś. Langenort
Marianna I Antoni Przybyłowie z Długiej Wsi Pierwszej.
 Między nimi córka Marianna. Od lewej stoją:
Jan. Władysława, Józef i Czesław.
 1936r.


   Antoni Przybyła, ojciec Jana, był człowiekiem nie tylko pracowitym, ale i przewidującym. Choć przez lata gospodarował najpierw na 12-hektarowym polu w Zborowie, a później – od 1924 roku – na 11 hektarach ziemi w Długiej Wsi Pierwszej, wiedział, że rolnictwo nie zapewni jego dzieciom godnego życia. Sam przeżył młodość, pracując w Niemczech – na wsi i w miastach, gdzie mechanizacja, porządek i wynagrodzenie szły w parze. Po powrocie do Polski zderzył się z rzeczywistością polskiej wsi: zacofaniem, biedą i brakiem perspektyw.
   Lata 30. XX wieku były dla rolnictwa okresem szczególnie ciężkim. W wyniku wielkiego kryzysu światowego ceny płodów rolnych spadły dramatycznie. Chłopi pracowali ciężko, a mimo to żyli w nędzy. Gospodarstwa były małe, rozdrobnione, pozbawione mechanizacji. Młodzi ludzie nie mieli szansy na rozwój – zostawali w rodzinnych domach, dzieląc się skrawkiem ziemi z braćmi i ojcem, często bez szans na własność .
   Antoni widział, jak ciężka, niskodochodowa i często beznadziejna była praca na roli w Polsce. Dlatego nie chciał, by jego synowie powielali ten sam trudny los. W latach 30. zdecydowana większość gospodarstw rolnych w Polsce miała charakter małorolny lub karłowaty – z powierzchnią poniżej 5 ha. Takie gospodarstwa nie zapewniały utrzymania wielodzietnej rodzinie. 
   Gospodarstwo Antoniego było już dość duże jak na ówczesne standardy, ale i tak wymagało ogromnego nakładu pracy przy małym zysku. Wielki kryzys gospodarczy (1929–1935) dotknął też polską wieś. Ceny zboża, ziemniaków, mleka czy mięsa gwałtownie spadły, a koszty życia nie zmalały. Chłopi sprzedawali płody rolne za bezcen, czasem nawet „za długi”. Mówiono wtedy, że „chłop haruje jak wół, a żyje jak dziad”. Na jednej gospodarce musiało się utrzymać kilka pokoleń. Młodzi ludzie nie mieli szans na usamodzielnienie się ani na wydzielenie własnych gruntów. Stąd ogromna migracja do miast lub za granicę. 
   Antoni, który to widział w praktyce, postanowił zawczasu skierować synów na inną drogę. Marzył, by zdobyli zawód, który dawałby większe możliwości życiowe, szacunek społeczny i finansową niezależność. Dlatego postanowił wykształcić ich w zawodach rzemieślniczych: Józef miał zostać piekarzem, a Jan – rzeźnikiem. Wybór nie był przypadkowy. W tamtym czasie zawód rzeźnika był nie tylko szanowany, ale i gwarantował utrzymanie. Mięso było towarem pożądanym, a kto potrafił je dobrze przygotować, mógł liczyć na klienta.

Rzeźnicy stawiszyńscy. Pierwsze kroki w zawodzie.

   W 1934 roku Jan ukończył siedmioklasową Publiczną Szkołę Powszechną im. Wincentego Pola w Stawiszynie. Tego samego roku rozpoczął naukę zawodu rzeźnika w zakładzie Stefana Olszanowskiego przy ulicy Kaliskiej. Rzemiosło to miało w Stawiszynie długą tradycję – funkcjonowało tam aż trzynastu polskich rzeźników i dwa sklepy żydowskie. Mimo konkurencji, mistrzowie cechu darzyli się wzajemnym szacunkiem, wspólnie uczestnicząc w pogrzebach, uroczystościach i corocznej mszy za zmarłych rzeźników. 
   Choć Stawiszyn był niewielkim miasteczkiem, życie gospodarcze tętniło w nim żywo. Szczególnie silne było rzemiosło – w każdej uliczce mieściły się zakłady rzemieślników: szewców, stolarzy, piekarzy i, oczywiście, rzeźników. Tych ostatnich było aż trzynastu – każdy miał własny warsztat i sklep, a ich nazwiska były dobrze znane nie tylko w mieście, ale i w okolicznych wsiach. Oto pełna lista stawiszyńskich rzeźników tamtych lat: Władysław Sieradzki, Antoni Sieradzki, Józef Sieradzki, Ernest Sztark, Romuald Płonecki, Władysław Laskowski, Józef Woldański, Michał Graliński, Tadeusz Marcinkowski, Michał Bończak, Stefan Olszanowski, Nikodem Stawicki oraz Spółka Mieczysława Fogta i Jana Kwiatkowskiego.
   Do tego dochodziły dwa żydowskie sklepy mięsne, które prowadziły ubój rytualny według zasad religii mojżeszowej.

Rzemieślnicza wspólnota.

    Rzeźnicy, choć konkurowali ze sobą o klientów, tworzyli wspólnotę. Należeli do cechu, wzajemnie się szanowali, a w trudnych chwilach – jak śmierć kolegi lub jego bliskich – jednoczyli się. Uczestniczyli w pogrzebach, odprawiali wspólne msze za zmarłych rzemieślników, a po nabożeństwach zbierali się przy wspólnym stole. Takie cechowe biesiady odbywały się co roku, w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu – pełne wspomnień, żartów, dobrego jedzenia i braterskiej atmosfery.
Na co dzień jednak toczyła się cicha rywalizacja: o jakość wyrobów, smak kiełbas, świeżość mięsa. Kto miał lepszy towar, ten wygrywał. A wygrywać chciał każdy. 
  Nowi mistrzowie, młodzi rzeźnicy tacy jak Michał Bończak z Dzierzbina i Stefan Olszanowski z Długiej Wsi Trzeciej, wyróżniali się jakością wyrobów, co budziło zazdrość starszych kolegów. Napięcia narastały, a Jan, jako terminator Olszanowskiego, nieraz stawał się obiektem niechęci.

Zdarzenie w rzeźni rytualnej.

   W 1939 roku społeczność żydowska w Stawiszynie liczyła około 800 osób, co stanowiło mniej więcej 25–30% ogółu mieszkańców miasta. Stawiszyn był niewielkim miasteczkiem, w którym – jak w wielu tego typu miejscowościach w centralnej Polsce – ludność żydowska odgrywała ważną rolę w życiu gospodarczym, szczególnie w handlu i drobnym rzemiośle. Prowadzili też własną rzeźnię rytualną (szlacht), gdzie odbywał się ubój koszerny zgodnie z zasadami religijnymi. Przestrzegali ściśle norm religijnych i mieli własną synagogę oraz cmentarz żydowski, położony na obrzeżach miasta.
   Tuż przed Wielkanocą miało miejsce zdarzenie, które wstrząsnęło lokalną społecznością. Józef Sieradzki, jeden z rzeźników, chcąc odkupić jałówkę od żydowskich właścicieli, namówił Jana i jego kolegę Franka Wróblewskiego, by przeszkodzili w uboju. W planie było uszkodzenie rytualnego noża, tak aby rytuał nie został dopełniony, a zwierzę nie mogło zostać uznane za koszerne.
   Żydowski ubój rytualny – szechita – polegał na wyjątkowo precyzyjnym, szybkim przecięciu gardła zwierzęcia ostrym nożem o idealnie gładkiej powierzchni. Zwierzę nie mogło być wcześniej ogłuszone, zgodnie z przepisami halachicznymi. Cały akt musiał zostać dokonany jednym ruchem, bez zacinania, przez specjalnie przeszkolonego rzeźnika – szocheta. Przed ubojem krowę lub cielaka unieruchamiano, krępując wszystkie cztery kończyny i podwieszano. Dla postronnych świadków – zwłaszcza tych nieznających przepisów religijnych – widok ten mógł sprawiać wrażenie brutalności, a nawet znęcania się nad zwierzęciem.
   Gdy Jan i Franek zakradli się do rzeźni, dostrzegli na stole rytualny nóż. Franek przeciągnął nim po desce, uszkadzając jego krawędź, po czym obaj szybko się oddalili. Wkrótce rozpoczął się ubój. Szochet chwycił nóż, lecz ten – stępiony – nie przeciął nawet skóry. W rzeźni rozległ się krzyk.
— Giewałt! – rozległo się z ust jednego z Żydów. — Giewałt!
   Zamieszanie było ogromne. Podejrzenie szybko padło na Jana i Franka, którzy kręcili się tego dnia w zakładzie. Obaj jednak stanowczo zaprzeczali, że mieli z tym cokolwiek wspólnego. Żydowscy właściciele domagali się ich odsunięcia od pracy przy pracy na co najmniej pół roku. Nie było jednak ku temu podstaw prawnych, a Józef Sieradzki twardo stanął w ich obronie. W efekcie odkupił ową jałówkę – niekoszerną już według przepisów – i był zadowolony z transakcji. 
   Jan pamiętał domy przy Rynku, w których mieszkali Żydzi — sąsiedzi, koledzy ze szkoły. Pamiętał dźwięk jidysz na ulicy, śmiech dzieci.
  Ubój rytualny w Stawiszynie na ulicy Konińskiej 6/3 prowadził rzeźnik Lewek Krotowski ur.21.05.1867 w Stawiszynie, z. 1935, syn Mośka – Kaufmana i  Fajgli z d. Krotowska. Jego żona była Pessa z d. Holc ur. 1864 w Stawiszynie, córka Izraela i Hindy z d. Fuks. Mieli córkę Rojzę ur. 1907 ( w 1940 deportowana do Auschwitz – dopisek autorki).
   Ubój rytualny w Stawiszynie na ulicy Konińskiej nr 13/5 prowadził Lajbuś Heber ur.18.05.1878 w Praszce. Jego żoną była Raca z domu Lewin ur. w 1880 roku w Złoczewie. Ich dzieci to Fajwuś – Nusen ur.1901, Doba – Rachel ur.1904 (wyszła za mąż za Lajbusia Rozentala ze Stawiszyna), Izrael – Icek ur.1911, Jankiel – Dawid ur.1908, Fajga ur. ?, Marjem ur.1913 – wszyscy w Złoczewie, Abram ur.1925 w Stawiszynie. Do Stawiszyna przeprowadzili się z Godziesz w 1917, następnie przeprowadzili na ulicę Marszałka Piłsudskiego nr 3 w Stawiszynie. 
  Na na ulicy Konińskiej nr 10/4 mieszkał czeladnik rzeźnicki Moszek – Kaufman Krotowski ur.10.11.1893 w Stawiszynie z żoną Rykelą Weic ur. 1898 w Kaliszu. Do 1920 Rykela mieszkała w Kaliszu na ul. Szopena 7. Mieli 3 dzieci.
   W styczniu 1940 roku przyszli Niemcy i kazali im się pakować. Najpierw do Kalisza. Potem, 12 lutego, resztę zawieziono do getta w Koźminku. Tam wegetowali. W 1942 roku większość wywieziono do Chełmna nad Nerem. I tam ich zamordowano.
   Z całej stawiszyńskiej społeczności żydowskiej nie wrócił prawie nikt. Cmentarz żydowski we wsi Kiączyn Stary — zapomniany, zarastający trawą — był niemym świadkiem. Tylko macewy, popękane i przekrzywione, mówią, że tu kiedyś był naród, który żył, śmiał się, modlił, chorował i umierał po ludzku. Harcerze z 1 Stawiszynskiej Drużyny Harcerzy imienia Króla Jana III Sobieskiego, pod komendą drużynowego Jerzego Widerskiego dbają o te kamienie, a właściwie o to, co z nich zostało.

Nielegalny ubój.

   Brukowanymi uliczkami Stawiszyna, w kapeluszu, z laseczką w dłoni przechadzał się często Henryk Łowicki (1889–1941) – burmistrz. Jan widywał go, zaglądającego do sklepów, pytającego rzeźników o jakość mięsa, gospodarzy o stan rowów melioracyjnych.
— Pamiętajcie, panowie, czystość to nie luksus – to obowiązek!
Tak mawiał. I nie były to puste słowa. Łowicki silnie akcentował kwestie higieny miejskiej. Za jego rządów miasto naprawdę wypiękniało. Chodniki – choć wąskie – były równe i wysypane piaskiem. Rynsztoki wapnowane. W każdą sobotę mieszkańcy zamiatali ulice przed domami. Jeśli ktoś się opierał – przychodził mandat, a czasem i burmistrz osobiście. Był też szarwark – miejskie prace obowiązkowe. Raz w roku każdy gospodarz musiał przepracować dzień dla miasta: przy naprawie drogi, rowów albo budowie mostku. Nikt się nie skarżył. Bo Łowicki nie wymagał więcej, niż sam dawał. W 1940 roku burmistrz zniknął. Mówiono, że gestapo go zabrało. Był na liście proskrypcyjnej – tej słynnej, którą Niemcy mieli gotową od dawna: nauczyciele, księża, burmistrzowie, harcerze. Ludzie, którzy nieśli światło. Zginął w Mauthausen-Gusen, w austriackim obozie koncentracyjnym. Jan długo nie chciał w to uwierzyć. Kiedy po wojnie odwiedził cmentarz i zobaczył tablicę z nazwiskiem Henryka Łowickiego, poczuł, że skończyła się nie tylko epoka, ale i część jego własnej młodości.
   Jan najlepiej zapamiętał jedną sytuację – kiedy to dzięki burmistrzowi uniknął większych kłopotów. Był jeszcze terminatorem u Stefana Olszanowskiego. Dzień przed imieninami marszałka Rydza-Śmigłego zabił dla majstra trzy cielaki. Ubój odbył się "na lewo" w domu, nie w zakładzie. Kiedy jeden z konkurencyjnych rzeźników – zawistny kolega – doniósł na niego, natychmiast wkroczyła policja z urzędnikiem Krzewskim*. Jan, żeby chronić majstra, wziął winę na siebie. 
— Cielaki ryczały z głodu od dwóch dni, a majster był "na wódce" – powiedział – nie mogłem słuchać ich ryku. Gdy sprawa zawisła na włosku, wstawił się za nim sam burmistrz Łowicki. Ponoć osobiście porozmawiał z urzędnikiem miejskim, znał też dobrze Stefana Olszanowskiego i cenił go za solidność. Dzięki temu cała sprawa „rozeszła się po kościach”.
   Mimo tego, wrogowie majstra próbowali skłócić go z uczniem. Nie udało im się – Jan był ceniony, samodzielny, potrafił kupować świnie „na oko”, bez ważenia, tak jak to wtedy było w zwyczaju. Jednak gdy nadeszły końcowe miesiące praktyki, Olszanowski przyjął nowego ucznia, Kazimierza Piotrowskiego. Jan miał zostać w zakładzie, ale nie przystał na proponowaną pensję – wolał niezależność i handel.

Cień oskarżenia. Gorycz niesprawiedliwości.

   Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia zapowiadał się radośnie. Jan, wraz z kolegami — Józkiem Czekalskim i Heńkiem Sztarkiem — szli na zabawę młodzieży katolickiej do domu parafialnego. Po drodze mijali zakład rzeźniczy Stawickiego. Józek poprosił Jana, żeby wszedł do majstrowej po kiełbasę – on sam się wstydził. Jan zgodził się bez wahania. Nie spodziewał się, że nazajutrz ta niewinna przysługa stanie się przyczyną upokorzenia. Rankiem, gdy przyszedł do pracy, atmosfera była dziwnie napięta. Ktoś powiedział majstrowi, że kiełbasa pochodziła z jego zakładu. Majster nie patrzył mu w oczy. W zakładzie czuć było niepokój, który wisiał w powietrzu. Wreszcie majster rzucił w jego stronę: — Mówią, że ukradłeś kiełbasę. Jan poczuł, jak robi mu się gorąco. Ukradłem? Ja? Kiełbasę? Przecież nawet nie dotknąłem niczego bez zapłaty... 
Chciał coś powiedzieć, zaprzeczyć, krzyknąć — ale w gardle miał węzeł z niedowierzania i złości. Najgorsze jednak przyszło chwilę później — majster nie zapytał. Nie dał szansy. Nie spojrzał mu w oczy jak dawniej. A przecież tyle razy mi ufał. Pozwalał kupować świnie, zostawiał sam w warsztacie. Wiedział, że znam się na robocie. Mówił: „Janek, z ciebie będzie fachowiec.” Byłem dobrym uczniem. A teraz? Wszystko legło w gruzach przez jedno głupie pomówienie... Jan wstał, odłożył noże i fartuch. — W takim razie odchodzę, — powiedział cicho, ale stanowczo. Szła z nim przez całe miasto – ta gorycz, która paliła gardło. Czuł się nie tyle skrzywdzony, co zdradzony. Nie przez kolegów — do donosów był przyzwyczajony. Ale przez majstra, którego szanował, któremu oddał tyle sił. Którego chronił, gdy był w opałach. Nie chodziło o kiełbasę. Chodziło o to, że nie dał mi szansy. Nie stanął po mojej stronie. Po raz pierwszy Jan zrozumiał, że nawet najlepsze intencje mogą być zdeptane przez ludzkie słabości — strach, plotkę, zazdrość. W głowie powtarzał sobie: "Jeszcze przyjdzie dzień, że się okaże, kto mówił prawdę..."
Ale na razie pozostała mu tylko pustka — i żal.

Egzamin czeladniczy. Wstrzymane papiery.

   Egzamin czeladniczy w zawodzie rzeźnika przed II wojną światową w Polsce był poważnym, wieloetapowym sprawdzianem wiedzy i umiejętności praktycznych, nadzorowanym przez Izby Rzemieślnicze. Stanowił formalne zakończenie nauki zawodu i był niezbędny, aby zostać pełnoprawnym czeladnikiem i móc pracować samodzielnie lub otworzyć własny warsztat (po dalszym egzaminie mistrzowskim).
   Egzamin składał się z trzech głównych części: praktycznej, technologicznej i teoretycznej. Część praktyczna odbywała się zwykle w miejskiej rzeźni i polegała na przeprowadzeniu uboju zwierzęcia  zgodnie z zasadami humanitarnego uboju oraz fachowym rozbiorze tuszy. Kandydat musiał wykazać się znajomością anatomii zwierzęcia, technik patroszenia i precyzją cięcia. Każdy jego ruch obserwowali mistrzowie rzeźniczy, czasem także urzędnik z Izby Rzemieślniczej.
   Część technologiczna egzaminu polegała na przygotowaniu wędlin. Egzaminowany musiał odpowiednio przyprawić mięso, nadziać jelita i zaprezentować znajomość procesów peklowania, wędzenia oraz przechowywania gotowych wyrobów. Liczyły się również estetyka, czystość oraz smak produktu. Ta część odbywała się zazwyczaj w warsztacie wyznaczonego mistrza. Egzamin teoretyczny przyjmował formę ustną lub pisemną i sprawdzał wiedzę z zakresu higieny i postępowania sanitarnego z mięsem, budowy narzędzi i maszyn rzeźniczych, rozpoznawania chorób zwierząt rzeźnych, a także zasad sprzedaży, przechowywania mięsa oraz znajomości przepisów prawnych, w tym miejskich regulacji i opłat skarbowych za ubój.
   14 lutego 1938 roku Jan stanął przed komisją czeladniczą w nowo otwartej rzeźni w Kaliszu. Egzamin praktyczny szedł mu wyśmienicie – tak dobrze, że został przerwany w połowie. Zaniepokojony, sądził, że coś zrobił źle. Jednak starszy czeladnik Walenty Kołodziejczyk, również ze Stawiszyna, wyjaśnił, że komisja widziała wystarczająco dużo, by ocenić jego umiejętności. –Wystarczyło popatrzyć na nóż w twoich rękach.
   Po teście Jan udał się na ulicę Stawiszyńską do zakładu pana Nawary, gdzie zdawał egzamin z wyrobu wędlin. Tam dowiedział się, że jego papiery czeladnicze zostały wstrzymane. Domyślił się, że przyczyną mogła być nagonka ze strony byłego mistrza. Walenty Kołodziejczyk pocieszał go i zapewnił, że zdał celująco. Zaproponował mu nawet pracę w Kaliszu. Choć Jan poczuł ulgę, pozostał w nim żal – nie dlatego, że nie zdał, ale że zawiódł się na mistrzu, którego lojalnie chronił.

Pojednanie.

   Był ciepły, czerwcowy dzień, gdy Jan wsiadł na rower i ruszył do Stawiszyna. Zatrzymał się przy miejscowej restauracji — chciał zagrać partię bilarda, oderwać się od myśli, które ostatnio nie dawały mu spokoju. W środku przy stole siedziało kilku mężczyzn, a wśród nich — majster Olszanowski. Byli już po kilku głębszych, rozmowa płynęła głośno i nieskładnie, jak to bywa, gdy alkohol rozwiązuje języki. Zobaczyli Jana i zawołali go do stolika. Zapraszali serdecznie, z uśmiechami i uniesionymi kieliszkami, lecz Jan nie miał ochoty siadać z nimi. Wszyscy w tej sali wiedzieli, że nosił w sobie słuszny żal do Olszanowskiego. Niegdyś ufał mu, liczył na niego, ale ten zawiódł — i to boleśnie. Rozmowa szybko przeszła na sprawy osobiste. Jeden z kolegów, sąsiad Rącki, odezwał się do majstra z niespodziewaną szczerością: — Ty mu bardzo zaszkodziłeś. Skrzywdziłeś go, choć on ci nic nie zrobił. Źli ludzie cię na niego napuścili. I co? Jan milczał. A ty, majster, co zrobiłeś? Drugi z mężczyzn dodał z przekąsem, głośno, by wszyscy usłyszeli:— Takich powinno się zgłaszać.       

  Nazajutrz, bladym świtem, jeszcze przed czwartą, zaskoczony ojciec wyszedł na podwórze. Przed domem stał majster Olszanowski, spięty, z niepewnym wzrokiem, trzymając torbę z butelką wódki i jedzeniem na zakąskę. Chciał się z Janem zobaczyć. Mówił, że w ważnej sprawie. Ojciec był osłupiały — nie wiedział, co myśleć. W izbie majster rozstawił przyniesione rzeczy na stole.  Gdy Jan wszedł, zerwał się i bez słowa objął go mocno. — Janek… wybacz mi. Zwrócił się do ojca i matki, z gorącą prośbą: — Wstawcie się za mną… pomóżcie mi dotrzeć do niego. Potem znów patrzył tylko na Jana. — Daję ci słowo, wszystko naprawię. I dopóki będę żył, będę ci wdzięczny. Dałem się napuścić na ciebie, głupi byłem… Ojciec popatrzył długo na Jana, po czym spokojnie rzekł:— Synu, dogadaj się z nim. Będziesz miał czyste sumienie, że pomogłeś człowiekowi, a nie zaszkodziłeś. To ważniejsze niż sprawiedliwość. To miłosierdzie. Słowa ojca poruszyły coś w Janie. Wiedział, że jego ojciec zawsze — jeśli tylko mógł — stawał po stronie pojednania. Dla niego człowiek był zawsze ważniejszy niż krzywda, nawet ta najgłębsza. — Sumienie mnie gryzie cały czas — powiedział cicho majster.  Podaliśmy sobie ręce. Na zgodę.

Czeladnik z papierami.

   13 lutego 1939 roku Jan Przybyła z dumą odebrał upragnione świadectwo. Zdał egzamin czeladniczy przed komisją w Kaliszu i od tej chwili mógł oficjalnie nazywać się czeladnikiem rzeźniczo-wędliniarskim. Uznanie komisji, pochwały starszych czeladników i trudna, ale przebyta droga sprawiły, że Jan poczuł się gotowy na dorosłość. 
   Miał zawód, doświadczenie, zaufanie klientów – i ambicje, by kiedyś otworzyć własny zakład. Świat wydawał się otwarty. Nikt jednak nie przypuszczał, jak szybko te plany rozwieje historia.

Wrzesień nad Prosną.

   Sierpniowe dni 1939 roku spowiła dziwna cisza — jakby świat wstrzymał oddech. Ale ci, którzy mieli choć odrobinę rozsądku lub przeczucia, wiedzieli, że coś wisi w powietrzu. Nad Prosną zaczęto kopać okopy strzeleckie. Saperzy z wojska i mężczyźni z okolicznych wsi w pocie czoła ryli ziemię, przygotowując stanowiska obronne. Na wiejskich placach i w szkołach odbywały się zebrania, szkolenia przeciwgazowe i instruktaże na wypadek bombardowania. Powołano do życia oddziały Obrony Narodowej. Duch patriotyzmu tlił się w ludziach jasnym, gorącym płomieniem.
   24 sierpnia 1939 roku ogłoszono pierwszą mobilizację. Fala uniesienia przetoczyła się przez Stawiszyn i całą okolicę. Ludzie z ochotą garnęli się do obrony ojczyzny. Nawet ci, którzy formalnie jeszcze nie podlegali pod wojsko, próbowali przedostać się do punktów zbiórek, byle tylko walczyć z Niemcem. W sercach nosili gotowość do ofiary.
   Józef, starszy brat Jana, prowadził w miasteczku piekarnię. Miał co zostawić — dom, warsztat, rodzinę. Ale i on nie chciał zostać. Porzucił wszystko i siłą pchał się na ciężarówkę z żołnierzami. Trzeba go było z niej zdjąć, odciągnąć niemal siłą i zaprowadzić do domu. 
   1 września 1939 roku, o 4:30 rano, Niemcy przekroczyli granicę. 
Wojna, której nikt nie chciał, ale wszyscy się jej spodziewali, stała się faktem. Samoloty Luftwaffe zrzucały bomby na polskie miasta. Ludzie z pogranicza rzucili się do ucieczki w głąb kraju. Szosy zapełniły się karawanami wozów — drabiniastych, przeładowanych dobytkiem, ze zwierzętami przywiązanymi na sznurkach: krowy, barany, świnie. Z tyłu biegły dzieci, a kobiety szlochały, żegnając domy, które lada dzień mogły już nie istnieć.
   Wielu żołnierzy nie zdążyło nawet założyć mundurów. Część nie miała broni, a inni w ogóle nie dostali rozkazów. Dywersanci i zdrajcy, których Niemcy wcześniej przygotowali, zaczęli działać. Sabotaże, dezinformacja, paniczne wieści podsycały chaos.
   W Stawiszynie, mimo wszystkiego, zawiązała się oddolna obrona. Jan został powołany na jej czele. Miał broń — lecz brakowało amunicji. Wiedział, że bez kul każdy pistolet to tylko martwy ciężar. Z pomocą przyszedł burmistrz miasta, Henryk Łowicki, i Zygmunt Kitt. W kasie pancernej miejskiego urzędu przechowywano zapas nabojów — przekazano je Janowi bez zwłoki.
  Oddział, którym dowodził, miał prosty rozkaz: informować wojsko o ruchach nieprzyjaciela, utrzymywać porządek i zatrzymywać osoby podejrzane. W tym czasie w Stawiszynie działało dwóch pastorów ewangelickich. Jeden z nich, sprytny i charyzmatyczny, założył nawet tzw. „ewangelicki kościół narodowy”. Pod płaszczykiem kościoła prowadził działalność dywersyjną, nazywał się Wilhelm Kersner*. Zdołał jednak uciec, nim został zatrzymany. 
   Nad Prosną unosił się kurz. Czas nadciągał jak burza — nieubłagany, ciężki, złowrogi. Jan wiedział, że to dopiero początek.
   4 września 1939 roku Stawiszyn pogrążył się w panice. Rankiem dotarła wiadomość, że Niemcy są już w Kaliszu. Ludzie zamarli w przerażeniu. Mężczyźni – wszyscy oprócz starców – pakowali się w pośpiechu i uciekali za wojskiem, kierując się w stronę Warszawy i mając nadzieję na odnalezienie punktów mobilizacyjnych. Na podwórzu ojca zaroiło się od wozów drabiniastych pełnych uciekinierów z poznańskiego. Ojciec, zachowując spokój, próbował przemówić do rozsądku: tłumaczył, że dalsza ucieczka to narażanie się na naloty. Wielu posłuchało ocalając w ten sposób życie.
   Jan wziął rower i ruszył przez Petryki w stronę Zbierska. Przy cukrowni wjechał na drogę prowadzącą do lasu. Ale Zbiersk był już zajęty. Niemcy, widząc tłum uciekających, zaczęli strzelać – nie celując, ale wystarczająco, by zasiać popłoch. Ludzie porzucali rowery i pędzili przez pola. Nagle zza zakrętu wyjechała niemiecka tankietka. Gąsienice zaczęły zgrzytać po piachu, a karabin maszynowy pluł ogniem. Cudem udało się dotrzeć do lasu. Chłopak był przygotowany – miał przy sobie pistolet z pełnym magazynkiem i zapasem amunicji. Postanowił, że jeśli zostanie ranny, będzie się bronił do końca. Nie musiał. Tym razem los był łaskawy.

Pierwsze starcie.

  Tuż przed wsią Zamęty natknął się na polskich żołnierzy. Szykowali się do odparcia wroga. W tym momencie z kierunku Warszawy nadleciało pięć ciężkich niemieckich bombowców. Na rozkaz dowództwa otwarto ogień ze wszystkich dział i ciężkich karabinów maszynowych. Na oczach chłopaka trzy samoloty stanęły w płomieniach i runęły w ziemię. Reszta się wycofała. Wojsko otrzymało rozkaz wycofania się za Wartę. Chłopak nie wahał się – ruszył za nimi. Po drodze spotkał znajomych: Żyda Gipsa i Niemca Benckiego. Obaj również uciekali na rowerach. Wieczorem byli już pod Turkiem. Szosa wiodąca do miasta była zapchana. Nagle nadleciały niemieckie samoloty myśliwskie. Ostrzał z powietrza zamienił drogę w piekło. Żołnierze i cywile rzucali się w panice do rowów, wóz za wozem przewracał się, niektóre zaczepiały dyszlami i tarasowały całą trasę. Wszędzie leżeli ranni i martwi. Przez Turek przejechali nocą, a za miastem zastali kolejne pobojowisko.

Dołączenie do wojska. Spotkanie z dziedzicem.


   Dalsza trasa prowadziła przez Uniejów do wsi Przekona, gdzie stacjonował 29 Pułk Strzelców Kaniowskich z Kalisza. Chłopak wraz z kolegą Szczepanem Wawrzyniakiem udał się do dowództwa, aby zgłosić się do służby. Tam spotkał znajomego ojca – dziedzica Karśnickiego. Janek, choć nigdy wcześniej nie rozmawiał z panem z Majkowa, doskonale wiedział, kim był Feliks Karśnicki.
   W całej okolicy mówiło się o nim z mieszaniną szacunku i pewnego dystansu — jak przystało na człowieka, który urodził się z herbem Jastrzębiec przy nazwisku, a jednocześnie potrafił uścisnąć dłoń chłopa, jak równemu. Feliks Karśnicki był przedstawicielem starego rodu szlacheckiego herbu Jastrzębiec. Rodzina Karśnickich od pokoleń posiadała majątek ziemski w Majkowie, który w XIX i na początku XX wieku był ważnym ośrodkiem ziemiaństwa w regionie kaliskim. Sam Feliks ukończył wyższe studia rolnicze (najprawdopodobniej w Rydze lub w Wiedniu), a jego gospodarstwo uchodziło za wzorowe. Interesował się nowoczesnym rolnictwem, wprowadzał innowacje agrotechniczne, prowadził szkółki i wspierał lokalne inicjatywy edukacyjne. Karśnicki był też zaangażowany w życie społeczne — utrzymywał dobre relacje zarówno z sąsiednimi rodzinami ziemiańskimi, jak i z lokalną ludnością.
   Na początku ich odrzucono, ale kiedy chłopak oświadczył, że był komendantem Obrony Narodowej w Stawiszynie i że ma broń i amunicję, wstawił się za nimi Karśnicki i przyjęto ich natychmiast. Benckiemu i Gipsowi oznajmił, że zostaje z wojskiem. Gipsowi oddał swój rower – jego był niesprawny.

Książeczka wojskowa Jana Przybyły

   Wojsko zakwaterowało się w majątku Pniewy na północ od Uniejowa. 6 września, około południa, z kierunku Warszawy powracało pięć niemieckich bombowców. Kiedy przelatywały nad wsią, niespodziewanie z chmur wyłonił się polski myśliwiec. Rozpętała się walka w powietrzu – jaskółka przeciw bocianom. Trwało to ledwie dziesięć minut, ale widok był niezapomniany. Trzy bombowce zapłonęły i spadły, dwa zdołały uciec. Myśliwiec, trafiony w skrzydło, musiał awaryjnie lądować.      Dowództwo natychmiast udało się z pomocą pilotowi. Po dwóch godzinach udało się naprawić maszynę, która znów wzbiła się w niebo. Wtedy padły słowa, które chłopak zapamiętał na całe życie: pilotem był kapitan Marian Bajan, a w kabinie razem z nim – Wanda Piłsudska, córka Marszałka*. Był to dzień wielkiej radości i wzruszenia. W kolejnych bitwach, gdy robiło się naprawdę gorąco, dowódcy krzyczeli do żołnierzy: – Walczmy jak Wanda i Bajan!

Walki pod Łęczycą i Piątkiem.

   8 września oddział był już pod Łęczycą. Na południe od miasta trwały ciężkie walki. Chłopak znalazł się na zachodnim odcinku frontu. Otworzyli ogień do Niemców, ale po krótkim czasie nadszedł rozkaz wycofania się w stronę Piątku. Zdołali przejść przez most, mimo że był już mocno uszkodzony. Nocą z 9 na 10 września dotarli do Piątku. Miasteczko było małe, ale rynek i większość domów wokół zostały zbombardowane. Odpoczynku nie było – trzeba było iść dalej.

Obrona Warszawy.

   Kilka kilometrów za Łowiczem, we wsi Kwiatkowice, sytuacja była napięta. Z zachodu zbliżały się wojska polskie, z północy – niemieckie. Polacy pierwsi zajęli wieś, licząc się z oporem. Niemcy liczyli na łatwe zwycięstwo. Mylili się.

   Walka zaczęła się na polach przed wsią i w samej wiosce. Polskie wojsko uderzyło całą siłą na wroga. Nad ranem dochodziło niemal do walki wręcz, na bardzo bliską odległość. Użyto całej dostępnej broni, w tym granatów. Niemcy nie wytrzymali naporu i rano zaczęli ratować się ucieczką. Bitwa kosztowała ich wiele ofiar. Polacy odnieśli zwycięstwo. Po ich stronie również było wielu zabitych i rannych, lecz straty niemieckie były znacznie większe. Tego samego dnia, 10 września po południu, Janek razem z oddziałem musiał w pośpiechu wycofać się przez Łowicz w stronę Sochaczewa. Łowicz był zbombardowany. Panika i popłoch wśród ludności cywilnej nie miały granic. Mieszkańcy wiosek nie wiedzieli, w którą stronę uciekać. Nocą dotarli do Sochaczewa, który również został zniszczony przez bombowce. 11 września zatrzymali się za Sochaczewem, by choć trochę odpocząć. Przed wieczorem ruszyli przez Puszczę Kampinoską. Przez puszczę przeszli dość szczęśliwie. Były naloty, lecz pułk dotarł do Nowego Dworu, a następnie do miejscowości Kazuń*.

 Kiedy Janek po raz pierwszy ujrzał Kazuń, wydało mu się, że trafił nie do zwykłej mazowieckiej wsi, lecz do innego świata. Zabudowania były murowane, solidne, ustawione w równych liniach. W obejściach widać było nowoczesne maszyny, metalowe poidła dla krów, a w oborach rasowe holenderki z lśniącymi grzbietami. Wieś miała elektryczność, zadbane ogródki, brukowane podwórza — wszystko wyglądało jak z niemieckiego folderu propagandowego. Nie wiedział wtedy jeszcze, że to miejsce od lat było niemiecką kolonią, osadą zasiedloną przez protestanckich Niemców. Dziś wielu z nich już opuściło wieś albo rozpłynęło się gdzieś w chaosie wojny, ale zostawili po sobie nie tylko zabudowania. Zostawili też broń, granaty, ukryte radiostacje. Kazuń nie był już tylko osadą — stał się punktem niemieckiej dywersji, niewidocznym, lecz groźnym frontem wojny. Żołnierze czuli się tam nieswojo. Mimo że wreszcie mogli chwilę odpocząć, napięcie nie opuszczało ich ani na moment. Pod pozornym spokojem czaiło się zagrożenie, które, jak się wkrótce okazało, miało wybuchnąć w najmniej oczekiwanym momencie.
   14 września w południe, gdy oddział Janka zatrzymał się na wypoczynek, kuchnia polowa szykowała
obiad. Próbowali odpocząć i napić się mleka, gdy nagle z kierunku zabudowań, w stronę wojska, padły strzały. Dowódca krzyknął: „Kryć się!”. Wysłano zwiad, by ustalić, skąd padły strzały, bo wieś wydawała się pusta. Podpalono jedną stodołę — wtedy Niemcy zaczęli uciekać. Okazało się, że wciąż tu byli i to dobrze przygotowani. Oprócz tego natrafiono na stacje nadawcze — działała tam niemiecka dywersja. Ogłoszono obiad i wojsko zaczęło schodzić się pod kuchnię, gdy nagle nad wsią przeleciał niemiecki samolot zwiadowczy. Po kilku minutach odezwała się niemiecka artyleria — strzelali tak intensywnie, że o obiedzie nie było nawet mowy. Padł rozkaz marszu na most na Wiśle, w okolicach Nowego Dworu. Gdy dotarli do mostu, powstał straszny zator. Od huku pocisków konie zrobiły się bardzo nerwowe. Wszystko się splątało. Jakimś cudem oddział Janka przedostał się przez most na drugą stronę Wisły. Miał wrażenie, że Pan Bóg naprawdę miał ich w opiece. Niemcy uderzyli tak silnym ogniem zaporowym, że gdyby dobrze wymierzyli, połowa wojska przed mostem by poległa. Pociski rwały się jednak zbyt wysoko. Kilka koni zostało pokaleczonych, kilku żołnierzy — lekko rannych. Za Nowym Dworem zatrzymali się na postój — trzeba było sformować pułk i odpocząć. Nie było łączności z głównym sztabem.
   15 września dotarli pod Legionowo. Doszły ich wieści, że Niemcy przerwali front i są już w Jabłonnie. W lasach pod Legionowem niemieckie samoloty rozpoczęły bombardowanie, a artyleria ostrzelała ich pozycje. Oddział Janka wycofał się na skraj lasu bez strat. Czekali do wieczora. Wieczorem ruszyli do ataku, by przełamać front niemiecki. Nad ranem 16 września, po silnym uderzeniu z dwóch stron przez polskie oddziały, jedni ruszyli do Warszawy, a oddział Janka od Legionowa również. Niemcy rozpierzchli się, zostawiając samochody i działa. Po stronie polskiej było wielu zabitych i rannych, lecz Niemców zginęło jeszcze więcej. 
  Wieczorem 16 września Janek przedzierał się z żołnierzami przez Pragę do Warszawy, ale oddziały były już częściowo rozproszone. Żołnierze byli zmęczeni i głodni. Ludność Warszawy wspomagała ich, czym tylko mogła.

   Po napaści Niemiec na Polskę 1 września 1939 roku, Warszawa szybko znalazła się na celowniku agresora. Już 8 września niemieckie oddziały pancerno-motorowe dotarły pod miasto, licząc na jego szybkie zdobycie. Stolica jednak nie poddała się — rozpoczęła się heroiczna obrona Warszawy, która trwała do 28 września 1939 roku. Miastem dowodził generał Juliusz Rómmel, który objął stanowisko 8 września. Obrona była prowadzona siłami regularnego wojska, oddziałów ochotniczych, policji, harcerzy, a nawet zwykłych mieszkańców. Ludność cywilna odgrywała ogromną rolę — budując barykady, opatrując rannych, dostarczając żywność i wodę. Warszawa była nieustannie bombardowana z powietrza i ostrzeliwana artylerią, co powodowało ogromne zniszczenia i cierpienie cywilów. Niemcy zastosowali brutalną taktykę terroru bombowego, by złamać ducha obrony — najcięższe naloty miały miejsce w dniach 25–27 września. Pomimo braku dostaw, łączności i dramatycznej sytuacji humanitarnej, Warszawa broniła się aż do momentu kapitulacji 28 września. Dowództwo, widząc beznadziejność sytuacji i chcąc ocalić życie ludności cywilnej, podjęło decyzję o poddaniu miasta. Do tego czasu zginęło ponad 20 tysięcy cywilów, a znaczna część zabudowy Warszawy legła w gruzach. Obrona Warszawy stała się symbolem oporu i odwagi, zarówno dla
Polaków, jak i dla obserwującego świata.

Szczepan Wawrzyniak. Ur. 20 grudnia 1904 w Stawiszynie.  Syn Wawrzyńca i Teofili.
Szczepan Wawrzyniak. Ur. 20 grudnia 1904 w Stawiszynie.
 Syn Wawrzyńca i Teofili.


   W nocy z 16 na 17 września Janek, razem z kolegą Wawrzyniakiem, dotarł na ul. Czerniakowską do koszar 1 Pułku Szwoleżerów. Tam można było spotkać żołnierzy z różnych formacji i pułków. Wielu z nich to rozbitkowie z północnych jednostek spod Mławy i Ciechanowa. Całe koszary i podwórza były zapełnione wojskiem. 17 września, około południa, kuchnia szykowała repetę, żeby zaspokoić głód, lecz z każdą godziną przybywało coraz więcej rozbitków — a każdy był głodny. Kuchnia przygotowała posiłek dla tysiąca żołnierzy, a było ich może cztery tysiące. Pod wieczór 17 września Janek spotkał swojego wujka, Antoniego Binka, który przyjechał z taborem wojskowym. Poratował go świeżą bielizną. 18 września wydano odezwę do wszystkich żołnierzy przebywających w Warszawie, by zgłaszali się do Głównej Komendy Wojska Polskiego. Janek, razem ze Szczepanem Wawrzyniakiem, zgłosił się do komendy 1 Pułku Szwoleżerów. Tam formowano kawalerię, która miała jeszcze raz 
wyruszyć do Puszczy Kampinoskiej.
   Dowództwo planowało wzmocnić oddziały, które zostały zablokowane przez Niemców. Konie ulokowano w stajniach przy ulicy Czerniakowskiej — piękne, dobrze wyszkolone zwierzęta. Janek otrzymał gniadą klacz, a jego kolega — karego wałacha. Byli dumni z przydziału. Jednak 20 września wyjazd został nagle odwołany. Niemcy zdążyli już umocnić pozycje wokół stolicy, okrążając polskie wojsko w Warszawie.
    Nad Jankiem i jego kolegami objęło dowództwo nowe kierownictwo — zostali przydzieleni do pieszej kawalerii. Przeprowadzono z nimi wywiad: kto, gdzie i w jakiej formacji służył. Janek i Szczepan byli ochotnikami. Dowódcą ich odcinka w Warszawie został rotmistrz Józef Bartczak z Bydgoszczy, natomiast plutonem dowodził Tomasz Zięba — weteran I wojny światowej, obrońca Lwowa, pochodzący właśnie z tego miasta. Zięba od razu przypadł Jankowi do gustu. Był świetnym dowódcą frontowym, troszczył się o swoich ludzi, tłumaczył im przed każdym natarciem, jak mają się zachować, co robić. Miał coś z ojca — ojca oddziału. Gdy Janek powiedział mu, że dobrze strzela, otrzymał odpowiedzialne zadanie. Powierzono mu rusznicę przeciwpancerną — miał działać tuż przy boku dowódcy.
   21 września wieczorem ruszyli na front za ulicą Czerniakowską. W nocy Niemcy przypuścili natarcie, które udało się odeprzeć. Następnego wieczoru, 22 września, przyszła druga fala ataku. Kilku żołnierzy zostało rannych. W nocy zmienił ich inny pluton, a Janek i jego koledzy udali się na odpoczynek.
Szli ulicą Wilczą, gdy nagle nadleciały niemieckie samoloty. Ukryli się w pobliskim gmachu Filharmonii. Zeszli do piwnic, gdzie — ku ich zdziwieniu — ulokowała się warszawska elita. Stały tam tapczany, kanapy, stoły zastawione jedzeniem i napojami. Towarzystwo bawiło się w najlepsze, z dala od gruzów i frontu.  W jednym z korytarzy dostrzegli zapłakaną kobietę z dzieckiem na rękach i dwiema piętnastoletnimi bliźniaczkami. Siedziały skulone, zmęczone, bezradne. Były z Pragi — podczas nalotu zginął mąż i syn, one uciekły do Śródmieścia. Kobieta opowiedziała dowódcy plutonu, że gdy zapytała, czy mogłaby z dziećmi zostać w schronie, „panowie” wyrzucili ją za drzwi. Plutonowy bardzo się zdenerwował. Kazał dać tej kobiecie miejsce na kanapie i coś do jedzenia.
  Po tym zdarzeniu oddział ruszył dalej. Kwaterę zajęli przy ulicy Wilczej, w częściowo zbombardowanym budynku. Chcieli odpocząć, lecz skończył im się suchy prowiant. Niedaleko, na ulicy, leżał koń z taboru — padł od pocisku. Janek postanowił zorganizować trochę mięsa. Znaleźli garnki, drewno i węgiel. Wieczorem mieli już dobrą, gorącą pieczeń.
   Jeszcze tego wieczoru Janek postanowił wrócić do Filharmonii i sprawdzić, co z tą kobietą i jej córkami. Poprosił plutonowego o zgodę, ale ten przestrzegał go, że to może być niebezpieczne. Mimo to Janek poszedł. Gdy dziewczęta go zobaczyły, rzuciły mu się na szyję, wdzięczne i wzruszone. Po godzinie postanowił wracać na Wilczą. Był już blisko kwatery, gdy nagle z jednej z bram wyszło trzech wojskowych żandarmów. Zatrzymali go, podejrzewając o dezercję. 
   Janek wiedział, że to poważna sprawa, zaczął ich prosić, by odprowadzili go na miejsce — przekonaliby się sami. Ale żandarmi odparli, że mają rozkaz: każdego żołnierza zatrzymanego na ulicy doprowadzić do Komendy Głównej i nie wolno im tego rozkazu złamać.
W myślach powróciły słowa plutonowego, który go ostrzegał — było już jednak za późno. Po drodze żandarmi zatrzymali jeszcze czterech, tak że razem było ich pięciu. Gdy dotarli do komendy, zostali wylegitymowani, a potem skierowani do nowo formowanych jednostek obrony Warszawy.

Ucieczka spod kościoła i powrót na Wilczą.


   Jan tłumaczył majorowi, że jego pluton stacjonuje na Wilczej i że dopiero co rano wrócili z frontu na wypoczynek. Poprosił, by odesłano go z powrotem do jednostki, ale prośba nie przyniosła żadnego skutku. Po godzinie zjawił się porucznik i zawołał: – Żołnierze, potrzeba mi pięciu ochotników. Jan zgłosił się bez wahania. Porucznik wyjaśnił, że ich zadaniem będzie przewiezienie benzyny z Placu Trzech Krzyży, gdzie płonął Kościół Najświętszego Zbawiciela, a beczki z paliwem magazynowane w jego pobliżu były w niebezpieczeństwie. Stali jeszcze w garażu, kiedy obok ich nóg przeleciał pocisk. To był ciężki pocisk artyleryjski, jak mówili żołnierze – „gruba Berta”. Tak potocznie nazywano największe niemieckie działa, zdolne niszczyć nawet betonowe fortyfikacje. 
  Zamarli w bezruchu. Gdyby wybuchł... nikt z nich nie wyszedłby stamtąd żywy. Wsiedli do samochodu – z tyłu brakowało drzwi. Jan usiadł właśnie w tym otworze.
   Na miejscu okazało się, że inna jednostka zdążyła już zabrać benzynę. Patrzyli na płonący kościół, który niestety znalazł się w strefie intensywnych działań zbrojnych, aż w końcu porucznik rozkazał wracać. Ulice były zabarykadowane – przy każdej barykadzie samochód musiał zwalniać. Jan bił się z myślami. W końcu podjął decyzję. Wyskoczył z samochodu za jedną z barykad i rzucił się przez podwórze, potem wbiegł na klatkę schodową i pędził po schodach aż na czwarte piętro. Złapał za klamkę – drzwi były otwarte. Wpadł do mieszkania i zamknął je na klucz. Po chwili z sąsiedniego pokoju wyszła starsza pani, wyraźnie zaskoczona jego wtargnięciem. – Proszę nie otwierać nikomu drzwi i nie mówić nic, jeśli ktoś zapuka – powiedział cicho. Usiadł przy stole. Staruszka podała mu herbatę, próbowała go uspokoić. Widziała, że się boi. Po kwadransie wyznała, że jest żoną doktora, który opatruje rannych w szpitalu. Ma też syna, Janka, oficera po szkole podchorążych. Gdy o nim wspomniała, rozpłakała się. 
   Jan odpowiedział jej swoimi wspomnieniami – że plutonowy jest mu jak ojciec, że chce wrócić do swojego plutonu. Wzruszona kobieta wstała i pocałowała go w czoło. – Ulica Wilcza jest niedaleko. Wyprowadzę cię – powiedziała. Jan ucałował ją w rękę. Oboje mieli łzy w oczach. Kobieta narzuciła płaszcz i wyszła sprawdzić, czy podwórze jest bezpieczne. W tym czasie Jan ogarnął strach – czy mu pomoże? Czy go nie zdradzi? W myślach zaczął odmawiać modlitwę. Wróciła po kilku minutach – wojsko rzeczywiście go szukało. Pytali dozorcy, czy w budynku są jakieś zakamarki, gdzie mógłby ukryć się dezerter. Poszukali krótko, po czym uznali, że uciekł. Wsiedli do samochodu – wtedy trafił ich pocisk artyleryjski. Wszyscy zginęli lub zostali ciężko ranni. Jan został jeszcze dwie godziny. Rozmawiali. Kobieta częstowała go herbatą, kanapkami, ale nie mógł przełknąć kęsa. Wreszcie, koło północy, poprosił ją o wskazanie drogi. Ulica była głucha, tylko odgłosy frontu i łuny nad miastem przypominały, że trwa wojna. Pożegnali się, a Jan wyruszył na Wilczą. Po pięciu minutach był przy bramie, podał hasło i wartownik go wpuścił. 
   Cały pluton był poruszony jego nieobecnością. Szczepan Wawrzyniak co chwilę pytał wartowników, czy już wrócił. Gdy Jan wszedł, krzyknął: – Jasiu! Co się z tobą działo, że tak długo nie wracałeś? Jan nie chciał opowiadać szczegółów. Zameldował się u plutonowego Zięby, który bardzo się o niego martwił. W cztery oczy opowiedział mu wszystko, prosząc o dyskrecję. Zięba uściskał go mocno. – Jasiu, jesteś szczęściarzem – powiedział. Był 24 września.

Ostatnie dni obrony.


   Kuchnia przywiozła prowiant, żołnierze odpoczywali, grali w karty. W południe nastąpił nalot – 50 metrów od kwatery zbombardowano sklep. Właściciel zbierał rozrzucony towar i poprosił Jana o pomoc. W zamian dał mu 15 czekolad. Jan podzielił się ze wszystkimi. Wieczorem przyszedł rozkaz – szykować się na front. O 22:00 wyruszyli na ulicę Belwederską i zajęli pozycje. 
   25 września 1939 roku Warszawa doświadczyła straszliwego, zmasowanego nalotu niemieckich bombowców. Blisko 400 samolotów zrzuciło na stolicę prawie 630 ton bomb, powodując około 200 pożarów i ogromne zniszczenia, w tym celowe bombardowanie szpitali i ostrzeliwanie cywilów. Ten dzień był kulminacją oblężenia, które miało złamać morale mieszkańców i obrońców. Zginęło około 10 000 warszawiaków, 35 000 zostało rannych
   Jan obsługiwał rusznicę przeciwpancerną. Oddał trzy strzały – dwa czołgi zostały uszkodzone, jeden się wycofał. Plutonowy rozkazał przeciągnąć się do budynków i podejść bliżej. Niemcy uderzyli w stare pozycje, nie wiedząc, że Polaków już tam nie było. Gdy padł rozkaz „ognia!”, Jan i jego koledzy zaatakowali granatami. Zniszczyli trzy czołgi, wzięli piętnastu Niemców do niewoli. Było kilku rannych. Całą noc trwało czuwanie. 
  26 września, w piękne, słoneczne przedpołudnie, Niemcy sporadycznie strzelali z karabinów maszynowych. Pluton czekał ukryty. Plutonowy powiedział: – Ten spokój niczego dobrego nie wróży. Wziął Jana z lornetką na poddasze. Gdy tylko zaczęli obserwację, Niemcy zauważyli odbicie soczewki i otworzyli ogień. Jan znów miał szczęście – tylko zakurzył się od tynku. Plutonowy nakazał wycofać się o 100 metrów.
   Wieczorem dotarła wiadomość: Niemcy prowadzą rozmowy z prezydentem Starzyńskim o kapitulacji. Całą noc pluton trwał w gotowości. Plutonowy podszedł do Jana: – Jasiu, wojnę żeśmy przegrali. Rano dostaniemy rozkaz do koszar.
   I tak się stało. 27 września, w południe, dostali rozkaz powrotu na Czerniakowską. Po drodze, przechodząc przez Łazienki, wrzucali część broni do wody – by nie wpadła w niemieckie ręce. Wiedzieli, że jeszcze się przyda.

Kapitulacja i ostatni apel.


   W dniu kapitulacji Warszawy odbyło się wiele fikcyjnych pogrzebów – w trumnach ukrywano broń i amunicję. Niemcy jeszcze nie domyślali się podstępu. 28 września, po południu, na placu koszar zebrało się całe wojsko z odcinka Mokotów. Broń leżała na stosie jak złom. Dowódcy stanęli do pożegnania.
    Kapitan Józef Bartczak wygłosił mowę: – Żołnierze! Mimo przewagi wroga, nie poddaliście się łatwo. Wracamy do domów, ale pamiętajcie – wojny jeszcze nie przegraliśmy. Bądźcie dobrej wiary i mocnego ducha. Wielu żołnierzy i oficerów płakało. Niemcy stali z boku i patrzyli na polski żal bez słowa. Na zakończenie dano komendę „Baczność!” i cała kompania odśpiewała hymn narodowy – Jeszcze Polska nie zginęła.
   29 września rano byli już w koszarach – głodni, bez prowiantu. Jan wymknął się do miasta. Znalazł zbombardowaną fabrykę konserw rybnych – ludzie wynosili stamtąd, co się dało. On także. Miał długi kawaleryjski płaszcz, który spiął pasem, i załadował do środka ponad 50 puszek szprotek i dwa wiaderka konserwowych ogórków.
Gdy wrócił do koszar, poczęstował kolegów. Każdy dostał pół konserwy i jednego ogórka.

Pożegnania i ostatnia jazda konna.



   Wraz ze Szczepanem wybrali się do miasta, na ulicę Żurawią. Chcieli odwiedzić znajomą ze Stawiszyna — Marysię Kołodziejczyk, która pracowała jako asystentka doktora Urbanowicza. Warszawa po kapitulacji wyglądała jak zatrzymana w bezruchu – zgaszona, przytłumiona, niepewna. Idąc ulicą, przypadkiem natknęli się na znajomą twarz – Żyda o nazwisku Gips. Jan przypomniał sobie, że jeszcze przed wojną, pod Uniejowem, pożyczył mu rower. Gips, nieco zaskoczony spotkaniem, oddał jednoślad bez słowa protestu. Jan zostawił rower u Marysi, na Żurawiej – nie wiedząc jeszcze, że niedługo wszystko się odmieni.
   29 września Jan i jego koledzy pozostawali jeszcze w koszarach. W stajniach stały ich konie – codziennie je odwiedzali.
    30 września był dniem, którego Jan nigdy nie zapomniał. Ostatni raz spotkał się ze swoim dowódcą frontowym – plutonowym Tomaszem Ziębą w półmroku stajni. Czas jakby się zatrzymał – pachniało sianem, cicho parskały konie. Plutonowy mówił długo, spokojnym, zmęczonym głosem. Opowiadał, co dzieje się w kraju.
– Niemcy są już za Warszawą – mówił. – Ale to nie koniec. Od wschodu wchodzą Rosjanie. 17 września, gdy my tu broniliśmy stolicy, Sowieci uderzyli na Polskę od tyłu, wbili nam sztylet w plecy. Przekroczyli granicę bez wypowiedzenia wojny. Zamilkł na chwilę, wpatrzony w ciemność między żebrami okienka. Po chwili dodał: – We Lwowie już są. Przejmują wszystko, co Niemcy im zostawią. I powiem ci coś... Ja nie mam dokąd wracać. Na razie zostaję tu, w Warszawie. Może jeszcze będzie okazja, by walczyć. Jeszcze nie koniec.
   Jan słuchał z napięciem. Wiedział już wtedy, że Polska nie została tylko pokonana – została zdradzona, rozszarpana przez dwóch brutalnych sąsiadów. Niemcy i Rosjanie — razem. A Europa milczała. Nie wiedzieli wtedy jeszcze, co naprawdę oznacza ta druga okupacja. Nie znali nazwy —Katyń. Nie wiedzieli o bydlęcych wagonach jadących na wschód, o zamarzających dzieciach, o listach pisanych w oparach śmierci. Wiedzieli tylko, że wschód już nie jest polski. Że Wilno, Lwów, Tarnopol zostały zajęte. Nie przypuszczali, że już niebawem cywilów, całe rodziny – dzieci, kobiety, starców – będą ładowali do bydlęcych wagonów i wysyłali na Sybir. Bez sądu, bez litości. Urzędnik, nauczyciel, ksiądz – stanie się był wrogiem ludu. Zamiast polskich szkół – rosyjskie, zamiast krzyża – czerwona gwiazda. Szeptano coś o pakcie Ribbentrop–Mołotow, o tajnym porozumieniu między Niemcami a Sowietami. 
   Jan patrzył na swojego dowódcę – człowieka silnego, oddanego, stanowczego – a teraz mówiącego z rezygnacją. Plutonowy westchnął głęboko. Przebrał się w cywilne ubranie, nie wiedział, co z nim będzie. Nie miał już dokąd wracać — jego dom znajdował się teraz „po tamtej stronie”. Warszawa była ostatnim schronieniem, jakby okopanym w ruinach. Powiedział, że chyba będzie walczył dalej. Nie umie inaczej żyć.
   Pożegnanie było ciche i ciężkie. Uściskali się mocno – jak bracia, którzy wiedzą, że może już nigdy się nie spotkają. – Życzę ci zdrowia, Jasiu – powiedział plutonowy. – I żebyś kiedyś wrócił do wolnej Polski. Mnie też tego życz. Jan nie potrafił nic odpowiedzieć. Łzy napłynęły mu do oczu. Odszedł powoli, jeszcze przez chwilę słysząc cichy chrap koni za sobą. Nigdy więcej już nie zobaczył Tomasza Zięby. Nie wiedział, czy został w Warszawie, czy zginął w którejś z uliczek, czy dołączył do podziemia, czy może został zdradzony i rozstrzelany. Pozostał w jego pamięci tak, jak wtedy – w cieniu stajni, z ramieniem opartym o kark koński, z oczami utkwionymi w coś dalekiego, czego nie dało się już odwrócić. Pozostały tylko wspomnienia – żywe, bolesne, niezatarte. 
   1 października, z samego rana, Niemcy rozdali żołnierzom prowiant – po pół wojskowego bochenka chleba i kostce margaryny. Jan spróbował jej po raz pierwszy – smak był dziwny, tłusty, ale w tamtej chwili nic nie smakowało źle.
   Dowództwo ogłosiło, że po śniadaniu mają się przygotować do wymarszu. Mieli zostać poprowadzeni do punktu zbornego, skąd następnie każdy miał być odesłany w rodzinne strony. Wtedy Szczepan podsunął pomysł – a może by tak, jak oficerowie, wyruszyć konno? – Osiodłajmy konie, Jasiu. Może się uda. Zaryzykowali. Wszystko potoczyło się pomyślnie. W niemieckim konwoju, bez przeszkód, dotarli konno aż za Grodzisk Mazowiecki, nad rzekę Bzurę. Tam ulokowano ich w prowizorycznym obozie. Niemcy otoczyli go działami i sprzętem wojennym, jakby spodziewali się buntu albo niespodziewanego odwetu. Ale polscy żołnierze nie mieli już czym walczyć. Mieli tylko godność, wspomnienia i rozpacz po utraconej Ojczyźnie.

Ku wolności.

   W obozie trzymał się blisko Szczepana i kolegów z plutonu. Czuł potrzebę, by rozejrzeć się po okolicy, zrozumieć, gdzie znajduje się dowództwo. Coś niewidzialnego popychało go naprzód — może przeznaczenie? Przy wyjeździe z obozu stał duży namiot palowy, przeznaczony dla zaopatrzenia jeńców wojennych. Zajrzał do środka. Spotkał tam wzrok znajomy, przenikliwy — porucznik Karsnicki, dawny właściciel majątku Majków, ten sam, który przyjął go pod Uniejowem do wojska. Wszedł do środka i powiedział: – Dzień dobry, panie poruczniku. Tamten zmrużył oczy, przyglądając mu się z niedowierzaniem: – Gdzie ja cię widziałem?
   Wszystko mu się przypomniało. Porucznik zabrał go do biura. Był teraz głównym zaopatrzeniowcem obozu — znał niemiecki, więc Niemcy mu zaufali. Uśmiechnął się półgębkiem i powiedział:
– Chyba cię tu Pan Bóg przysłał. Opowiedział mu o dwóch koniach, które niegdyś należały do prezydenta Mościckiego, a teraz stały w obozie — piękne, dumne jak łabędzie, choć ubrane w stare puszorki. Trzeba było je wydostać. Wpadli na pomysł – prosty, sprytny. Do obozu codziennie przyjeżdżały kobiety z okolicznych wsi, przywożąc żołnierzom gotowane jedzenie. Wozy ciągnęły chude szkapy. Postanowili wymieniać konie – kobiety wracały do domu z pięknym, młodym zwierzęciem, a stare zostawały w obozie. Podstęp się powiódł.
   Był 3 października 1939 roku. Pogodne dni. Bóg zdawał się sprzyjać biednym żołnierzom. Dzienna racja – pół bochenka chleba, kostka margaryny i odrobina kawy. Niemieccy żołnierze przychodzili, kupowali srebrne monety z Piłsudskim po dwadzieścia marek. Jeden z nich chciał zabrać jego dobre, kawaleryjskie buty. Z pomocą przyszedł polski żołnierz z Pomorza, który znał niemiecki – zgłosił sprawę oficerowi. Ten zapowiedział, że w razie takich incydentów należy od razu zawiadamiać komendę.
   Nazajutrz, 4 października, porucznik Karśnicki poinformował, że konie zostaną zabrane w ciągu dwóch dni. Miał je przechować pewien Niemiec z pobliskiej wsi. Rozpoczęło się zwalnianie żołnierzy – każdy otrzymywał przepustkę z pieczęcią „Dowództwo 8. Armii Niemieckiej: jeniec wraca w strony ojczyste”. Transporty kierowano do Grodziska Mazowieckiego.
   5 października nadzieja powróciła do żołnierzy. Po śniadaniu poszli ze Szczepanem pożegnać się z porucznikiem. Podziękowali mu za opiekę, życzyli zdrowia i pomyślności. Potem udali się na dworzec. Pociąg ruszył w kierunku Ostrowa Wielkopolskiego przez Kalisz. W wagonie rozeszła się niepokojąca wieść – że jadą do Niemiec. Jechał z nimi podchorąży Ryszard Strzelecki – późniejszy minister w Polsce Ludowej. Postanowili wysiąść w Łodzi. Stamtąd o 15:30 dotarli do Kalisza. Na peronie spotkał Zygmunta Sobczaka, piekarza. Ten po krótkim przywitaniu powiedział z przejęciem:
– Jasiu, nie wracaj do Stawiszyna. Niemcy cię szukają.
Poprosił, by Zygmunt przekazał jego bratu Józefowi, że tej nocy będzie u ojca w Długiej Wsi. Po drodze spotkał znajomą – Wikcię Iwankiewiczową. Potwierdziła ostrzeżenie: – Uciekaj, w Stawiszynie jest dla ciebie zbyt niebezpiecznie!


Wędrówka po kryjówkach.


   Wstąpił jeszcze do kuzyna, Stanisława Cierniaka w Kokaninie. Poczęstowali go kolacją, dali chwilę wytchnienia. Po północy był już w Długiej Wsi. Ojciec i brat czekali. Uściskali się mocno. Cztery godziny – tyle mógł zostać w domu. Przebrał się w cywilne ubranie. Matka płakała. Pożegnał się ze Szczepanem. Brat odprowadził go aż do Wyrowa.
   U stryja Stanisława Przybyły w Złotnikach Małych Kolonii zapukał w okno. Otworzyła ciotka Hanka. Przemoczony, zmęczony – ale żywy. Przez kilka dni opowiadał o wojnie, o ucieczce. Potem schronił się u wuja Michała Płócienniczaka. Ten miał rodzinę w Łodzi – dał mu adres na ul. Trębacką.
Do Łodzi poszedł pieszo. Tam trafił do państwa Ratajczyków. Pan Ratajczyk, kolejarz, rozważny człowiek, znalazł mu zajęcie – jeździł rowerem po chleb do Brzezin, wożąc po 20 kg dziennie. Ale to było zbyt ryzykowne. Postanowił jechać do Warszawy.
23 listopada, wcześnie rano, ruszył. Tramwajem przez Łódź, na Dołach umówił się z kierowcą. W stronę Głowna zabrał się wozem z gospodarzem. Dobry człowiek – nakarmił go i przenocował. Następnego dnia posadzili go na koźle, udając, że jest woźnicą. Na granicy protektoratu żandarmi rzucili krótkie: – Weiter!
   Przed Głownem pożegnał się z gospodarzami. Znalazł grupkę ludzi czekających na niemiecki transport. Po pół godziny nadjechała ciężarówka. Uczył się niemieckiego przez trzy lata w szkole – zagadał, przekonał kierowcę, że chce do Błonia. Zapłacił pięć marek. Zszedł z wozu, przeszedł dwa kilometry i zobaczył duże zabudowania – majątek Pass. Zapytał ogrodnika: – Co to za miejsce? Stary człowiek spojrzał na niego uważnie: – Tu pełno Niemców, kwaterują w majątku. Dziedziczka jest na miejscu. Dyrektor w Warszawie. Ogrodnik wskazał mu dom, w którym mieszkała dziedziczka. Podziękował starszemu mężczyźnie i ruszył w stronę pałacu. Gdy stanął przed drzwiami, zapukał niepewnie. Otworzyła mu pokojówka: – Chciałbym prosić o rozmowę z panią dziedziczką – powiedział spokojnie. Po chwili w drzwiach stanęła ona – kobieta dostojna, około pięćdziesiątki, z jasnymi oczami i zmęczoną twarzą, na której jednak wciąż malowało się coś z przedwojennej godności. Uprzejmie się skłonił. – Byłem ochotnikiem – zaczął. – Walczyłem na wojnie, na froncie obrony Warszawy. Jestem Polakiem. Patriotą.
Spojrzała na niego uważnie. W jej oczach pojawił się cień wzruszenia. – Mój syn też walczył w obronie stolicy – odpowiedziała cicho. Zaproponowała mu coś do jedzenia. Przez chwilę milczała, zamyślona. Wreszcie odezwała się z westchnieniem: – Dam panu list. Mój mąż jest dyrektorem fabryki w Warszawie. Może znajdzie dla pana jakieś zajęcie. Zapisała na niewielkiej kartce adres: willa na rogu ulic Pułaskiego i Narbutta, Mokotów. Nazywa się Paweł Jasiński* – dodała, wręczając mu list.
Podziękował raz jeszcze. W jego oczach tliła się nadzieja.
   Z małą kartką i dokładnym adresem w kieszeni ruszył dalej. Znowu złapał niemiecką ciężarówkę. 24 listopada był już w Warszawie.

Kierunek – Warszawa 


Zaczął szukać wskazanego adresu.


*Krzewski Józef, ur. 23.03.1914, urzędnik, radny Rady Miejskiej miasta Stawiszyna, znalazł się ana liście proskrypcyjnej, (Lista tutaj: https://historiawsepii.blogspot.com/2017/12/listy-proskrypcyjne-dla-okregu-kalisza.html) aresztowany 15.04.1940, deportowany do KL Dachau w dniu 26.04.1940, nr w Dachau 6042, w dniu 05.06.1940 przewieziony do Mauthausen. Przeżył obóz, po wojnie pracował na stanowisku kierowniczym w PDT w Kaliszu.
Wg. opowiadania pani Krystyny Janiszewskiej, córki Kazimierza, Krzewski wraz z innym więźniem ocalałym z obozu, Gulczyńskim, założył sklep w Stawiszynie, w którym zatrudniono wdowy po zamordowanych w obozach mieszkańcach Stawiszyna. Sklep, na który mówiono "byłych więźniów" z galanterią i tekstyliami znajdował się na ulicy Kaliskiej.

*Źródła ogólnodostępne (Archiwum Państwowe w Kaliszu, opracowania historyczne) nie podają konkretnego imienia pastora pełniącego posługę dokładnie tuż przed wybuchem wojny (czyli w latach 1935–1939).

*Choć w rzeczywistości loty  Bajana i Piłsudskiej  się nie pokrywały, to razem symbolizują polską determinację i odwagę zarówno w powietrzu, jak i na ziemi. Być może dowództwo w celu podniesienia morale wojska przedstawiało ich wspólną walkę. Stali się legendą i symbolem ducha walki. 

*Kazuń Niemiecki to wieś nad Wisłą, położona w pobliżu Nowego Dworu Mazowieckiego, na ważnym szlaku prowadzącym do Warszawy. W czasie II wojny światowej miała znaczenie strategiczne ze względu na bliskość mostu na Wiśle i Puszczy Kampinoskiej. Wieś była dawną niemiecką kolonią, zamieszkaną przez protestanckich osadników sprowadzonych w XIX wieku. Przed wojną wyróżniała się zamożnością, nowoczesnymi gospodarstwami i niemieckim porządkiem. Część mieszkańców sympatyzowała z III Rzeszą, a we wrześniu 1939 roku Kazuń był wykorzystywany przez niemiecką dywersję — ukrywano tam broń, granaty i stacje nadawcze. Po wojnie Niemców wysiedlono, a wieś przemianowano na Kazuń Nowy. Dziś jest częścią gminy Czosnów w województwie mazowieckim.

*Ostatnim właścicielem pałacu od 1932 do 1944 r.  był Paweł Jasiński. W roku 1946 przeszedł w ręce Skarbu Państwa, przekazany dalej Stacji Hodowli Roślin. W roku 2004 przejęty został przez Wojciecha Rychlika, właściciela Grupy Kapitałowej WARTER.