Leokadia, kwiecień 1914
Leokadia trzymała w dłoniach świeżo odebraną fotografię z zakładu Borettiego w Kaliszu, jeszcze pachnącą chemikaliami z atelier. Papier był chłodny, sztywny, a ona przesuwała po nim palcami z namaszczeniem, jakby dotykała czegoś więcej niż tylko odbicia własnej twarzy. Światło z okna padało skośnie na stół, oświetlając brązowy połysk sepii, w której zatrzymało się jej życie z minionego dnia — chwila, która już stała się wspomnieniem. Patrzyła na siebie i na nich wszystkich z mieszaniną dumy i wzruszenia.
Gdy więc tamtego dnia, w roku 1914, poszli z mężem i dziećmi do fotografa, było w tym coś więcej niż chęć posiadania pamiątki. Chcieli zatrzymać chwilę — tę spokojną, zwyczajną codzienność, w której świat wydawał się pewny i dobry.
— A czemu aż do Kalisza? — zapytała Leokadia, gdy Stanisław zaproponował wyjazd. — Przecież i w Opatówku ktoś robi zdjęcia.
— Bo Boretti to nie byle kto. — odpowiedział. — Mówią, że jego aparat potrafi uchwycić duszę człowieka. I że u niego światło zawsze układa się tak, jak trzeba.
Leokadia uśmiechnęła się tylko, z lekkim powątpiewaniem, poprawiając włosy przed lustrem.
— Oby tylko dzieci wysiedziały spokojnie, bo ta twoja dusza może się zamazać od ich kręcenia.
— Wtedy będzie prawdziwa — odparł z uśmiechem Stanisław. — Bo w naszym domu wszystko jest żywe.
„Fotografia Artystyczna W. Boretti” mieściła się w Kaliszu przy pl. św. Józefa 10.
Do fotografii Leokadia założyła swoją ciemną sukienkę o prostym kroju, włosy zaczesała gładko i spięła z tyłu głowy. Na kolanach posadziła najmłodsze dziecko — córeczkę Helenę, ubraną w jasną sukienkę z koronkowym wykończeniem i krótkimi rękawkami, z białymi skarpetkami i bucikami na guziki. Sukienkę dziewczynki uszyła i ozdobiła haftem sama. Helenka spogląda przed siebie, nieco niepewnie, zaskoczona błyskiem lampy magnezjowej.
Stanisław stanął w środku. Założył swój najlepszy strój wizytowy — ciemny garnitur z wysokim kołnierzykiem, kamizelką i krawatem wiązanym w modny wówczas węzeł. Jego krótko przycięte włosy i starannie przystrzyżony wąs podkreślały powagę i solidność. Postawa wyprostowana, spojrzenie skupione — jakby chciał w tej jednej chwili utrwalić nie tylko swoją twarz, lecz i odpowiedzialność za rodzinę, która spoczywała na jego barkach.
Ich dwóch małych synków, Stasia i Marianka pan fotograf posadził z boku na wysokiej wiklinowej ławce. Ubrani w identyczne, jasne bluzki z szerokimi kołnierzami, krótkie spodenki i długie pończochy do kolan, spięte podwiązkami. Teraz uświadomiła sobie, że wysokie buty chłopców wyglądają ciężko. Cóż — kupiła je nieco „na wyrost”, bo dzieci rosną tak szybko, a pieniędzy w błoto nie lubi wyrzucać.
Kiedy pan Boretti zasłonił obiektyw ciemnym płótnem, a potem dał znak, by nikt się nie ruszał, Leokadia poczuła dziwne napięcie — wiedziała, że ta chwila naprawdę zostanie z nimi na zawsze.
| Leokadia i Stanisław |
Dom, w którym mieszkali w Opatówku, stał przy ulicy zwanej Starokaliską. Była to wąska, nieprzelotowa uliczka, gdzie dzieci biegały między ogródkami, a kobiety rozmawiały przez płoty.
W tym miejscu biło serce dawnego Opatówka — spokojnego miasteczka, w którym wszyscy znali się po imieniu. Ich dom był drewniany, niski, kryty gontem, z oknami w równym rytmie i szerokim, spadzistym dachem, pod którym latem gniazdowały jaskółki. Deski ścian nosiły ślady wiatru i deszczu. Na framugach okien wisiały zasłonki z haftowanym brzegiem, a pod parapetami stały doniczki z pelargoniami. W tym domu tętniło życie — śmiech dzieci, płacz niemowlęcia, brzęk naczyń, zapach świeżego chleba i drewna płonącego pod fajerkami na kuchni.
Leokadia patrzyła teraz na to zdjęcie i myślała o domu i dzieciach. O skrzypiącej furtce i o dźwięku kół wozu na bruku.
Przed domem rozciągało się niewielkie podwórze z drewnianą ławką i studnią, a tuż za nim — sad z jabłoniami, które Stanisław szczepił własnoręcznie. Od progu czuć było zapach chleba pieczonego w soboty. W środku panował porządek i ciepło. W obszernej sieni stała skrzynia na pościel, a w kuchni — duży, kaflowy piec z żelazną płytą. Tu skupiało się życie rodziny. Pachniało chlebem, mlekiem, gotowaną zupą, świeżym praniem. Na belkach pod sufitem suszyły się jabłka, a w kącie cicho tykał zegar. W niedziele, gdy dzieci spały, Leokadia siadała przy lampie naftowej i cerowała ubrania, haftowała, szyła, robiła na szydełku.
Stanisława zafascynowała idea księdza Wacława Blizińskiego z Liskowa — tego niezwykłego kapłana, który uczył, że praca i wspólnota mogą dać ludziom niezależność. Zainspirowany jego radą, Stanisław założył w Opatówku sklep spółdzielczy. Wierzył, że Polacy muszą sobie pomagać — że razem można więcej niż osobno. I choć nie był to sklep „tkaninowy” Leokadia miała w nim trochę swojego towaru: guziki drewniane i perłowe, spinki do mankietów, koronki ręczne i maszynowe, tasiemki jedwabne, a przede wszystkim nici bawełniane, jedwabne i lniane, kordonki do szydełkowania, kołnierzyki i mankiety. Grzebienie, lusterka, trochę mydła. Trochę bawełny i perkalu. Miała swoją klientelę — gospodynie, robotnice i rzemieślnicy, czasami żydowskie kupcowe — wszyscy potrzebowali drobnych akcesoriów do szycia, naprawy i codziennego ubioru.
Opatówek, lato 1914
Poranek zaczął się cicho, jak to zwykle bywało w Opatówku o tej porze roku.
Powietrze miało zapach świeżego chleba z piekarni Dreschera przy rynku i kurzu, który unosił się z drogi w stronę Kalisza, kiedy pierwszy wóz przejechał pod sklepem. Leokadia odsunęła zasuwę, otworzyła drewniane drzwi i pozwoliła, by jasne światło poranka rozlało się po niewielkim wnętrzu sklepu przy Placu Wolności.
W środku pachniało jak zawsze mlekiem, nicią i odrobiną mydła lawendowego w kostkach, które leżało na półce przy ladzie.
Leokadia stała w drzwiach swojej pasmanterii i patrzyła, jak poranne słońce podnosi się nad miasteczkiem. Opatówek budził się powoli, ale fabryka zaczęła pracę już dawno — jeszcze zanim otworzyła sklep, słyszała z oddali jej głuche, rytmiczne tętno.
Brzmiało to tak, jakby w ziemi ukryto gigantyczne serce, które biło dla całej okolicy.
Jej myśli, jak co rano, powędrowały ku tamtemu miejscu. Fabryka Fiedlerów — ogromna, ceglana, z oknami ustawionymi równo jak nuty na pięciolinii — była najstarszym i największym zakładem w Opatówku, dumą i ciężarem miasteczka.
Pamiętała, jak opowiadano, że postawiono ją jeszcze „za cara”, gdy Saksończyk Fiedler sprowadził fachowców i maszyny, tworząc coś, co ponoć miało konkurować z Łodzią.
Tak mówiono. A ludzie opowiadali, że przed laty pracowało tam ponad pół tysiąca niemieckich robotników, fachowców, tkaczy, że krosna stały jedno przy drugim, a w powietrzu aż drżało od stukotu. Z czasem jednak ich dzieci i wnuki zaczęły żyć wśród Polaków, pracować z nimi, bawić się razem na jarmarkach i świętach, a w końcu — żenić się i wychodzić za mąż „po sąsiedzku”.
W 1914 roku wielu mieszkańców Opatówka nosiło jeszcze niemieckie nazwiska, potomkowie tych, którzy przybyli tu jeszcze w latach 20. XIX wieku, gdy Adolf Fiedler zakładał swoją fabrykę sukna. Przywieźli ze sobą nie tylko fach tkacki, lecz także język, obyczaje i religię.
Niektórzy mówili już po polsku, byli katolikami i myśleli o sobie jako o częściach tej samej wspólnoty.
Byli to ludzie osiadli, pracowici, przywiązani do rzemiosła.
Wielu z nich nadal mówiło po niemiecku — zwłaszcza we własnych domach — ale większość już rozumiała, że żyją tu, w Polsce, wśród polskich sąsiadów. Z czasem ta odrębność stawała się coraz bardziej subtelna: w nazwiskach, w sposobie bycia, w świętach obchodzonych nieco inaczej niż u katolików.
Ich niemieckość przetrwała głównie w brzmieniu nazwisk. Wystarczyło otworzyć księgę parafialną, by zobaczyć, jak przez lata przybywało zapisów małżeństw mieszanych: Jan Kowalski i Anna Schneider, Antoni Müller i Maria Grzelak.
Niektórzy pozostawali wierni niemieckiej tradycji i brali sobie żony z Niemiec jak na przykład Hermann Rudolf Feicht, ur. 1890 w Opatówku, rzeźnik wyznania luterańskiego. Ten przywiózł sobie z Bremy żonę Marię z domu Büsching.
Dla sąsiadów nie miało to większego znaczenia — w pracy liczyły się ręce do roboty, a w życiu codziennym dobre imię i poszanowanie tradycji.
Teraz, w 1914 roku, nadal pracowało tam wielu — może dwustu, może więcej.
Leokadia nie znała dokładnej liczb, ale wiedziała jedno: niemal każdy w Opatówku miał kogoś, kto tam tkał, farbował, nawijał, reperował. Fabryka była jak wielka rzeka — nawet jeśli się tam nie chodziło, czuło się jej wpływ na własne życie.
Znała ten zapach — charakterystyczną mieszankę pary, mokrego płótna i barwników. Gdy wiatr dobrze zawiał, aromat docierał aż do rynku. Czasem przed sklepem zatrzymywały się dziewczęta z przędzalni — po nici, po tasiemki, po guziki do odświętnych fartuszków.
Czasem przychodzili mężczyźni, zmęczeni po zmianie, prosząc o drobną gumę do przepasek albo agrafki, bo w kantorku majstra zabrakło.
Leokadia znała ich twarze — przygniecione zmęczeniem, ale uczciwe, ciche. Ciężko pracowali. Cały Opatówek opierał się na tej fabryce jak człowiek na solidnym drzewie. Gdy fabryka pracowała, żyło miasteczko: rzemieślnicy mieli robotę, sklepy klientów, gospodarstwa — zbyt na mleko i chleb.
Leokadia poprawiła fartuch, wsunęła kosmyk włosów za ucho i przygotowała kasetkę z groszami i kopiejkami. Zanim zdążyła zaparzyć poranną kawę zbożową, drzwi skrzypnęły.
— Pochwalony, pani Leokadio! — zawołała pani Grzelakowa, energiczna wdowa po szewcu. — Ja tylko po igły do cerowania. Pękło mi wszystko naraz, jakby na złość, a dzieci buty drą na potęgę.
— Igły cienkie czy grubsze? — zapytała Leokadia, już sięgając do szufladki. — I biorę na konto, czy od razu?
— Od razu, kochana, od razu — odparła wdowa, wyciągając zawiniątko z drobnymi groszami. — Jeszcze, jakbym mogła… metr tej czarnej wstążki. Niech będzie ta, co pani trzyma na lewej ręce.
Leokadia podała jej wstążkę delikatnie, z cichym współczuciem w spojrzeniu. W Opatówku nic się nie ukryło — wszyscy znali swoje radości i smutki.
Niedługo potem przyszły dwie młode dziewczęta — siostry, zapewne czeladniczki od krawcowej Jastrzębskiej. Całe roześmiane, z próbnymi tkaninami.
— Pani Leokadio, przyszły nowe guziki? Te perłowe, co pani zamawiała?
— Przyszły, przyszły. Zaraz pokażę.
Leokadia wyciągnęła małe, tekturowe pudełko. Dziewczęta pisnęły z zachwytu — guziki połyskiwały w świetle jak małe gwiazdy na nocnym niebie.
— Śliczne! Pani Jastrzębska każe powiedzieć, że jakby była lamówka w kolorze groszkowym, to ona weźmie całą belkę.
— Jest groszkowa, ale tylko trzy metry — odparła Leokadia. — Reszta w drodze z Łodzi.
Dziewczęta poplotkowały jeszcze chwilę o nauczycielu ze szkoły i o chłopcach wracających z poboru, po czym wybiegły w taki pośpiech, że drzwi zadzwoniły długim, wysokim tonem.
Koło południa sklep wypełnił się trzaskiem obcasów i stukiem drewniaków. Dzisiaj był dzień targowy, przyjechały więc gospodynie, wiejskie kobiety szukające gumy do halki. Każda z nich miała swoją historię, a Leokadia — jak to ona — słuchała uważnie, z życzliwością, mierząc, odwijając, doradzając, jakby każda sprawa była dla niej najważniejsza na świecie.
W pewnym momencie drzwi otworzyły się ostro i do środka wszedł pan Kędzierski, woźny z gminy.
— Pani Lodziu, ta guma szeroka jeszcze jest? Żona kazała spytać.
— Jest, panie Kędzierski. A ile potrzeba?
— A, to już ona wie. Ja tylko posłańcem jestem, niczym więcej — mruknął, ale w oczach błysnęło mu rozbawienie.
Popołudnie mijało powoli.
Z zewnątrz dolatywał gwar rynku, nawoływanie przekupek. Czasem w drzwiach pojawiał się jakiś chłopiec na posyłki, czasem staruszka z prośbą o „coś, co by pasowało do niedzielnej koszuli”.
Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, Leokadia usiadła na chwilę za ladą. Wzięła do ręki jedną ze szpulek — fioletową, ze świeżo nawleczoną nitką. Opatówek żył swoim zwyczajnym rytmem.
Opatówek, lipiec 1914
A jednak od kilku tygodni coś wisiało w powietrzu.
W sklepie Leokadii i Stabusława drzwi otworzyły się gwałtownie. Wpadł młody chłopak z kolejąrską torbą przewieszoną przez ramię.
— Słyszeliście? — zawołał, dysząc. — Arcyksięcia w Sarajewie zabili!
W sklepie zapadła cisza. Nawet dwie kobiety wybierające wstążki przestały mówić.
— Kogo zabili? — zapytała jedna z nich.
— Następcę tronu! Franciszka Ferdynanda. Mówią, że zamach. Że Austriacy będą chcieli odwetu.
Zanim Leokadia zdążyła odpowiedzieć, drzwi znów się otworzyły — tym razem wszedł listonosz, czerwony na twarzy, podekscytowany.
— Gazeta z Kalisza już jest! — oznajmił. — Piszą to samo. Wszystko przez te Bałkany… Panie, żeby się z tego nie zrobiła wojna…
Potem nastąpiły wiadomości, że w Kaliszu zamknęli granicę na niektóre towary. Że pociągi jadą częściej niż zwykle, a we fabryce kierownicy spotykają się na naradach, które trwają dłużej niż dotąd.
Serce Leokadii serce ścisnęło się, jakby sama czuła, że nadciąga coś ciężkiego.
Bo wiedziała, że jeśli wojna przyjdzie, to fabryka będzie pierwszym miejscem, które to odczuje. Najpierw brak surowców — wełna i barwniki przychodziły z Kalisza, Łodzi, czasem nawet z dalszych miast. Potem — powołania mężczyzn na front. Może nawet zatrzymanie produkcji. A wtedy wszystko zatrzyma się jak koło młyńskie nagle wypuszczone z rąk.
Myślała o tym, składając nici w równy rząd na ladzie.
Myślała o robotnikach, którzy dzisiaj o świcie weszli do hal, pewnie nie wiedząc, czy następny dzień będzie taki sam.
Myślała o stukocie krosien. O parze buchającej spod maszyn.
O kobietach, które każdego dnia wychodziły z fabryki z policzkami zaczerwienionymi od upału.
I o tym, że jej miasteczko — ciche, znajome, pachnące płótnem i lipami — mogło zmienić się szybciej, niż ktokolwiek przypuszczał.
Wtedy dotknęła dłonią blatu swojej pasmanterii i westchnęła cicho. Ułożyła wstążki, poprawiła skrzyneczkę z guzikami. I choć przed sklepem przechodziły dzieci biegnące ku rzece, a na rynku ktoś przestawiał stragan — ona wciąż myślami była tam, przy wielkim gmachu fabryki, który wznosił się jak strażnik nad Opatówkiem.
Chciała zapamiętać ten spokój, zanim maszyny ucichną.
Zanim świat stanie się inny.
Jeszcze nie wiedziała, że sierpień 1914 roku przybiegnie jak nagły, nieproszony gość i zmieni ten spokój na zawsze.