Etykiety

sobota, 15 listopada 2025

Powieść na razie bez tytułu ════ ∘◦☆◦∘ ════

Dominika Pawlikowska

════ ════


Leokadia, kwiecień 1912

   Leokadia trzymała w dłoniach świeżo odebraną fotografię z zakładu Borettiego w Kaliszu, jeszcze pachnącą chemikaliami z atelier. Papier był chłodny, sztywny, a ona przesuwała po nim palcami z namaszczeniem, jakby dotykała czegoś więcej niż tylko odbicia własnej twarzy. Światło z okna padało skośnie na stół, oświetlając brązowy połysk sepii, w której zatrzymało się jej życie z minionego dnia — chwila, która już stała się wspomnieniem. Patrzyła na siebie i na nich wszystkich z mieszaniną dumy i wzruszenia.
Gdy więc tamtego dnia, w roku 1914, pojechali z mężem i dziećmi do fotografa, było w tym coś więcej niż chęć posiadania pamiątki. Chcieli zatrzymać chwilę — tę spokojną, zwyczajną codzienność, w której świat wydawał się pewny i dobry.
— A czemu aż do Kalisza? — zapytała Leokadia, gdy Stanisław zaproponował wyjazd. — Przecież i w Opatówku ktoś robi zdjęcia.
— Bo Boretti to nie byle kto — odpowiedział. — Mówią, że jego aparat potrafi uchwycić duszę człowieka. I że u niego światło zawsze układa się tak, jak trzeba.
Leokadia uśmiechnęła się tylko, z lekkim powątpiewaniem, poprawiając włosy przed lustrem.
— Oby tylko dzieci wysiedziały spokojnie, bo ta twoja dusza może się zamazać od ich kręcenia.
— Wtedy będzie prawdziwa — odparł z uśmiechem Stanisław. — Bo w naszym domu wszystko jest żywe.
„Fotografia Artystyczna W. Boretti” mieściła się w Kaliszu przy placu Świętego Józefa 10. 

   Do fotografii Leokadia założyła swoją ciemną sukienkę o prostym kroju, włosy zaczesała gładko i spięła z tyłu głowy. Na kolanach posadziła najmłodsze dziecko — córeczkę Helenę, ubraną w jasną sukienkę z koronkowym wykończeniem i krótkimi rękawkami, z białymi skarpetkami i bucikami na guziki. Sukienkę dziewczynki uszyła i ozdobiła haftem sama. Helenka spogląda przed siebie, nieco niepewnie, zaskoczona błyskiem lampy magnezjowej. 
   Stanisław, lat 29, stanął w środku. Założył swój najlepszy strój wizytowy — ciemny garnitur z wysokim kołnierzykiem, kamizelką i krawatem wiązanym w modny wówczas węzeł. Jego krótko przycięte włosy i starannie przystrzyżony wąs podkreślały powagę i solidność. Postawa wyprostowana, spojrzenie skupione — jakby chciał w tej jednej chwili utrwalić nie tylko swoją twarz, lecz i odpowiedzialność za rodzinę, która spoczywała na jego barkach.
   Ich dwóch małych synków, Stasia i Marianka pan fotograf posadził z boku na wysokiej wiklinowej ławce. Ubrani w identyczne, jasne bluzki z szerokimi kołnierzami, krótkie spodenki i długie pończochy do kolan, spięte podwiązkami. Teraz uświadomiła sobie, że wysokie buty chłopców wyglądają ciężko. Cóż — kupiła je nieco „na wyrost”, bo dzieci rosną tak szybko, a pieniędzy w błoto nie lubi wyrzucać.
Kiedy pan Boretti zasłonił obiektyw ciemnym płótnem, a potem dał znak, by nikt się nie ruszał, Leokadia poczuła dziwne napięcie — wiedziała, że ta chwila naprawdę zostanie z nimi na zawsze.

Leokadia i Stanisław


  Dom, w którym mieszkali w Opatówku, stał przy ulicy zwanej Starokaliską. Była to wąska, nieprzelotowa uliczka, gdzie dzieci biegały między ogródkami, a kobiety rozmawiały przez płoty. 
W tym miejscu biło serce dawnego Opatówka — spokojnego miasteczka, w którym wszyscy znali się po imieniu. Ich dom był drewniany, niski, kryty gontem, z oknami w równym rytmie i szerokim, spadzistym dachem, pod którym latem gniazdowały jaskółki. Deski ścian nosiły ślady wiatru i deszczu. Na framugach okien wisiały zasłonki z haftowanym brzegiem, a pod parapetami stały doniczki z pelargoniami. W tym domu tętniło życie — śmiech dzieci, płacz niemowlęcia, brzęk naczyń, zapach świeżego chleba i drewna płonącego pod fajerkami na kuchni.

   Leokadia patrzyła teraz na to zdjęcie i myślała o domu i dzieciach. O skrzypiącej furtce i o dźwięku kół wozu na bruku.

   Przed domem rozciągało się niewielkie podwórze z drewnianą ławką i studnią, a tuż za nim — sad z jabłoniami, które Stanisław szczepił własnoręcznie. Od progu czuć było zapach chleba pieczonego w soboty. W środku panował porządek i ciepło. W obszernej sieni stała skrzynia na pościel, a w kuchni — duży, kaflowy piec z żelazną płytą. Tu skupiało się życie rodziny. Pachniało chlebem, mlekiem, gotowaną zupą, świeżym praniem. Na belkach pod sufitem suszyły się jabłka, a w kącie cicho tykał zegar. 

   W niedziele, gdy ich trójka maluchów spała, Leokadia siadła przy lampie naftowej i cerowała ubrania, haftowała, szyła, robiła na szydełku. Pogrążyła się w myślach. 
Przypomniał jej się ślub ze Stanisławem w 1907 roku. Pamiętała każdą chwilę tamtego dnia. Ksiądz Marczewski udzielił im sakramentu, a ona czuła, że wychodzi za człowieka, którego nie da się opisać jednym słowem. Bo jak nazwać kogoś, kto jest jednocześnie dobrym, cichym człowiekiem w domu, a jednocześnie bojowcem, konspiratorem, organizatorem i to w wieku 24 lat ?
Czasem nie dowierzała, że to właśnie ona została mu dana.
 Stanisław miał w sobie tę niezwykłą dwoistość: na zewnątrz – twardy, zawsze gotowy stanąć w obronie polskości, w środku – ciepły i uważny, taki, który słuchał, a nie tylko mówił. 
  W dniu ślubu patrzyła na niego, jakby widziała całą drogę, którą przeszedł.
Wiedziała, że przecież nie było mu lekko. Gdy opowiadał – czasem mimochodem, czasem niechętnie – o latach spędzonych w Warszawie, o wstąpieniu do Narodowego Związku Robotniczego, o konspiracji prowadzonej w dusznych mieszkaniach na Nowym Mieście, o nocnych zebraniach, o tym, jak wyznaczał miejsca spotkań i przenosił informacje. Nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Bo mówił o tym wszystkim bez cienia strachu. Jakby to była zwyczajna robota, którą każdy powinien wykonać, jeśli nosi w sercu Polskę.

   Pewnego wieczoru, niedługo po ich ślubie, siedzieli razem przy kuchennym stole. On czyścił lampę naftową, ona darła słomiane wiórki na podpałkę. W izbie panowała cisza. W końcu to ona odezwała się pierwsza:
— Stasiu… — zaczęła ostrożnie. — Czy ty się nigdy nie bałeś?
Podniósł wzrok, zdziwiony, jakby pytanie było nie na miejscu.
— Czego? — zapytał po prostu.
— Tego wszystkiego… cara, strajków, pościgów, aresztowań. — Mówiła powoli, dobierając słowa. — Przecież mogłeś zginąć, mogli cię aresztować i wywieźć na Sybir.
Uśmiechnął się lekko, prawie nieśmiało.
— Bałem się — przyznał. — Jak każdy. Ale wiesz, Lodziu… — położył lampę na stole i ujął jej dłoń. — Strach to nie jest powód, żeby przestać robić to, co trzeba. Inaczej nie mogłem — powiedział kiedyś, spokojnie, ale z tą głęboką pewnością w głosie. — W szkole uczyli nas, jakby Polski nigdy nie było. Wpychali nam do głów historię cara, a naszą własną chcieli wymazać. Mieliśmy milczeć, kiedy kazano mówić po rosyjsku, i udawać, że to jest normalne. A ja nie chciałem tak żyć.
Przesunął dłonią po stole i dodał ciszej:
— Ten strajk był pierwszym momentem, kiedy mogliśmy powiedzieć „nie”. Nie dla siebie, ale dla tych, co przyjdą po nas. Dla naszych dzieci, które miały kiedyś uczyć się o Polsce po polsku. Gdybym wtedy nie poszedł z innymi, czułbym się, jakbym własnymi rękami zamykał im usta.

   Często wracała myślami do tego, co opowiadał o strajku szkolnym w 1905 roku w Warszawie. W jej wyobraźni wciąż żył obraz młodych Polaków buntujących się przeciwko nauce w języku rosyjskim, wchodzących do budynku szkoły przy Nowolipiu. Stanisław z innymi bojowcami zerwał rosyjskie godła, wyrzucił profesorów wiernych carskiej władzy. Opowiedział jej kiedyś cała historię, jak z rozkazu organizacji zdemolowali pomieszczenie szkolne.
A gdy wspominał swój własny szkolny egzamin, podczas którego poznał Elizę Orzeszkową, jego twarz łagodniała.
— Ona patrzyła na nas tak, jakbyśmy byli przyszłością Polski — powiedział jej kiedyś, wspierając brodę na dłoni.
— Bo chyba byliście — odpowiedziała wtedy cicho.
— Może — odrzekł, wzruszając ramionami.
   Gdy przyszły represje, stan wojenny, aresztowania – on nie uciekł od działania. Tylko zmienił miejsce. Wyjechał z bratem Teodorem z Warszawy. Wieśniany. Winnica. Pułtuskie pola. 
Z polecenia Marcelego Tańskiego, właściciela majątku, działacza Narodowego Związku Robotników, pełnił funkcję łącznika organizacji z Warszawą, skąd kolportował broszury i pisma, rozprowadzał je po całym powiecie, werbował nowych członków, zakładał nowe koła i odczytywał referaty na zebraniach organizacji. 
   Zebrania pod gołym niebem. Werbowanie ludzi, których trzeba było najpierw przekonać, że nie mają czego się bać. A przecież mieli. 

   Do Opatówka przyjechał w czerwcu 1906 już jako człowiek ukształtowany – i ona to widziała. Mówił, że organizacja tutaj była słaba, że trzeba było ją od nowa budować.
I budował ją. W Opatówku wraz z innymi zakładał macierz szkolną, bibliotekę, teatr amatorski, straż pożarną. A ona patrzyła, jak promienieje, gdy widzi, że ludzie zaczynają wierzyć w siebie.
Teraz, po latach, Leokadia wciąż czuła, że wybór tego człowieka nie był tylko wyborem serca. Był wyborem drogi obok człowieka niezłomnego, a jednocześnie tak zwyczajnie dobrego. Człowieka, który umiał walczyć o Polskę – i wracać do domu jak mąż, którego kocha się bez lęku.
I wiedziała jedno. Wybrała dobrze.

════ ════


   Zaufał mu też ksiądz Marczewski, który od 1905 roku prowadził przebudowę kościoła. 
Była dumna, że właśnie Stanisławowi i jego bratu Teodorowi ksiądz powierzył prace przy przebudowie domu Bożego. 
Poczuła, że serce robi się większe. Nie z powodu samej roboty, bo przecież od lat dźwigał wszystko, co trzeba było dźwigać — i w domu, i poza domem. Ale dlatego, że tak wielki autorytet jak ks. Marczewski zobaczył w jej mężu człowieka pewnego, uczciwego, godnego zaufania. A proboszcz Opatówka był człowiekiem wymagającym. Tak samo wobec siebie, jak i innych. 
   Przyszło jej wtedy na myśl, że może to jest ich własny, cichy udział w historii. Że gdy po latach ich dzieci, wnuki a może i prawnuki spojrzą na kościelne mury, nie zobaczą ich imion, ale cegły wciąż będą tam stały — i każda z nich będzie niosła odrobinę pracy Jana. 

   Kościół w Opatówku był w tamtym czasie jednym wielkim rusztowaniem. Stare mury — pozostałość po dawnej świątyni, częściowo przebudowanej za czasów generała Zajączka — miały stać się jedynie prezbiterium nowego, okazałego kościoła.
Projekt architekta Konstantego Wojciechowskiego przewidywał wysmukłe nawy, większe okna, masywniejsze filary. Fabrykanci Schlösser i Nitzsche, choć protestanci, dorzucili się do budowy. W miasteczku mówiono o tym z podziwem — nie każdy, kto ma pieniądze, ma też dobre serce.

   Na placu brzmiał rytm kilofów i młotków. Ludzie krążyli wśród stosów cegieł i drewna. Jedni przychodzili z ciekawości, inni, by pomóc.
Stanisław pracował przy rozbiórce starego muru. Znał te kamienie — wiedział, że niektóre są starsze niż pamięć najstarszych mieszkańców wsi. 
Brygady murarzy, cieśli i pomocników krzątały się wśród stosów cegieł, desek szalunkowych i starych kamieni, które przez setki lat stanowiły mury dawnego kościoła — tej części, którą teraz należało rozebrać, by zrobić miejsce pod nową nawę. 
   Proboszcz nachylił się jeszcze nad planami.
– Tu, przy narożniku starej zakrystii, musimy uważać. Te kamienie będziemy chcieli w przyszłości użyć do fundamentu kaplicy bocznej. Niech pan każe ludziom zdejmować je pojedynczo.
– Zrobię tak.
– A dziś wieczorem wpadnę… sprawdzę, jak idzie.

   Stare prezbiterium miało stać się częścią nowego kościoła, a cała konstrukcja — wznieść się zgodnie z projektem architekta Konstantego Wojciechowskiego. Ks. prałat Adam Marczewski doglądał wszystkiego osobiście: od położenia fundamentów, po wybór kamienia na cokoły. Tamtego dnia podszedł do Stanisława z ołówkiem za uchem i rulonem papierów w dłoni.
– Panie Wiewiórkowski, chwilę pańskiej uwagi proszę – zaczął proboszcz, a jego głos, choć cichy, niósł w sobie pewność człowieka, który wie, czego chce.
Stanisław wytarł ręce i stanął przed księdzem w lekkim ukłonie.
– Słucham księdza prałata.
Marczewski rozwinął plan, rozkładając go na prowizorycznym stole zbitym z resztek desek.
– Tu… – wskazał palcem na fragment muru – trzeba będzie rozebrać do samego szczytu. Ale nie byle jak. To nie jest zwykła robota. Te kamienie są stare, jedne jeszcze z czasów arcybiskupich, inne z przebudowy dokonanej za generała Zajączka. Chcę, żeby to zrobił ktoś, kto rozumie, co ma w rękach. 
– Pan – Marczewski podniósł wzrok – ma lekką rękę do rozbiórki i porządek w myśleniu. Potrzebuję tu człowieka spokojnego, dokładnego. Takiego, który nie będzie robił tego, co łatwiejsze, ale to, co właściwe.
– Jeśli taka wola księdza… – odezwał się wreszcie Stanisław. – Postaram się, żeby wszystko było jak należy.
Proboszcz skinął głową.
– Nie „postaram się”, tylko „zrobię”. Dom Boży nie się buduje na staraniach, tylko na rzetelności.
Poza tym — uśmiechnął się lekko — ja na pana liczę.
– Panie Wiewiórkowski… – Wie pan, dlaczego tak mi zależy na tej świątyni?
Stanisław tylko pokręcił głową.
– Bo to nie jest tylko kościół. To jest znak, że ludzie tu wierzą, że nie dali się złamać ani ruskim, ani Niemcom, ani żadnym innym. My budujemy przyszłość. Nawet jeśli przyjdą ciężkie czasy, taki dom Boży przetrwa dłużej niż nasze imiona.

  To zdanie, wypowiedziane przez człowieka, którego w Opatówku uznawano nie tylko za kapłana, ale i za autorytet w sprawach budowy, nauki i życia, miało dla Stanisława wagę większą niż tygodnie ciężkiej pracy.

════ ════

   Gdy Stanisław opowiedział to wszystko Leokadii, ona poczuła, jak serce w niej drży z dumy i wzruszenia.
Ks. Marczewski — człowiek, który studiował w Rzymie, znał języki, potrafił dogadać się z fabrykantem Nitzsche i prostym robotnikiem, człowiek, który miał dar budowania i kościołów, i ludzi — dostrzegł w jej mężu, że jest wart zaufania.
Leokadia znała proboszcza dobrze. Nieraz widziała, jak schodził z rusztowania, z sutanną przypruszoną wapnem, nadzorując murarzy, poprawiając szkice, tłumacząc, dlaczego cegła musi być taka, a nie inna. Widział każdy detal — jakby kościół rodził się najpierw w jego wyobraźni, a dopiero potem w kamieniu.

   W tamtym czasie całe miasteczko żyło przebudową. Jedni przychodzili pomagać, inni z ciekawości. Mówiono, że nowa świątynia będzie większa, jaśniejsza, bardziej okazała niż stara, a jednocześnie zakorzeniona w tym, co dawne. Ludzie powtarzali, że to nie tylko budowa, ale dzieło na pokolenia.
I w tym wszystkim — w tych murach, które rosły jak na oczach — miał swój udział jej Stanisław.
   Leokadia spojrzała na światło wdzierające się przez okno i poczuła coś, co rzadko dopuszczała do głosu: dumę płynącą spod samego serca. Była dumna z męża.
W całym Królestwie Polskim wrzało od niepokojów, a Opatówek, choć mały, żył własnym rytmem.


Opatówek 1912


   Przed plebanią w Opatówku panował ruch, jakiego nie widziano tu od lat.
Od świtu na rynku zbierali się już pierwsi jeźdźcy, ustawiwszy konie w równym szeregu przy studni. Ich uprzęże lśniły, świeżo wypolerowane, a na drzewcach chorągiewek powiewały biało-czerwone wstęgi. Ta grupa, przygotowana specjalnie na powitanie biskupa, była banderią — konną delegacją parafian, której zadaniem było uświetnić uroczystość konsekracji kościoła. 
Na czele konnych jechał Stanisław.
   Banderia składała się z kilkunastu jeźdźców: chłopów, rzemieślników, młodzieży parafialnej. Każdy z nich miał odświętny strój — niektórzy w kapotach, inni w marynarkach, kilku w strażackich mundurach. Niektórzy trzymali proporce cechowe, inni chorągwie kościelne. 
Głównym zadaniem banderii było uroczyste przeprowadzenie biskupa do świątyni, niech zobaczy, że tu porządny lud mieszka.
   Od strony kościoła szła procesja dziewcząt w białych strojach, niosących wianki i chorągiewki. 
Wzdłuż domów gromadzili się ludzie: rzemieślnicy, kobiety z dziećmi, starszyzna, a nawet niemal cała straż ogniowa w mundurach. 
Szeptano, przepychano się, stawano na palcach — bo z każdą minutą było pewniejsze, że biskup Zdzitowiecki już nadjeżdża drogą od Kalisza.
Wśród jeźdźców wyróżniał się Stanisław Wiewiórkowski. Jego koń — siwy wałach, niemłody już, lecz silny i ufny — stał spokojnie mimo gwaru. 
Ks. Marczewski wyszedł na środek rynku i machnął ręką.
— Banderia — przygotować się! 
Jeźdźcy unieśli proporce. Chorągwie zaszumiały na lekkim wietrze, srebrne okucia zadźwięczały o drzewce. Stanisław spiął konia, ustawiając go pół kroku przed innymi. 
   I wtedy rozległ się gwar.
Najpierw pojedynczy głos:— Jadą! Biskup jedzie! Potem drugi, trzeci, coraz żywsze poruszenie tłumu. 
Na końcu drogi pojawiła się bryczka w dwóch parach karych koni, a przed nią mały oddział Straży Obywatelskiej. Chorągiew biskupia powiewała nad pojazdem, a purpurowy płaszcz widoczny był już z daleka. Stanisław wziął oddech. Wyprostował się, jakby nagle urosły mu skrzydła.
— Jedziemy! — rzucił przez ramię.
Koń ruszył miękko, a za nim cała banderia — równym, wyćwiczonym krokiem, który budził podziw i respekt. Tłum rozstępował się jak woda pod dziobem statku.

  Banderia jechała wolno, dostojnie. Proporce unosiły się w rytmie końskich kroków. Ludzie zdejmowali czapki, a kobiety pochylały głowy.
Gdy banderia zbliżyła się do bryczki, biskup Zdzitowiecki podniósł dłoń na powitanie. Jego twarz rozjaśnił uśmiech. 
Stanisław zwolnił, jakby chciał dać wiernym chwilę, by nacieszyli się widokiem tej chwili — pierwszej wizyty pasterza w nowej świątyni, której mury własnoręcznie wznosił.
   Proboszcz Marczewski wszedł na drogę i skłonił się głęboko. 
Biskup skinął głową, a jego głos, mocny i dźwięczny, uniósł się ponad tłumem:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków. Amen! — odpowiedziała cała wieś.
Na znak dany przez Stanisława banderia ruszyła dalej, prowadząc powoli, ceremonialnie, aż pod sam kościół. Konie stąpały po bruku miękko, z godnością; chorągwie błyszczały w słońcu; a za nimi ciągnęła cała parafia — jedność ludzi, którzy przez lata czekali na ten dzień.
Gdy dotarli pod świątynię, dzwony zaczęły bić jak szalone. Stanisław prowadził banderię pod same drzwi kościoła.

   Wnętrze kościoła jeszcze pachniało wapnem.
Ludzie, którzy jeszcze przed chwilą stali przed świątynią, teraz ostrożnie przepływali przez główne wejście, jakby bali się zadeptać świeże posadzki. Wśród nich byli rzemieślnicy, murarze, cieśle — ci, którzy wznosili te mury własnymi rękami. Stanisław Wiewiórkowski także wszedł, schylając głowę, gdy przekraczał próg. Po tylu miesiącach pracy nie poznawał świątyni: teraz była żywa, pełna ludzi, światła i modlitwy.
Dzwony ucichły.
  Biskup Zdzitowiecki stanął przed ołtarzem, ubrany w pontyfikalne szaty: złocisty ornat, mitra wysadzana delikatnymi haftami, pastorał zakończony srebrną spiralą. Gdy uniósł ręce, kościół zapadł w ciszę tak głęboką, że słychać było trzask świec na ołtarzu.
— Pokój temu domowi i wszystkim, którzy w nim będą wzywać Imienia Pańskiego — powiedział donośnie.
  Z zakrystii wyszedł ministrant, niosąc srebrną misę z wodą święconą. Biskup zanurzył w niej gałązkę mirtu i ruszył wolnym krokiem wzdłuż głównej nawy. Krople wody święconej opadały na mury, które jeszcze pamiętały dotyk wapna, młotków i dłut.
   Stanisław poczuł dziwny skurcz w sercu.
„To te same ściany, które wznosiłem cegła po cegle” — pomyślał. A teraz biskup błogosławił je tak, jakby pieczętował każdy jego trud.
— Niech ta świątynia stanie się miejscem łaski, pojednania i modlitwy — mówił biskup, przechodząc wzdłuż ław.
Biskup uniósł wysoko klucz:
— Otwieram tę świątynię dla Chrystusa. Od tej chwili niech każdy, kto tu wejdzie, odnajdzie pokój serca.
   Rozległ się miękki, uroczysty dźwięk organów — prosty, lecz czysty, jakby muzyka sama płynęła z murów. Ludzie odśpiewali „Veni Creator Spiritus”. Echo niosło ich głosy aż pod sklepienie.
   Następnie biskup podszedł do ołtarza i namaścił go świętym krzyżmem. Perłowe światło świec odbijało się w oleju, a zapach balsamu wypełnił prezbiterium.
— To miejsce, w którym będą składane Najświętsze Ofiary, oddajemy Bogu na wieczność — rzekł biskup.  Uderzyły dzwonki. Ministranci przynieśli kadzidło. Gdy biskup wsypał żywicę na rozżarzone węgle, słodki, ciężki dym uniósł się ku górze, tworząc miękką mgłę nad ołtarzem.
   Stanisław poczuł, że coś go przygniata. A może przeciwnie — unosi.
Mówiono, że konsekracja to jak poświęcenie człowieka na całe życie.
On czuł, że to także poświęcenie jego pracy — każdej cegły, każdej belki, każdego kroku po rusztowaniach.
Wreszcie biskup uniósł pastorał.
— Niech ta świątynia będzie świadectwem wiary tego ludu. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
— Amen — odpowiedzieli wszyscy, choć niektórzy głos mieli ledwie słyszalny od wzruszenia.
   Organy zagrały „Te Deum”. Cała świątynia rozbrzmiała śpiewem. W świetle świec i kadzidlanego dymu, z twarzami rozpromienionymi jakby odbiciem nieba, wierni po raz pierwszy poczuli, że kościół jest już nie tylko budowlą, ale miejscem świętym.
  A Stanisław, stojąc z tyłu, pośród parafian, pomyślał tylko jedno: „Dobrze, że moje ręce tu pracowały.”

════ ════


   Stanisława zafascynowała idea księdza Wacława Blizińskiego z Liskowa — tego niezwykłego kapłana, który uczył, że praca i wspólnota mogą dać ludziom niezależność. Zainspirowany jego radą, 
Stanisław założył w Opatówku sklep spółdzielczy. Wierzył, że Polacy muszą sobie pomagać — że razem można więcej niż osobno. I choć nie był to sklep „tkaninowy” Leokadia miała w nim trochę swojego towaru: guziki drewniane i perłowe, spinki do mankietów, koronki ręczne i maszynowe, tasiemki jedwabne, a przede wszystkim nici bawełniane, jedwabne i lniane, kordonki do szydełkowania, kołnierzyki i mankiety. Grzebienie, lusterka, trochę mydła. Trochę bawełny i perkalu. Miała swoją klientelę — gospodynie, robotnice i rzemieślnicy — wszyscy potrzebowali drobnych akcesoriów do szycia, naprawy i codziennego ubioru.


Stanisław


  Coraz częściej jeździł do Kalisza. 
Dla innych mogło to wyglądać jak zwykłe podróże mężczyzny załatwiającego sprawy w większym mieście, ale Leokadia dobrze wiedziała, że kryje się za tym coś więcej. Te wyjazdy były częścią tej samej drogi, którą Stanisław szedł od lat — od warszawskich strajków, przez ucieczkę z bratem przed carską policją, aż po budowanie od podstaw organizacji w Opatówku.
Gdy stał w sieni i poprawiał kołnierz płaszcza, widziała w nim tę samą nieugiętość, która towarzyszyła mu, gdy z broszurami pod płaszczem przemierzał wsie powiatu pułtuskiego. 
Za każdym razem odprowadzała go wzrokiem, mając świadomość, że to, co robi, nie jest bezpieczne.

   W Kaliszu czekały na niego zebrania wojewódzkie, wymagające pełnej ostrożności. Zasiadał tam u boku pana Kwiecińskiego z Kalisza, człowieka statecznego i wyjątkowo bystrego, który w przyszłości miał zostać dyrektorem Banku Spółdzielczego. Obaj byli do siebie podobni pod jednym względem: ani jeden, ani drugi nie działał dla osobistej korzyści. Ich praca miała służyć ludziom żyjącym pod zaborczym naciskiem, ludziom, którzy mimo wszystko pragnęli choć odrobiny polskości.
   Zebrania nie odbywały się w oficjalnych salach ani nawet w prywatnych domach. Spotykali się na zapleczach sklepów, w tylnych izbach, do których wchodziło się pojedynczo, w odstępach czasu. Szeptem prowadzili rozmowy.
   Jednak od pewnego czasu wszyscy czuli, że wokół gęstnieje powietrze. Carska policja krążyła coraz bliżej, ciągle czujna. W bramach i pod ścianami pojawiali się nowi, nieznani mężczyźni. Niby przechodnie, a jednak obserwujący, kto przychodzi, kto wychodzi. Czasem rozmowy milkły w pół zdania, kiedy pod oknem zaszeleścił krok.
— Oni nas obserwują — rzucił ponuro pan Kwieciński, kiedy pewnego dnia zatrzasnął okiennice. — Wystarczy jeden błąd.
A błąd popełnili szybciej, niż sądzili. W nocy zabrano Józefa Nieckego — tego samego, który jeszcze niedawno żartował z nimi przy stole, proponując, jak zakładać nowe kółka oświatowe, jak docierać do mieszkańców wsi. Policja wdarła się do jego domu jak do kryjówki groźnego przestępcy, choć oprócz ulotek i kilku książek niczego tam nie znaleziono. Została żona i dwoje dzieci bez środków do życia.
— Trzeba im pomóc — powiedział twardo pan Kwieciński. — Jeśli ich zostawimy, cała organizacja się załamie. Każdy będzie się bał o własną rodzinę.
I tak utrzymywali rodzinę Nieckego z tego, co sami odkładali — po kilka kopiejek. Stanisław wracał z Kalisza coraz bardziej zmęczony. Wchodził do kuchni, siadał ciężko na ławie i zdejmował czapkę, jakby ten prosty gest miał mu ulżyć.
— To już nie zabawa, Leokadio — powiedział któregoś wieczoru, a w jego głosie brzmiała świadomość odpowiedzialności. — Każdy z nas może być następny. 
Podniósł wzrok.
— Ale jeśli my tego nie zrobimy… to kto?


   Na ponowne spotkanie mówił się z Kwiecińskim w niewielkiej kawiarni niedaleko kaliskiego ratusza. Za zamglonymi szybami sączył się listopadowy deszcz, a w środku pachniało kawą i wilgotnymi płaszczami podróżnych. Stanisław siedział już przy stoliku, nerwowo obracając w palcach cienką łyżeczkę. Gdy tylko Kwieciński zdjął płaszcz i usiadł naprzeciw, Stanisław pochylił się nad stołem.
— Panie Kwieciński… — zaczął ściszonym głosem. — W Opatówku znowu robi się niespokojnie. Ten ich działacz, Dziurzyński z PPS-u, podburza ludzi. Chodzi po warsztatach, po podwórkach, po szynkach… i gada swoje.
Urwał na moment, jakby sam chciał zebrać myśli. W końcu wyrzucił z siebie więcej, niż pierwotnie zamierzał: 
— Oni wiedzą, jak grać na ludzkiej biedzie. Przyjdą, nakrzyczą o krzywdzie, o tym, że fabrykant bierze za dużo, że dziedzic ma za wiele, że wszystko można naprawić jednym ciosem, jedną rewolucją. I robotnik im wierzy. Bo jak nie wierzyć, kiedy człowiek zmęczony, obity życiem? Nagle mu się zdaje, że wystarczy przewrócić stare porządki, a niesprawiedliwość sama się rozpłynie. — Stanisław westchnął ciężko. — Tylko ja wiem, dokąd to prowadzi…
Spojrzał w bok, jakby widział tam coś, czego inni nie potrafili dostrzec.
— Czytałem gazety, słyszałem, co się dzieje w Rosji. Najpierw obiecują wolność, a potem przychodzi terror. Najpierw mówią, że robotnik będzie panem swojego losu, a później — że ma słuchać partii jak żołnierz rozkazu. PPS niby polska, niby inna… ale ich język brzmi tak samo jak tamten, tylko zapisany po naszemu.
Kwieciński słuchał w milczeniu, bębniąc palcami o blat. W końcu skinął głową.
— Tak — powiedział cicho. — Chcą tu tworzyć rady robotnicze, domagają się kontroli nad fabrykami. Chcą, by robotnik rządził… Tylko kto tego robotnika nauczył rządzenia? Kto pokazał mu, jak działa państwo? Nikt. PPS powie mu jedno słowo: „walka”. A co potem? Kto posprząta bałagan? Kto utrzyma Polskę, która jeszcze nie zdążyła się narodzić?
Uniósł filiżankę, ale nie wypił. Patrzył na ciemną taflę herbaty jak na zwierciadło przyszłości.
— Ludzi pociąga ich gadanie o ośmiogodzinnej pracy, o równych płacach — mówił dalej. — I ja też bym chciał, żeby tak było. Tylko że takie rzeczy zdobywa się powoli, mądrze, po naszemu, a nie pod czerwonym sztandarem, jakbyśmy byli robotnikami z rosyjskiej fabryki, gotowymi na wszystko.
Stanisław oparł łokcie o stół.
— A najgorsze… — zaczął, ale głos mu nieco zadrżał — najgorsze jest to, że młodzi im wierzą. Chłopcy, którzy dopiero co weszli w zawód, którzy chcą być kimś. PPS ich bierze, pieści słowami o dumie, ale tylko wtedy, kiedy ta duma prowadzi przeciw innym Polakom.
Zacisnął pięść.
— My w NZR chcemy robotnika wzmocnić — ale ramię w ramię z narodem. Oni chcą go wzmocnić przeciw narodowi. I to mnie boli, panie Kwieciński. Bo jak PPS zapuści korzenie w Opatówku, to spokoju nie będzie. Będzie szczucie: robotnik przeciw fabrykantowi, czeladnik przeciw majstrowi, młody przeciw staremu… A przecież tyle lat nam mówili, że Polacy nie potrafią się zjednoczyć. Zaborcy próbowali i nie dali rady. A tu co? Sami mamy się poróżnić?
Kwieciński patrzył przez chwilę w bok, na ulicę, gdzie przechodnie mijali się pospiesznie, chroniąc się przed zimnym deszczem.
— Czasy są niepewne — odparł. — Wszystko się może zdarzyć. Ale ma pan rację: musimy pilnować, by Polska nie zaczęła się kłócić o cudze idee. Naszym wrogiem jest car a nie polski właściciel. Niepodległość odrodzi się wtedy, gdy naród będzie silny gospodarczo i moralnie.
Stanisław odsunął pustą filiżankę i powiedział z cichą, lecz stanowczą determinacją:
— Nie wiem, co przyniesie jutro. Ale wiem jedno: jeśli trzeba będzie, stanę przeciw nim — choćby sam jeden. Bo ktoś musi.

Siedzieli jeszcze chwilę w ciszy, słuchając, jak deszcz bębni o szyby. W tej ciszy było wszystko: strach, nadzieja, gniew i poczucie, że nadchodzą czasy, w których każde słowo i każdy czyn mogą ważyć więcej, niż ktokolwiek się spodziewa.


Opatówek, lato 1914

   Poranek zaczął się cicho, jak to zwykle bywało w Opatówku o tej porze roku.
Powietrze miało zapach świeżego chleba z piekarni Drechslera przy rynku i kurzu, który unosił się z drogi w stronę Kalisza, kiedy pierwszy wóz przejechał pod sklepem. Leokadia odsunęła zasuwę, otworzyła drewniane drzwi i pozwoliła, by jasne światło poranka rozlało się po niewielkim wnętrzu sklepu przy Placu Wolności.

   W środku pachniało jak zawsze mlekiem, nicią i odrobiną mydła lawendowego w kostkach, które leżało na półce przy ladzie.
Leokadia stała w drzwiach swojej pasmanterii i patrzyła, jak poranne słońce podnosi się nad miasteczkiem. Opatówek budził się powoli, ale fabryka zaczęła pracę już dawno — jeszcze zanim otworzyła sklep, słyszała z oddali jej głuche, rytmiczne tętno.

Brzmiało to tak, jakby w ziemi ukryto gigantyczne serce, które biło dla całej okolicy.
Jej myśli, jak co rano, powędrowały ku tamtemu miejscu. Fabryka Fiedlerów — ogromna, ceglana, z oknami ustawionymi równo jak nuty na pięciolinii — była najstarszym i największym zakładem w Opatówku, dumą i ciężarem miasteczka.
Pamiętała, jak opowiadano, że postawiono ją jeszcze „za cara”, gdy Saksończyk Fiedler sprowadził fachowców i maszyny, tworząc coś, co ponoć miało konkurować z Łodzią.
Tak mówiono. A ludzie opowiadali, że przed laty pracowało tam ponad pół tysiąca niemieckich robotników, fachowców, tkaczy, że krosna stały jedno przy drugim, a w powietrzu aż drżało od stukotu. Z czasem jednak ich dzieci i wnuki zaczęły żyć wśród Polaków, pracować z nimi, bawić się razem na jarmarkach i świętach, a w końcu — żenić się i wychodzić za mąż „po sąsiedzku”.

   W 1914 roku wielu mieszkańców Opatówka nosiło jeszcze niemieckie nazwiska,  potomkowie tych, którzy przybyli tu jeszcze w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku, gdy Adolf Fiedler zakładał swoją fabrykę sukna. Przywieźli ze sobą nie tylko fach tkacki, lecz także język, obyczaje i religię. 
Niektórzy mówili już po polsku, byli katolikami i myśleli o sobie jako o częściach tej samej wspólnoty.
Byli to ludzie osiadli, pracowici, przywiązani do rzemiosła. 
Wielu z nich nadal mówiło po niemiecku — zwłaszcza we własnych domach — ale większość już rozumiała, że żyją tu, w Polsce, wśród polskich sąsiadów. Z czasem ta odrębność stawała się coraz bardziej subtelna: w nazwiskach, w sposobie bycia, w świętach obchodzonych nieco inaczej niż u katolików.
Ich niemieckość przetrwała głównie w brzmieniu nazwisk. Wystarczyło otworzyć księgę parafialną, by zobaczyć, jak przez lata przybywało zapisów małżeństw mieszanych: Jan Kowalski i Anna Schneider, Antoni Müller i Maria Grzelak. 
Niektórzy pozostawali wierni niemieckiej tradycji i brali sobie żony z Niemiec jak na przykład Hermann Reicht, ur. 1890 w Opatówku, rzeźnik wyznania luterańskiego. Ten przywiózł sobie z Bremy żonę Marię z domu Büschinger.
Dla sąsiadów nie miało to większego znaczenia — w pracy liczyły się ręce do roboty, a w życiu codziennym dobre imię i poszanowanie tradycji.

   Teraz, w 1914 roku, nadal pracowało tam wielu — może dwustu, może więcej.
Leokadia nie znała dokładnej liczb, ale wiedziała jedno: niemal każdy w Opatówku miał kogoś, kto tam tkał, farbował, nawijał, reperował. Fabryka była jak wielka rzeka — nawet jeśli się tam nie chodziło, czuło się jej wpływ na własne życie.
Znała ten zapach — charakterystyczną mieszankę pary, mokrego płótna i barwników. Gdy wiatr dobrze zawiał, aromat docierał aż do rynku. Czasem przed sklepem zatrzymywały się dziewczęta z przędzalni — po nici, po tasiemki, po guziki do odświętnych fartuszków.
   Czasem przychodzili mężczyźni, zmęczeni po zmianie, prosząc o drobną gumę do przepasek albo agrafki, bo w kantorku majstra zabrakło.
Leokadia znała ich twarze — przygniecione zmęczeniem, ale uczciwe, ciche. Ciężko pracowali. Cały Opatówek opierał się na tej fabryce jak człowiek na solidnym drzewie. Gdy fabryka pracowała, żyło miasteczko: rzemieślnicy mieli robotę, sklepy klientów, gospodarstwa — zbyt na mleko i chleb.

   Leokadia poprawiła fartuch, wsunęła kosmyk włosów za ucho i przygotowała kasetkę z groszami i kopiejkami. Zanim zdążyła zaparzyć poranną kawę zbożową, drzwi skrzypnęły.
— Pochwalony, pani Leokadio! — zawołała pani Grzelakowa, energiczna wdowa po szewcu. — Ja tylko po igły do cerowania. Pękło mi wszystko naraz, jakby na złość, a dzieci buty drą na potęgę.
— Igły cienkie czy grubsze? — zapytała Leokadia, już sięgając do szufladki. — I biorę na konto, czy od razu?
— Od razu, kochana, od razu — odparła wdowa, wyciągając zawiniątko z drobnymi groszami. — Jeszcze, jakbym mogła… metr tej czarnej wstążki. Niech będzie ta, co pani trzyma na lewej ręce.
   Leokadia podała jej wstążkę delikatnie, z cichym współczuciem w spojrzeniu. W Opatówku nic się nie ukryło — wszyscy znali swoje radości i smutki.
Niedługo potem przyszły dwie młode dziewczęta — siostry, zapewne czeladniczki od krawcowej Jastrzębskiej. Całe roześmiane, z próbnymi tkaninami.
— Pani Leokadio, przyszły nowe guziki? Te perłowe, co pani zamawiała?
— Przyszły, przyszły. Zaraz pokażę.
   Leokadia wyciągnęła małe, tekturowe pudełko. Dziewczęta pisnęły z zachwytu — guziki połyskiwały w świetle jak małe gwiazdy na nocnym niebie.
— Śliczne! Pani Jastrzębska każe powiedzieć, że jakby była lamówka w kolorze groszkowym, to ona weźmie całą belkę.
— Jest groszkowa, ale tylko trzy metry — odparła Leokadia. — Reszta w drodze z Łodzi.
Dziewczęta poplotkowały jeszcze chwilę o nauczycielu ze szkoły i o chłopcach wracających z poboru, po czym wybiegły w taki pośpiech, że drzwi zadzwoniły długim, wysokim tonem.

   Koło południa sklep wypełnił się trzaskiem obcasów i stukiem drewniaków. Dzisiaj był dzień targowy, przyjechały więc gospodynie, wiejskie kobiety szukające gumy do halki. Każda z nich miała swoją historię, a Leokadia — jak to ona — słuchała uważnie, z życzliwością, mierząc, odwijając, doradzając, jakby każda sprawa była dla niej najważniejsza na świecie.
W pewnym momencie drzwi otworzyły się ostro i do środka wszedł pan Kędzierski, woźny z gminy.
— Pani Lodziu, ta guma szeroka jeszcze jest? Żona kazała spytać.
— Jest, panie Kędzierski. A ile potrzeba?
— A, to już ona wie. Ja tylko posłańcem jestem, niczym więcej — mruknął, ale w oczach błysnęło mu rozbawienie.
 
   Popołudnie mijało powoli.
Z zewnątrz dolatywał gwar rynku, nawoływanie przekupek. Czasem w drzwiach pojawiał się jakiś chłopiec na posyłki, czasem staruszka z prośbą o „coś, co by pasowało do niedzielnej koszuli”.
Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, Leokadia usiadła na chwilę za ladą. Wzięła do ręki jedną ze szpulek — fioletową, ze świeżo nawleczoną nitką. Opatówek żył swoim zwyczajnym rytmem.


Opatówek, lipiec 1914


   A jednak od kilku tygodni coś wisiało w powietrzu.
W sklepie Leokadii i Stanisława drzwi otworzyły się gwałtownie. Wpadł młody chłopak z kolejarską torbą przewieszoną przez ramię.
—  Słyszeliście? — zawołał, dysząc. — Arcyksięcia w Sarajewie zabili!
W sklepie zapadła cisza. Nawet dwie kobiety wybierające wstążki przestały mówić.
— Kogo zabili? — zapytała jedna z nich.
— Następcę tronu! Franciszka Ferdynanda. Mówią, że zamach. Że Austriacy będą chcieli odwetu.
Zanim Leokadia zdążyła odpowiedzieć, drzwi znów się otworzyły — tym razem wszedł listonosz, czerwony na twarzy, podekscytowany.
— Gazeta z Kalisza już jest! — oznajmił. — Piszą to samo. Wszystko przez te Bałkany… Panie, żeby się z tego nie zrobiła wojna…

    Potem nastąpiły wiadomości, że w Kaliszu zamknęli granicę na niektóre towary. Że pociągi jadą częściej niż zwykle, a we fabryce kierownicy spotykają się na naradach, które trwają dłużej niż dotąd.
Serce Leokadii serce ścisnęło się, jakby sama czuła, że nadciąga coś ciężkiego.
Bo wiedziała, że jeśli wojna przyjdzie, to fabryka będzie pierwszym miejscem, które to odczuje. Najpierw brak surowców — wełna i barwniki przychodziły z Kalisza, Łodzi, czasem nawet z dalszych miast. Potem — powołania mężczyzn na front. Może nawet zatrzymanie produkcji. A wtedy wszystko zatrzyma się jak koło młyńskie nagle wypuszczone z rąk.
Myślała o tym, składając nici w równy rząd na ladzie.
Myślała o robotnikach, którzy dzisiaj o świcie weszli do hal, pewnie nie wiedząc, czy następny dzień będzie taki sam. O stukocie krosien. O parze buchającej spod maszyn. O kobietach, które każdego dnia wychodziły z fabryki z policzkami zaczerwienionymi od upału.
I o tym, że jej miasteczko — ciche, znajome, pachnące płótnem i lipami — mogło zmienić się szybciej, niż ktokolwiek przypuszczał.

   Wtedy dotknęła dłonią blatu swojej pasmanterii i westchnęła cicho. Ułożyła wstążki, poprawiła skrzyneczkę z guzikami. I choć przed sklepem przechodziły dzieci biegnące ku rzece, a na rynku ktoś przestawiał stragan — ona wciąż myślami była tam, przy wielkim gmachu fabryki, który wznosił się jak strażnik nad Opatówkiem.
   Chciała zapamiętać ten spokój, zanim maszyny ucichną.
Zanim świat stanie się inny.
Jeszcze nie wiedziała, że sierpień 1914 roku przybiegnie jak nagły, nieproszony gość i zmieni ten spokój na zawsze.

Sierpień 1914 roku. Śmierć miasta

  

  Sierpień w Kaliszu zawsze pachniał dojrzewającym zbożem i ciepłą wodą Prosny, która leniwie sunęła pod mostami. Tego lata miasto wyglądało tak samo jak zawsze — spokojne, rozleniwione, pełne mieszkańców wracających z niedzielnych spacerów po Parku Miejskim. Sklepy na Rynku zamykano późnymi wieczorami, a na Alei Józefiny kobiety w lekkich sukniach prowadziły za ręce roześmiane dzieci. Jeszcze nic nie zwiastowało, że ten sierpień będzie ostatnim takim sierpniem w historii Kalisza.

   Wszystko zaczęło się nagle — od pogłoski, która w lipcu krążyła po mieście jak niespokojny ptak. Pod koniec miesiąca w Kaliszu stacjonowała znaczna liczba rosyjskich żołnierzy, regularna jednostka Imperium Rosyjskiego odpowiedzialna za utrzymanie porządku i ochronę przygranicznego miasta. Ale kiedy Niemcy ruszyli na zachodnie rubieże Rosji, garnizon… po prostu uciekł. Władze carskie nie zamierzały bronić Kalisza — dla nich był zbyt peryferyjny, zbyt trudny do utrzymania na przyszłej linii frontu. Wycofali się nocą, w pełnym chaosie, zabierając sprzęt, pozostawiając jednak cywilów całkowicie bez ochrony.
Mówiono o mobilizacji, o zamachu w Sarajewie, o marszu wielkich mocarstw, ale wśród mieszkańców panowało przekonanie, że wojna — jeśli już wybuchnie — przejdzie obok. Kalisz od zawsze leżał na uboczu wielkiej polityki, cichy i spokojny.

   A jednak 2 sierpnia 1914 roku o świcie, kiedy na ulicach było jeszcze cicho, do miasta wkroczyły pierwsze oddziały niemieckie. Żołnierze w szarych mundurach maszerowali równymi kolumnami przez most Trybunalski, stukając ciężkimi butami o bruk. Mieszkańcy wyglądali z okien z niedowierzaniem — bardziej zaskoczeni obecnością obcej armii niż przestraszeni. Niemcy mieli przecież przejść dalej, w głąb Rosji. Tak mówiono.

   Jeszcze tego samego dnia wszystko się jednak zmieniło.
Wojskowe komendy, rozkazy, żądania kwaterunku — napięcie narastało jak burzowa chmura. Każdy wiedział, że miasto było jeszcze niedawno pełne Rosjan z garnizonu. Każdy wiedział też, że carskie wojsko w pośpiechu opuściło Kalisz, pozostawiając mieszkańców samym sobie. Niemcy odebrali to inaczej: jak zdradę, jak zasadz­kę, jak prowokację.
4 sierpnia padły pierwsze strzały. Do dziś nie wiadomo, kto je oddał. Dla kaliszan nie miało to znaczenia. Wystarczyła jedna iskra, by wojsko niemieckie uznało, że miasto stawia opór.
Wtedy rozpoczęło się to, co później nazwano „zburzeniem Kalisza”.

   Najpierw były aresztowania. Ludzi wyciągano z domów, czasem bez powodu, czasem tylko dlatego, że stali w złym miejscu o złej porze. Potem rozpoczęto ostrzeliwanie ulic — bez kierunku, bez celu. Pociski rozrywały ściany kamienic przy Śródmiejskiej, Rzeźniczej, Nowym Rynku. Mężczyzn wyprowadzano na place i ustawiano pod murami. Krzyki, rozkazy, płacz kobiet niosły się po mieście, które przez wieki rozkwitało, a teraz zaczynało gasnąć.

   W nocy 7 sierpnia Niemcy podpalili pierwsze kwartały domów. Najpierw Zamkową, potem okolice Rynku. Ogień rozchodził się szybko — suche belki poddaszy, drewniane oficyny i strychy zamieniały się w pochodnie. Płomienie odbijały się w szybach jak w lustrach, pokazując przerażone twarze mieszkańców próbujących ratować dobytek całego życia.
Na ulicach zalegał gęsty dym. W powietrzu unosił się odór spalenizny i kruszącego się tynku. 
Miasto, które jeszcze kilka dni wcześniej tętniło życiem, stawało się ruiną. Kolejne ulice płonęły — Szewska, Babina, Piekarska, Trybunalska. 
Ogień dotarł nawet do monumentalnych kamienic Alei Józefiny.
Kalisz płonął przez wiele nocy. Niemieckie patrole nie pozwalały gasić ognia. Zrozpaczeni mieszkańcy próbowali ratować to, co mieli najcenniejszego — rodzinne fotografie, księgi, narzędzia rzemieślnicze, pamiątki po przodkach. Reszty nie dało się ocalić.

   8 sierpnia Leokadia wyszła przed dom o świcie i dostrzegła kolumnę szarych cieni. Ci, którzy przeżyli, opuścili Kalisz pieszo — w stronę Opatówka, Stawiszyna, Konina. Miasto za nimi umierało i cichło.

    Leokadia słuchała i czuła, jak coś w niej pęka. Nie wiedziała jeszcze, że właśnie w tych dniach — w dymie i strachu — zaczęło w niej rosnąć nowe życie. Że dziecko, które urodzi 15 kwietnia 1915 roku, poniesie w sobie ciężar jej sierpniowych lęków.
W połowie sierpnia miasto było już tylko cieniem samego siebie. Z ponad czterystu kamienic śródmieścia ocalała jedynie garstka. Zniknęły ulice, których nazw najstarsi później nie umieli wskazać na mapie. Prosna płynęła nadal, ale w poszarzałej od gruzu i popiołu wodzie unosiły się trupy.

   Opatówek wydawał się spokojniejszy, jakby wojna zatrzymała się na progu miasteczka i jeszcze nie zdecydowała, czy chce wejść dalej. Ale od strony Kalisza wciąż napływał gwar niosący echo tragedii.
Przez kolejne dni droga roiła się od uciekinierów. Najpierw kilka rodzin, potem dziesiątki, a w końcu setki ludzi ciągnących w stronę Opatówka, Stawiszyna, Koźminka. Niosły ich strach i rozpacz. 
Leokadia patrzyła na nich w osłupieniu, jakby wciąż nie mogła uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę.
   Kobieta z dzieckiem przy piersi, cała okopcona, podeszła bliżej. Zatrzymała się przy studni i spojrzała na Leokadię oczami, w których nie było już łez — wypłakała je wszystkie.
– U was bezpiecznie? – zapytała ochryple.
– Na razie tak… – odpowiedziała Leokadia, choć w jej głosie drżała niepewność. – Co tam… co w Kaliszu?
Kobieta przełknęła ślinę.
– Nic. Już nic nie ma.
Za nią stanął mężczyzna z obandażowaną ręką, wciąż w zakrwawionej koszuli.
– Niemcy strzelają do tych, co wracają po rzeczy – powiedział cicho. – Kto odważy się wrócić, ten nie wraca. A miasto… – urwał, pokręcił głową. – Piekło. Płoną ulice, które znałem jak własną kieszeń.
Leokadia poczuła, że jej serce kurczy się w piersi. Przez chwilę nie mogła oddychać. Za plecami poczuła dłoń męża.
Patrzyła na kolejne grupy uchodźców. Dziewczynka, może siedmioletnia, tuliła porcelanową lalkę o odłamanym policzku. Chłopiec obok niósł ciężką księgę — prawdopodobnie rodzinną kronikę, jedyną rzecz, którą udało się ocalić.
– Pani, oni wszystko spalili… – powiedziała dziewczynka, mijając Leokadię. – Nawet nasz dom.
Leokadii zadrżały wargi.
Patrzyła na tłum ludzi — na matki tulące dzieci, na ojców prowadzących rodziny w nieznane.
– Stasiu – zwróciła się do męża, który rozmawiał z innym uciekinierem. – Co będzie z nami?
Stanisław spojrzał w stronę drogi, gdzie coraz to nowi ludzie pojawiali się jak widma.
– Nie wiem – odpowiedział szczerze. – Ale będziemy razem. Tylko to jest pewne.
Leokadia odwróciła się jeszcze raz w stronę Kalisza.
Kolumny uchodźców zdawały się nie mieć końca. Szli powoli, jakby każdy krok był walką z losem.
I wtedy pomyślała — z nagłą, przeszywającą boleścią — że miasto umiera naprawdę. Stojąc przy drodze w Opatówku i patrząc na rzesze wygnańców, nie wiedziała jeszcze, że za niecałe dziewięć miesięcy, 4 kwietnia 1915 roku, urodzi czwarte dziecko, trzeciego syna — ukochanego Zygmusia. 

   9 sierpnia 1914 przez Opatówek od wczesnego poranka przesuwała się cicha fala ludzi – przerażonych i zmęczonych, często z dziećmi na rękach. Uciekinierzy mówili półgłosem, jakby bali się własnych słów. Wszyscy powtarzali to samo: że nowy zaborca, który nadciąga, nie zna litości.
Stanisław Wiewiórkowski obserwował ich z progu domu, marszcząc brwi. Niepokój narastał w nim z każdą godziną. Leokadia, stojąca obok, ściskała w dłoniach różaniec.
Dzwony wzywały wiernych do wnętrza świątyni, a im bliżej byli, tym bardziej czuli, że to miejsce napełniało ludzi otuchą, której tak bardzo dziś potrzebowali.
— Pójdziemy na mszę — powiedział w końcu. — Jeśli Bóg ma nas przeprowadzić przez to, co nadchodzi, to tylko tam.
Ruszyli razem w stronę kościoła. Dzwony biły równo, jakby próbowały zagłuszyć strach wiszący w powietrzu. Ludzie zbierali się tłumnie, więcej niż zwykle, jakby pragnęli znaleźć oparcie w modlitwie.
Msza trwała, gdy ksiądz Adam Marczewski uniósł głowę i zaintonował „Święty Boże…”. 
Pieśń rozlała się po świątyni potężnym, błagalnym głosem. Drżały nawet szyby w oknach, a Leokadia ścisnęła rękę Stanisława.
W tej samej chwili od strony rynku dobiegł stuk końskich kopyt i krzyk. 
Ktoś wbiegł do kościoła, lecz zaraz się cofnął — wystraszony, że przeszkodzi w liturgii. Po chwili rozległy się pierwsze strzały.
Po zakończeniu nabożeństwa tłum wypłynął z kościoła jak wzburzona fala. Na rynku panował zamęt. Na bruku leżało ciało młodego niemieckiego żołnierza, a obok ślady krwi, które Kozacy zostawili po krótkiej wymianie ognia. Ciężkie, nieufne spojrzenia mieszkańców padały na siebie nawzajem, jakby nikt nie wiedział, kto teraz poniesie karę za to, co się stało.
   Stanisław i Leokadia stali chwilę przy murze kościelnym, zapatrzeni w dym unoszący się nad placem. Nie minęły trzy minuty, gdy od strony drogi do Kalisza na nowo pojawili się pruscy żołnierze — tym razem licznie.
Kiedy wkroczyli do miasteczka, nikt nie miał wątpliwości, że przyszli po zemstę.
Weszli prosto do domu Pawłowskich przy rynku. Rozległy się krzyki, tupot butów, płacz kobiet stojących bezradnie pod oknami. Wkrótce na ulicę wyprowadzono grupę związanych mężczyzn — zarówno tych, którzy tam mieszkali, jak i tych, którzy schronili się w domu po wyjściu z kościoła, myśląc, że w tłumie łatwiej się zgubią.
   Chwilę później pruscy żołnierze dopadli księdza Adama Marczewskiego. 
Wyciągnęli go niemal siłą, choć nie stawiał oporu. Ludzie zbiegli się na rynku, rzucając nerwowe spojrzenia, szeptali między sobą imiona zatrzymanych, a wraz z nimi modlitwy, żeby choć nie bili, nie wywieźli za granicę.
Jeszcze tego samego dnia mieszkańcy zebrali sumę pięciu tysięcy rubli — jedyną nadzieję na uwolnienie kapłana. Wieczorem ksiądz był już na wolności, ale pozostali mężczyźni zostali załadowani na wozy, a następnie odstawieni w głąb Niemiec, na roboty przymusowe. Nikt nie mógł przewidzieć, ilu z nich wróci po wojnie, a ilu przepadnie bez wieści.

   W kolejnych dniach Opatówek znalazł się całkowicie pod niemiecką kontrolą. Mimo to co jakiś czas w okolicy znów pojawiali się Kozacy — i za każdym razem dochodziło do krótkich potyczek, niepokojących wystrzałów, które odbijały się echem po całej okolicy. Miasteczko żyło w ciągłym napięciu, jakby każdy dzień mógł przynieść kolejny cios.
W powietrzu wisiało poczucie, że świat, który znali, rozpada się na ich oczach — a oni stoją pośrodku, bezbronni, zdani na łaskę tych, którzy w tej wojnie mieli władzę nad ich losem.

════ ════


  Gdy Kalisz podnosił się jeszcze z popiołów po sierpniowej hekatombie 1914 roku, nad miastem wciąż unosił się zapach spalenizny, a zwęglone belki sterczały z ruin jak kości przedpotopowego zwierzęcia. Ludzie chodzili ostrożnie między gruzami, jakby szukali czegoś, co Niemcy już zdążyli pogrzebać —  dawnego życia.
   Obcy żołnierze, w żelaznoszarych mundurach, poruszali się pewnie po ulicach, które dopiero co spalili. Teraz mówili o „porządku”, choć mieszkańcy czuli, że to słowo znaczyło wyłącznie strach. 
W bólu odbudowywania zrówna­nego z ziemią miasta pierwsze rozkazy niemieckiej komendantury spadły na ludzi jak dodatkowy ciężar. Pojawiły się listy — Arbeitsbefehl, nakazujące pracę na rzecz wojska. Nikt nie pytał o zgodę. Wystarczyło nazwisko, adres i data, a człowiek wiedział, że na następny dzień musi stawić się do pracy.
Jeszcze niedawno wokół niego żyli pod carskim jarzmem, teraz Niemcy rozdawali polecenia, a Polacy stali się jedynie roboczą siłą, masą ludzką, którą przesuwano jak drewno.

   Któregoś dnia przyszli do Opatówka jeszcze przed świtem. Dwóch żołnierzy, młodych, zapukało do drzwi domu sąsiadów Stanisława tak stanowczo, że rodzina zbudziła się od razu.
— Arbeitsdienst. Natychmiast. — warknął jeden.
Syn nie zdążył niczego zabrać. Wyszedł w samej lnianej koszuli, a matka patrzyła z progu, ściskając krzyżyk ukryty pod chustką. Wiedziała, że to nie jest zwykła praca — że władza, która pali miasta, nie zna litości dla ludzi.
Razem z innymi pędzono go przez opustoszałe ulice Kalisza. W milczeniu mijali zrujnowane kamienice, w których jeszcze niedawno tętniło życie: sklepik piekarza, którego córka śpiewała w ogródku latem; zakład szewski, gdzie pachniało skórą; dom Apolinarego, którego rodzina zginęła w pierwszych dniach sierpnia. Teraz były tylko wypalonymi skorupami, wyrzutem sumienia stojącym wzdłuż drogi.
Na miejscu robota była ciężka, jednostajna, narzucająca rytm, który bardziej przypominał karę niż pracę. Polacy kopali rowy, układali belki, nosili kamienie, które kaleczyły dłonie i rozrywały skórę aż do krwi. Nad nimi krążyli żołnierze jak ponure ptaki, raz z karabinem, raz z pejczem.

— Schneller, schneller! — krzyczeli, choć ludzie już bieżeli na granicy sił.
Z czasem zaczęły pojawiać się plotki, że okupant potrzebuje coraz więcej rąk do pracy. Że już nie tylko w Kaliszu, ale i w okolicznych wsiach Niemcy zbierają ludzi jak zboże przed żniwami. Jednych wysyłają do lasów, by rąbali drewno dla armii; innych do naprawy torów kolejowych. Ale najgorsze były te szeptane wiadomości o pociągach jadących na zachód — deportacjach do Niemiec, gdzie fabryki i gospodarstwa czekały na robotników przymusowych.

7 listopada 1916


   Listopadowy wieczór w Opatówku był chłodny i wilgotny. Leokadia dorzuciła do ognia, dmuchając lekko w żar, aby złapał suche szczapy. W izbie panował harmider, dzieci: Stasiu, Maryś i Helenka bawiły się pośrodku izby.
Stasiu, ośmiolatek z poważną miną „gospodarza”, zgarnął z kąta kilka krótkich patyczków i ułożył je w rządek na podłodze.
— Maryś, będziemy robić zagrodę. Tylko pomóż, bo same patyki to się nie trzymają — mruknął, jakby budował prawdziwą stodołę, nie zabawkę.
Siedmioletni Maryś ukląkł obok. Schylił się nad „budową”.
— Zrób tu bramę — doradził. — A tu będzie miejsce na konia.
Stasiu popatrzył na niego surowo.
— Jakiego konia?
— No… na Helenkowego — wskazała ręką.
Helenka, trzyletnia, siedziała na kufrze i trzymała pod pachą swoją ukochaną zabawkę — drewnianego konika na kółkach, zrobionego przez ojca zimą. Malutkie kółeczka terkotały o podłogę, kiedy ruszała nim w przód i w tył.
— Koń, koń! — powtarzała radośnie, całkiem w swoim świecie.

   Zygmuś, dwuletni, o jasnych włosach przyklejonych do czoła, leżał w drewnianej kołysce przykryty grubą wełnianą chustą. Gdy tylko usłyszał kroki matki, uniósł się na łokciach i wyciągnął do niej drobne dłonie.
— Już, moje słoneczko, już jestem — powiedziała Leokadia, podchodząc i delikatnie podnosząc chłopca.
Był cięższy, niż się spodziewała. Przytuliła go do siebie, czując znajomy zapach: mleka, dymu, trochę wilgotnej pościeli.
   Usiadła na niskim stołku, kołysząc Zygmusia na kolanach. Dziecko bawiło się końcem jej chustki, a ona jedną ręką podtrzymywała jego plecy, drugą sprawdzała, czy lniana pieluszka nie jest zbyt chłodna.
Pieluchy trzeba było gotować w wielkim garze — dodawała do wody trochę szarego mydła i popiołu z pieca, tak jak robiła to jej matka i babka. 
   Leokadia zdjęła z półki małą miednicę. Do środka nalała podgrzanej wody z wiadra, dodała odrobinę macierzanki, którą suszyła nad piecem. Pachniało w całej izbie.
Umyła Zygmusiowi twarz, szyję, małe dłonie i stópki, które wierciły się niecierpliwie.
Ubrała go w czystą koszulkę i małą wełnianą kaftanikową kurteczkę, którą szyła po nocach przy lampie. Oczy miał jeszcze półprzymknięte od snu.
— Śpij, maleńki… — wyszeptała, kołysząc go lekko.
Na piecu bulgotała woda, zawołała do mycia starsze dzieci.

   Stanisław wracał z Kalisza późnym wieczorem. 
W mieście panował zwyczajowy chaos: żołnierze w mundurach różnych armii, kobiety z koszami, kilku handlarzy szepczących w kątach o cenach mąki, które znów wzrosły.
Droga była zasypana liśćmi, które wiatr pędził po polach. Trzymał pod pachą świeży numer „Gazety Kaliskiej”. Papier był lekko wilgotny od mgły, jaka spadła tego dnia, ale druk wciąż wyraźny.

   Gdy wszedł do izby, Leokadia od razu odwróciła się od pieca. W izbie pachniało gorącą kapustą i dymem z lampy naftowej.
— Już jesteś, Stachu. Długo cię nie było — powiedziała, ocierając dłonie o fartuch. — I co tam w Kaliszu? Znowu o wojnie?
Stanisław zdjął płaszcz, odetchnął głęboko.
— Niezupełnie. Przyniosłem gazetę. Jest w niej coś… ważnego. Chyba naprawdę ważnego — dodał, kładąc „Gazetę Kaliską” z datą 7 listopada 1916 na stole.
Leokadia usiadła naprzeciw niego, nachyliła się. Jej oczy, choć zmęczone, zapłonęły ciekawością.
Stanisław wygładził zagięty róg gazety i zaczął czytać na głos, spokojnie, starannie, jakby każde słowo ważyło teraz więcej niż zwykle:
„W niedzielę, o godz. 12 w południe punktualnie, na podwórzu gmachu gubernjalnego odbyła się uroczystość ogłoszenia Niepodległego Królestwa Polskiego…”
Zatrzymał się na moment, patrząc na Leokadię, która otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Potem kontynuował: „…w obecności licznie zebranych przedstawicieli władz, duchowieństwa, obywateli miejscowych i okolicznych…”
Głos Stanisława brzmiał jakby nie do końca wierzył w to, co czytał.
— Leokadio… — zaczął powoli. — Oni mówią o Niepodległym Królestwie Polskim. Tak to nazwali.
Żona przełożyła różaniec w dłoniach, które nagle zaczęły się jej lekko trząść.
— Po tylu latach…? — wyszeptała. — A kto to ogłosił?
Stanisław spojrzał znów w gazetę.
— Gubernator von Wegerer. Najpierw po niemiecku. A potem prezydent miasta, Prądzyński, odczytał po polsku. I posłuchaj dalej…
Znów czytał:
„Po odczytaniu aktu generał von Wegerer wzniósł okrzyk za rozwój i pomyślność nowego Państwa Polskiego…”
— Nowego państwa… polskiego — powtórzyła Leokadia powoli, z namysłem, jakby smakowała te słowa, próbując zrozumieć ich wagę.
— Wiesz, co dalej? — Stanisław uśmiechnął się krzywo, bez radości. — Ludzie krzyczeli: Niech żyje Królestwo Polskie! Niech żyje armia polska!
Leokadia spojrzała na niego ostro.
— A ty co o tym myślisz, Stachu?
— Myślę… — zaczął, lecz głos ugrzązł mu w gardle. Przewrócił stronę i czytał dalej, tym razem nieco ciszej:
„Następnie rejent p. Stanisław Bzowski wzniósł okrzyk na cześć Jego Cesarskiej Mości Cesarza i Króla Prus Wilhelma II oraz austro-węgierskiego Franciszka Józefa I.”

   Odłożył gazetę na chwilę.
— Patrz, Leokadio. Bzowski — ten sam, co prowadził sprawę Stawskich przed wojną. Znasz go przecież. Zawsze poważny, ostrożny. A tu stoi na balkonie i krzyczy na cześć Wilhelma i Franciszka Józefa, jakby to było najważniejsze wydarzenie jego życia.
Leokadia zamyśliła się.
— Może musiał… Może tak trzeba było, żeby nie podpaść Niemcom. Wiesz, jak oni potrafią się mścić.
— Pewnie tak — zgodził się Stanisław. — Ale pomyśl tylko: ktoś taki jak Bzowski, człowiek prawa, staje przed ludźmi i krzyczy tylko dlatego, że pozwolili nam powiesić Białego Orła na balkonie. To wszystko takie… niejednoznaczne.
   Znów wziął gazetę do rąk.
„Orkiestra zagrała hymny narodowe niemiecki i austriacki… Uczniowie miejskich szkół uchwalili wnieść nowe sztandary dumnego Królestwa Polskiego, wskrzeszonego Orłem Białym.”
Leokadia wbiła wzrok w stół, jakby każde słowo osiadało w niej powoli, nawarstwiając się z innymi wspomnieniami wojny, strachu i nadziei.
— Wskrzeszonego Orłem Białym… — powtórzyła cicho. — To brzmi jak bajka. Jak opowieść dla dzieci.
— Albo jak sen, z którego człowiek boi się obudzić — dodał Stanisław.
W izbie zrobiło się cicho. Zegar na ścianie cykał wolno, jednostajnie. Gdzieś za oknem zawył pies. Płomień lampy drgnął, jakby ktoś niewidzialny przeszedł przez pokój.
— Co myślisz o tym wszystkim? — spytała Leokadia.
Stanisław wziął jej dłoń w swoje.
— Myślę, że nie możemy ufać im bezgranicznie. Ale też… że pierwszy raz od wielu lat poczułem coś na kształt nadziei. Choćby nikłej. Choćby wątpliwej. Ale jednak.
Leokadia kiwnęła głową.
— To może być początek… albo tylko ich gra.
— Wiem — odpowiedział. — Ale nawet jeśli gra, to każdy Polak, który dzisiaj zobaczył Orła na balkonie, poczuł, że żyje trochę inaczej niż wczoraj. Ale boję się, że to tylko gra. Niemiecka gra.

   Stanisław westchnął. Wiedział, że prawdziwa niepodległość jest jeszcze daleko, że Niemiec daje jeden palec, aby zabrać całą rękę. Że wojna trwa, fronty są daleko od zakończenia, a proklamacja nie zmienia ich codziennego życia. I że nadal będą braki w żywności, przymusowe dostawy, kontyngenty i obecność wojsk okupacyjnych.  Domyślał się, że Niemcy pod pozorem tworzenia polskiej armii będą chcieli mięsa armatniego na swoją wojnę. Oni potrzebują żołnierzy. Potrzebują Polaków, żeby stanęli po ich stronie.

   Oparł łokcie na stole, splótł dłonie. Za oknem wiatr szarpał gałęzie, niosąc ryk wiatru w głąb nocy. Lampa zamigotała, jakby przytakując, a potem rozświetliła izbę stabilnym, łagodnym światłem. 


1917


   Gdy pewnego ranka Niemcy zaczęli spisywać młodych mężczyzn w miasteczku, Stanisław poczuł, że grunt usuwa mu się spod nóg. Obok stał Teodor jego brat, blady jak papier.
— Mówią, że jak zapiszą… już nie wrócisz prędko — wyszeptał.
Stanisław skinął głową. Widział to samo w oczach innych — strach przed obcą ziemią, obcym językiem, robotą, która nie zna końca. 
Gdy imię Tadeusza Wiewiórkowskiego, czternastoletniego syna Teodora zapisano na liście, poczuł, jakby ktoś wykreślił je równocześnie z księgi życia. Matka chłopca milczała. Tylko przeżegnała go mocniej niż zwykle.

   Następnego ranka, zanim wzeszło słońce, zebrano ich na dziedzińcu. Podjechała wóz, a żołnierze popędzili ludzi tak, jak się zagania zwierzęta. Tadeusz spojrzał ostatni raz na ojca i matkę w świetle bladego poranka, koła potoczyły się po nierównej bruku, a wraz z nimi ruszyła kolumna przymusowych robotników. Nie wiedział, dokąd go wiozą.  
Obejrzał się po raz ostatni. W świetle bladego poranka twarze rodziców wyglądały jak wyrzeźbione z popiołu. Ojciec stał nieruchomo, jakby sam miał zaraz runąć na ziemię, a matka przyciskała dłonie do ust, by nie krzyknąć.
Tadziu… wróć do nas — wyszeptała, choć wiedziała, że chłopak już tego nie słyszy.


Tadeusz. W mroku pod ziemią (Essen 1917–1918)

   Podróż trwała długo, zbyt długo jak na chłopca, który pierwszy raz widział świat poza Kaliszem. Najpierw pociąg sunął powoli przez równiny, potem coraz szybciej, a krajobraz za oknem zmieniał się z dnia na dzień: z płaskich pól w teren zabudowany, zadymiony, przemysłowy. Kiedy skład wtoczył się do Zagłębia Ruhry, Tadeusz miał wrażenie, że wjechał w sam środek ogromnego pieca, w którym wszystko huczy, dymi i drży.
   Pociąg zatrzymał się w Essen, mieście czarnymi od sadzy, ciężkim od dymu. Powietrze pachniało węglem i smarem. Dla chłopca z polskiej wsi ten świat był jak z innej planety.
Barak, do którego skierowano nowo przybyłych robotników, stał na skraju kopalni. Drewniana konstrukcja przeciekała, a drzwi skrzypiały przy każdym podmuchu wiatru. W środku pachniało wilgocią, mydłem i zmęczeniem.
— Ty nowy? — zapytał jeden z mężczyzn, starszy, o ciemnych oczach, które chyba widziały już wszystko.
— Tadeusz — odpowiedział cicho.
— Skąd?
— Z Kalisza.
Mężczyzna cmoknął, jakby usłyszał coś znajomego.
— Aaa… z rosyjskiego zaboru. Dużo was teraz biorą. Mówią, że w 1916 zaczęli „zachęcać”, a jak kto nie chciał, to dopiero było. Ale to żadna zachęta — ani wrócić nie wolno, ani odmówić.
— U nas też spisywali — dodał Tadeusz. — Ojciec mówił, że kto ucieknie, temu rodzinę…
— Wiem — przerwał mężczyzna. — Wszędzie to samo. Warszawa, Łódź, Kalisz… Ta sama śpiewka.

   Wieczorami robotnicy opowiadali o tym, jak trafili tu z różnych stron. Byli Polacy, Belgowie, Holendrzy, nawet Rosjanie – jeńcy, którzy mieli jeszcze mniej praw niż cywile. Każdy miał podobną historię: zabrali, zatrzymali, zakazali wracać.
— Tu nie potrzeba zgody — wystarczy, że jesteś młody i masz siłę w rękach — powtarzał ktoś z przekąsem.
   Pierwsze zejście do kopalni było jak wejście do wilczego gardła. W szybie unosiła się wilgoć, powietrze było ciężkie, duszne, jakby ktoś przykrył chłopca mokrą szmatą. Z góry dochodził brzęk maszyn — metaliczny, nieludzki.
— Nie oddychaj głęboko — poradził mu jeden z górników. — Bo cię pył zadusi. Tutaj oddycha się ostrożnie.
Na dole było ciemno jak w trumnie. Jedynym źródłem światła były lampy karbidowe, których płomienie drgały przy każdym ruchu powietrza. Korytarze ciągnęły się bez końca, wspierały na drewnianych stemplach, które trzeszczały niepokojąco.

   Tadeusz dostał najlżejszą pracę — przynajmniej tak mu powiedziano. Nosił drewno do obudowy chodników, donosił narzędzia, zbierał odłamki węgla. Ale „najlżejsza” nie znaczyła łatwa. Po kilku godzinach kolana drżały mu jak z waty, ręce piekły od drzazg, a plecy paliły ogniem.
— Trzymasz się, chłopcze? — zapytał go któregoś dnia starszy górnik zwany Brueggemannem.
— Staram się — odparł Tadeusz.
— Ja tu pracuję od dwudziestu lat. Ale ty… masz czternaście? Piętnaście?
— Piętnaście — poprawił chłopiec.
Górnik przygryzł wargę.
— Powinieneś być w szkole, nie pod ziemią. Ale wojna ma swoje prawa, a Niemcy swoje.
Wieczorami barak żył własnym życiem. Ludzie, choć zmęczeni, szeptali o domach, o rodzinach, o tym, co słyszeli od strażników.
— Mówią, że nie wolno wracać do Polski. Zakaz ruchu bez pozwolenia wojskowego — mówił pewnego wieczoru Florek, robotnik z Rawy.
— U mnie na wsi to było tak — odezwał się inny — że przyszli urzędnicy i spisywali wszystkich. Kto się nie zgłosił, temu grozili, że rodzinę karzą.
— To nie robota, to niewola — padło z ciemnego kąta.
Tadeusz słuchał tego wszystkiego i świat wydawał mu się nagle większy, ale nie w dobry sposób — większy od strachu.
Dni mijały jeden za drugim. Noc, praca, noc, praca. W kopalni było zimno, na powierzchni gorąco.
Nogi bolały ciągle, dłonie pękały od pyłu. A przecież byli i tacy, którzy rąbali przodek, podkładali dynamit, pracowali przy wagonikach — ciężej, ryzykowniej.
W porównaniu z nimi Tadeusz był jak cień — pomocnik, chłopiec na posyłki. Ale i tak czuł, jakby życie wypływało z niego kropla po kropli.
Czasem myślał:
Może wojna się skończy? Może Niemcy przegrają? Może… wrócę?
Pod koniec 1918 roku w kopalni zaczęły krążyć wieści, że Niemcom źle idzie, że wojsko się cofa, że cesarz stracił panowanie nad krajem. Górnicy szeptali o strajkach w Zagłębiu Ruhry, o buntach robotniczych. W Essen zawyły syreny — nie jak zwykle na zmianę, ale jakby zwiastowały coś większego.
— Może nas puszczą do domu — powiedział pewnego dnia ktoś, niepewnie, z nadzieją, która bolała bardziej niż zmęczenie.
Tadeusz pierwszy raz od miesięcy poczuł w sobie coś jasnego.
A gdy nadeszła jesień 1918 roku, wraz z upadkiem cesarstwa i końcem wojny, robotnicy rzeczywiście zaczęli wracać — powoli, chaotycznie, często pieszo, byle dalej od niemieckiej ziemi.
Wśród nich ruszył także szesnastoletni chłopiec z Kalisza, który przeżył rok w ciemności, rok w obcym świecie, rok, który zamienił dziecko w mężczyznę.

Tadeusz wracał z Essen z plecakiem pełnym pyłu i sercem ciężkim od wspomnień.
Ale wracał.

niedziela, 19 października 2025

Maria Wiewiórkowska (1915–2001)

 Tekst powstał z okazji prelekcji w bibliotece w Opatówku z okazji  obchodów 80-tej rocznicy zakończenia II wojny 

Maria Wiewiórkowska (1915–2001)

Wspomnienie wnuczki Dominiki Pawlikowskiej

   Kiedy myślę o mojej babci, Marii Wiewiórkowskiej, widzę kobietę niezwykłej siły, cichej odwagi, żelaznych zasad, wierności ideałom według których została wychowana.

Urodziła się 10 kwietnia 1915 roku w Noskowie – dziś dzielnicy Kalisza – w rodzinie Ludwika Semperskiego i Józefy z Rupotackich. Dorastała w świecie, który po odzyskaniu niepodległości budował Polskę od nowa. Młodość Marii przypadła na lata wolnej II Rzeczypospolitej – czas wiary w naukę, kulturę i rozwój.

   Ukończyła Państwowe Gimnazjum im. Anny Jagiellonki w Kaliszu na kierunku matematyczno-przyrodniczym, zdając tzw. „dużą maturę”, która otwierała drogę do pracy w administracji lub na uczelni. Znała biegle język francuski, a po wojnie ukończyła studia matematyczne. Była z pokolenia, które koleżanki szkolne wspominało ze łzą spływającą po policzku, ponieważ wiele z nich nie przeżyło wojny.

   Była dla mnie wzorem pracowitości. Połowę Opatówka uczuła matematyki. Umiała robić na szydełku i drutach, a po wojnie tym właśnie dorabiała do nauczycielskiej pensji – robiąc swetry dla połowy miasteczka. Przez wiele lat była cenionym metodykiem przedmiotów ścisłych i dzieliła się wiedzą i doświadczeniem, aby pomóc innym pedagogom w osiąganiu lepszych wyników w pracy z uczniami.

 

Maria Wiewiórkowska (1915–2001)
Zdjęcie dedykowane przyjaciółce Zofii Wiewiórkowskiej
- żonie Tadeusza Wiewiórkowskiego, zamordowanego przez komunistów


Młodość i małżeństwo

   W kwietniu 1938 Maria wyszła za mąż za Mariana Wiewiórkowskiego, naczelnika poczty w Opatówku. Byli młodzi, szczęśliwi i pełni planów. Zamieszkali w służbowym mieszkaniu przy ulicy Kościelnej, w urzędzie pocztowym. Dom był pięknie urządzony – z meblami i porcelaną ćmielowską, które podarowali jej rodzice, Szalińscy, znani w Opatówku restauratorzy i właściciele kamienicy w centrum miasteczka.

   W 1939 roku przyszła na świat ich pierwsza córka, Beata. Marian żartował wówczas: „Marysiu, gdybym wiedział, że będzie nam razem tak dobrze, wcześniej poprosiłbym Cię o rękę.”
Szczęście młodej rodziny trwało jednak krótko. Maria przez dwa lata była mężatką, a przez 60 lat wdową.

Wojna

   Wrzesień 1939 roku przyniósł nie tylko wojnę, lecz także koniec ich wspólnego życia. Gdy Niemcy zajęli Opatówek, Marian – jak wielu urzędników państwowych – pozostał na stanowisku do końca. Z rodziną próbował ewakuować się na wschód. Planował zostawić rodzinę u Wiewiórkowskich z Warszawy a sam udać się do punktu mobilizacji. Kolumny uciekinierów bombardowane przez niemieckie samoloty zamieniły drogi w śmiertelne pułapki. 

   Po powrocie babcia została wysiedlona z kamienicy rodziców, uczynił to osobiście niemiecki Amstkomissar Brake. Była wówczas w zaawansowanej ciąży i opiekowała się małą córką w wózku. Trzymając w ramionach dziecko i próbując znieść wózek po schodach, została gwałtownie popchnięta i kopnięta. W ostatniej chwili zdołała chwycić się poręczy i uniknąć upadku. Przerażenie i bezradność sparaliżowały ją tak, że przez długą chwilę nie mogła się ruszyć. Pomoc przyszła od sąsiadów, którzy zareagowali na jej krzyk i uratowali ją oraz dziecko przed tragedią.

   Kolejnego schronienia udzielił rodzinie Konrad Wünsche, administrator majątku w Józefowie. To właśnie tam, 15 kwietnia 1940 roku, Niemcy aresztowali Mariana Wiewiórkowskiego w ramach akcji Intelligenzaktion, wymierzonej w polską inteligencję i lokalną kadrę kierowniczą. Miesiąc później, już samotnie, urodziła drugą córkę – Aleksandrę, moją mamę która nigdy nie poznała swojego ojca.

   Nie pogodziła się z losem. Próbowała ratować męża, pisała do gestapo w Łodzi, powołując się na znajomość z osobami niemieckiego pochodzenia, które mogłyby potwierdzić jego niewinność. W jednym z listów prosiła: „Jestem młodą kobietą z dwojgiem dzieci, rok i pół roku. Drugie urodziło się podczas nieobecności mojego męża, a mój mąż znajduje się od kwietnia 1940 r. w obozie koncentracyjnym w St. Georgen Gusen. Był spokojnym, nieposzlakowanym człowiekiem, nie angażującym się politycznie. Wstrząsnęło mną, że cierpi niewinnie.” A pod spodem własną ręką dopisała: „Matkę mam niezdolną do pracy, którą wysiedlono z domu i interesu. Zostałam bez środków utrzymania, wyprzedałam wszystko, co mogłam, żyję z tego, co mi dobrzy ludzie dadzą.”

Ten list nigdy nie został wysłany – zanim znalazła pośrednika, nadeszła wiadomość o śmierci Mariana.

List, który wrócił

Do końca życia babcia przechowywała Jego listy z obozu Mauthausen-Gusen. Zawierały zaledwie kilka zdań, bo więźniowie nie mogli pisać sami. Wszystkie zaczynały się od słów: „Jestem zdrów, powodzi mi się dobrze.” W ostatnim liście, który Maria wysłała 30 kwietnia 1941 roku – nie wiedząc, że mąż już nie żyje – napisała:

„Kochany Marianie! Twój list z 25 marca 1941 otrzymałam. Cieszymy się, że jesteś zdrowy, to jest naszą największą troską. Sklep prowadzę tak dobrze, jak potrafię, zadaję sobie wiele trudu, ale mam nadzieję, że osiągnę swój cel. Nie stracę odwagi ani nadziei. Nie martw się i nie myśl źle. Dajemy sobie radę i tylko Ciebie nam brakuje. Beatka ciągle mówi o Tobie. Mówi już Ojcze Nasz i prosi o zdrowie dla tatusia i dla Olesi. Mówi także, że kocha tatusia bardzo. Jesteśmy wszyscy zdrowi. Życzymy Ci szczęśliwych Świąt Wielkanocnych. Pozdrawiamy i całujemy Cię. Marysia z dziećmi i rodziną.”

List wrócił nieotwarty, z pieczęcią obozową. Marian został zamordowany 6 kwietnia 1941 roku, w Niedzielę Palmową. 

Po wojnie

  Po wojnie Maria nie pozwoliła, by rozpacz ją złamała. Już w styczniu 1945 roku rozpoczęła pracę przy organizowaniu szkoły w Opatówku. Przez pierwsze miesiące uczyła bez wynagrodzenia, z pasją i przekonaniem, że edukacja jest najskuteczniejszym lekarstwem na biedę i wojenne rany. Początkowo zajęcia odbywały się w dawnej preparandzie nauczycielskiej, później w pałacu Schlössera. Materiały na nowy budynek szkolny pochodziły z rozbiórki poniemieckich budynków w Borowie. Dzięki ofiarności mieszkańców, którzy podczas „Tygodnia budowy szkół” zebrali niemal 20 tysięcy złotych, 1 grudnia 1951 roku oddano do użytku nową szkołę. 

Maria Wiewiórkowska została jej wicedyrektorem. Gdy w późniejszych latach przyszło podpisać deklarację przynależności do PZPR – odmówiła. „Do żadnej partii nie należałam i należeć nie będę” – napisała. Złożyła inną – deklarację uczciwości wobec siebie, z przekonania.
Przeżyła wojnę, widziała upadek wartości i cierpienie niewinnych ludzi. Straciła męża, który zginął w obozie za wierność Polsce, a teraz od niej samej żądano podpisu pod lojalnością wobec systemu, który odrzucał tę Polskę, za jaką on oddał życie. Komunizm uważała za taki sam totalitarny, zniewalający system jak faszyzm. 

Dom otwarty

   Jej mieszkanie przy Placu Wolności było miejscem, do którego zawsze można było wejść bez zapowiedzi. Przychodzili dawni uczniowie, sąsiedzi, kobiety z okolicznych wsi. Czasem po poradę, czasem pożyczyć cukier, czasem tylko porozmawiać, zwierzyć się lub zatelefonować, bo wówczas nieliczni mieli telefon. Na stole zawsze czekała herbata, mleko, ser, a czasem fruwało pierze kur przywiezionych na targ przez matki uczniów. Babcia doradzała, pisała podania, udzielała korepetycji z matematyki, robiła swetry i czapki.

   Nie przywiązywała wagi do rzeczy. Wojna nauczyła ją, że to, co trwałe, mieści się w głowie i w sercu. W domu, obok prostych mebli, stała biblioteka pełna książek. Gdy pożyczała komuś książkę i ta nie wracała, tylko się uśmiechała: „Znaczy, potrzebna była bardziej jemu niż mnie.”

Pamięć

   Nigdy nie mówiła o sobie jako o bohaterce. A przecież nią była. W obliczu wojny zachowała spokój, w biedzie – godność, w żałobie – nadzieję. Uczyła, że najważniejsze to „nie stracić odwagi ani nadziei” – tak, jak napisała do męża w ostatnim liście. Odeszła w 2001 roku, mając 86 lat. Do końca życia pozostała wierna swoim zasadom: pracy, uczciwości, wierności i pomocy ludziom.

   Kiedy dziś patrzę na jej zdjęcie z 1937 roku, młodą, uśmiechniętą, z błyskiem w oku – widzę kobietę, która przeżyła wszystko, co najtrudniejsze. Była dla mnie i dla wielu – przyjaciółką, powierniczką, cichą bohaterką. Kobietą, która w trudnych czasach potrafiła ocalić w sobie człowieczeństwo.

 


Autor: Dominika Pawlikowska