Etykiety

środa, 18 czerwca 2025

Młodość Jana Przybyły. Cz. I.

autor: Dominika Pawlikowska

Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie):

W rodzinie Przybyłów.

   Jan Przybyła urodził się 8 listopada 1919 roku w Zborowie, w rodzinie Antoniego i Marianny z domu Janczak. Rodzina była liczna – poza Janem w domu dorastało czworo rodzeństwa: Władysława, Józef, Czesław i Marianna. 
   Antoni Przybyła, ojciec Jana, był człowiekiem nie tylko pracowitym, ale i przewidującym. Choć przez lata gospodarował najpierw na 12-hektarowym polu w Zborowie, a później – od 1924 roku – na 11 hektarach ziemi w Długiej Wsi Pierwszej, wiedział, że rolnictwo nie zapewni jego dzieciom godnego życia. Sam przeżył młodość, pracując w Niemczech – na wsi i w miastach, gdzie mechanizacja, porządek i wynagrodzenie szły w parze. Po powrocie do Polski zderzył się z rzeczywistością polskiej wsi: zacofaniem, biedą i brakiem perspektyw.
   Lata 30. XX wieku były dla rolnictwa okresem szczególnie ciężkim. W wyniku wielkiego kryzysu światowego ceny płodów rolnych spadły dramatycznie. Chłopi pracowali ciężko, a mimo to żyli w nędzy. Gospodarstwa były małe, rozdrobnione, pozbawione mechanizacji. Młodzi ludzie nie mieli szansy na rozwój – zostawali w rodzinnych domach, dzieląc się skrawkiem ziemi z braćmi i ojcem, często bez szans na własność .
   Antoni widział, jak ciężka, niskodochodowa i często beznadziejna była praca na roli w Polsce. Dlatego nie chciał, by jego synowie powielali ten sam trudny los. W latach 30. zdecydowana większość gospodarstw rolnych w Polsce miała charakter małorolny lub karłowaty – z powierzchnią poniżej 5 ha. Takie gospodarstwa nie zapewniały utrzymania wielodzietnej rodzinie. 
   Gospodarstwo Antoniego było już dość duże jak na ówczesne standardy, ale i tak wymagało ogromnego nakładu pracy przy małym zysku. Wielki kryzys gospodarczy (1929–1935) dotknął też polską wieś. Ceny zboża, ziemniaków, mleka czy mięsa gwałtownie spadły, a koszty życia nie zmalały. Chłopi sprzedawali płody rolne za bezcen, czasem nawet „za długi”. Mówiono wtedy, że „chłop haruje jak wół, a żyje jak dziad”. Na jednej gospodarce musiało się utrzymać kilka pokoleń. Młodzi ludzie nie mieli szans na usamodzielnienie się ani na wydzielenie własnych gruntów. Stąd ogromna migracja do miast lub za granicę. 
   Antoni, który to widział w praktyce, postanowił zawczasu skierować synów na inną drogę. Marzył, by zdobyli zawód, który dawałby większe możliwości życiowe, szacunek społeczny i finansową niezależność. Dlatego postanowił wykształcić ich w zawodach rzemieślniczych: Józef miał zostać piekarzem, a Jan – rzeźnikiem. Wybór nie był przypadkowy. W tamtym czasie zawód rzeźnika był nie tylko szanowany, ale i gwarantował utrzymanie. Mięso było towarem pożądanym, a kto potrafił je dobrze przygotować, mógł liczyć na klienta.

Rzeźnicy Stawiszyńscy. Pierwsze kroki w zawodzie.

   W 1934 roku Jan ukończył siedmioklasową Publiczną Szkołę Powszechną im. Wincentego Pola w Stawiszynie. Tego samego roku rozpoczął naukę zawodu rzeźnika w zakładzie Stefana Olszanowskiego przy ulicy Kaliskiej. Rzemiosło to miało w Stawiszynie długą tradycję – funkcjonowało tam aż trzynastu polskich rzeźników i dwa sklepy żydowskie. Mimo konkurencji, mistrzowie cechu darzyli się wzajemnym szacunkiem, wspólnie uczestnicząc w pogrzebach, uroczystościach i corocznej mszy za zmarłych rzeźników. 
   Choć Stawiszyn był niewielkim miasteczkiem, życie gospodarcze tętniło w nim żywo. Szczególnie silne było rzemiosło – w każdej uliczce mieściły się zakłady rzemieślników: szewców, stolarzy, piekarzy i, oczywiście, rzeźników. Tych ostatnich było aż trzynastu – każdy miał własny warsztat i sklep, a ich nazwiska były dobrze znane nie tylko w mieście, ale i w okolicznych wsiach. Oto pełna lista stawiszyńskich rzeźników tamtych lat: Władysław Sieradzki, Antoni Sieradzki, Józef Sieradzki, Ernest Sztark, Romuald Płonecki, Władysław Laskowski, Józef Woldański, Michał Graliński, Tadeusz Marcinkowski, Michał Bończak, Stefan Olszanowski, Nikodem Stawicki oraz Spółka Mieczysława Fogta i Jana Kwiatkowskiego.
   Do tego dochodziły dwa żydowskie sklepy mięsne, które prowadziły ubój rytualny według zasad religii mojżeszowej.

Rzemieślnicza wspólnota.

    Rzeźnicy, choć konkurowali ze sobą o klientów, tworzyli wspólnotę. Należeli do cechu, wzajemnie się szanowali, a w trudnych chwilach – jak śmierć kolegi lub jego bliskich – jednoczyli się. Uczestniczyli w pogrzebach, odprawiali wspólne msze za zmarłych rzemieślników, a po nabożeństwach zbierali się przy wspólnym stole. Takie cechowe biesiady odbywały się co roku, w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu – pełne wspomnień, żartów, dobrego jedzenia i braterskiej atmosfery.
Na co dzień jednak toczyła się cicha rywalizacja: o jakość wyrobów, smak kiełbas, świeżość mięsa. Kto miał lepszy towar, ten wygrywał. A wygrywać chciał każdy. 
  Nowi mistrzowie, młodzi rzeźnicy tacy jak Michał Bończak z Dzierzbina i Stefan Olszanowski z Długiej Wsi Trzeciej, wyróżniali się jakością wyrobów, co budziło zazdrość starszych kolegów. Napięcia narastały, a Jan, jako terminator Olszanowskiego, nieraz stawał się obiektem niechęci.

Zdarzenie w rzeźni rytualnej.

   W 1939 roku społeczność żydowska w Stawiszynie liczyła około 600 osób, co stanowiło mniej więcej 25–30% ogółu mieszkańców miasta. Stawiszyn był niewielkim miasteczkiem, w którym – jak w wielu tego typu miejscowościach w centralnej Polsce – ludność żydowska odgrywała ważną rolę w życiu gospodarczym, szczególnie w handlu i drobnym rzemiośle. Prowadzili też własną rzeźnię rytualną (szlacht), gdzie odbywał się ubój koszerny zgodnie z zasadami religijnymi. Przestrzegali ściśle norm religijnych i mieli własną synagogę oraz cmentarz żydowski, położony na obrzeżach miasta.
   Tuż przed Wielkanocą miało miejsce zdarzenie, które wstrząsnęło lokalną społecznością. Józef Sieradzki, jeden z rzeźników, chcąc odkupić jałówkę od żydowskich właścicieli, namówił Jana i jego kolegę Franka Wróblewskiego, by przeszkodzili w uboju. W planie było uszkodzenie rytualnego noża, tak aby rytuał nie został dopełniony, a zwierzę nie mogło zostać uznane za koszerne.
   Żydowski ubój rytualny – szechita – polegał na wyjątkowo precyzyjnym, szybkim przecięciu gardła zwierzęcia ostrym nożem o idealnie gładkiej powierzchni. Zwierzę nie mogło być wcześniej ogłuszone, zgodnie z przepisami halachicznymi. Cały akt musiał zostać dokonany jednym ruchem, bez zacinania, przez specjalnie przeszkolonego rzeźnika – szocheta. Przed ubojem krowę lub cielaka unieruchamiano, krępując wszystkie cztery kończyny i podwieszano. Dla postronnych świadków – zwłaszcza tych nieznających przepisów religijnych – widok ten mógł sprawiać wrażenie brutalności, a nawet znęcania się nad zwierzęciem.
   Gdy Jan i Franek zakradli się do rzeźni, dostrzegli na stole rytualny nóż. Franek przeciągnął nim po desce, uszkadzając jego krawędź, po czym obaj szybko się oddalili. Wkrótce rozpoczął się ubój. Szochet chwycił nóż, lecz ten – stępiony – nie przeciął nawet skóry. W rzeźni rozległ się krzyk.
— Giewałt! – rozległo się z ust jednego z Żydów. — Giewałt!
   Zamieszanie było ogromne. Podejrzenie szybko padło na Jana i Franka, którzy kręcili się tego dnia w zakładzie. Obaj jednak stanowczo zaprzeczali, że mieli z tym cokolwiek wspólnego. Żydowscy właściciele domagali się ich odsunięcia od pracy przy pracy na co najmniej pół roku. Nie było jednak ku temu podstaw prawnych, a Józef Sieradzki twardo stanął w ich obronie. W efekcie odkupił ową jałówkę – niekoszerną już według przepisów – i był zadowolony z transakcji. 

Nielegalny ubój.

   Brukowanymi uliczkami Stawiszyna, w kapeluszu, z laseczką w dłoni przechadzał się często Henryk Łowicki (1889–1941) – burmistrz. Jan widywał go, zaglądającego do sklepów, pytającego rzeźników o jakość mięsa, gospodarzy o stan rowów melioracyjnych.
— Pamiętajcie, panowie, czystość to nie luksus – to obowiązek!
Tak mawiał. I nie były to puste słowa. Łowicki silnie akcentował kwestie higieny miejskiej. Za jego rządów miasto naprawdę wypiękniało. Chodniki – choć wąskie – były równe i wysypane piaskiem. Rynsztoki wapnowane. W każdą sobotę mieszkańcy zamiatali ulice przed domami. Jeśli ktoś się opierał – przychodził mandat, a czasem i burmistrz osobiście. Był też szarwark – miejskie prace obowiązkowe. Raz w roku każdy gospodarz musiał przepracować dzień dla miasta: przy naprawie drogi, rowów albo budowie mostku. Nikt się nie skarżył. Bo Łowicki nie wymagał więcej, niż sam dawał. W 1940 roku burmistrz zniknął. Mówiono, że gestapo go zabrało. Był na liście proskrypcyjnej – tej słynnej, którą Niemcy mieli gotową od dawna: nauczyciele, księża, burmistrzowie, harcerze. Ludzie, którzy nieśli światło. Zginął w Mauthausen-Gusen, w austriackim obozie koncentracyjnym. Jan długo nie chciał w to uwierzyć. Kiedy po wojnie odwiedził cmentarz i zobaczył tablicę z nazwiskiem Henryka Łowickiego, poczuł, że skończyła się nie tylko epoka, ale i część jego własnej młodości.
   Jan najlepiej zapamiętał jedną sytuację – kiedy to dzięki burmistrzowi uniknął większych kłopotów. Był jeszcze terminatorem u Stefana Olszanowskiego. Dzień przed imieninami marszałka Rydza-Śmigłego zabił dla majstra trzy cielaki. Ubój odbył się "na lewo" w domu, nie w zakładzie. Kiedy jeden z konkurencyjnych rzeźników – zawistny Marcinkowski – doniósł na niego, natychmiast wkroczyła policja z urzędnikiem Krzewskim*. Jan, żeby chronić majstra, wziął winę na siebie. 
— Cielaki ryczały z głodu od dwóch dni, a majster był "na wódce" – powiedział – nie mogłem słuchać ich ryku. Gdy sprawa zawisła na włosku, wstawił się za nim sam burmistrz Łowicki. Ponoć osobiście porozmawiał z urzędnikiem miejskim, znał też dobrze Stefana Olszanowskiego i cenił go za solidność. Dzięki temu cała sprawa „rozeszła się po kościach”.
   Mimo tego, wrogowie majstra próbowali skłócić go z uczniem. Nie udało im się – Jan był ceniony, samodzielny, potrafił kupować świnie „na oko”, bez ważenia, tak jak to wtedy było w zwyczaju. Jednak gdy nadeszły końcowe miesiące praktyki, Olszanowski przyjął nowego ucznia, Kazimierza Piotrowskiego. Jan miał zostać w zakładzie, ale nie przystał na proponowaną pensję – wolał niezależność i handel.

Cień oskarżenia. Gorycz niesprawiedliwości.

   Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia zapowiadał się radośnie. Jan, wraz z kolegami — Józkiem Czekalskim i Heńkiem Sztarkiem — szli na zabawę młodzieży katolickiej do domu parafialnego. Po drodze mijali zakład rzeźniczy Stawickiego. Józek poprosił Jana, żeby wszedł do majstrowej po kiełbasę – on sam się wstydził. Jan zgodził się bez wahania. Nie spodziewał się, że nazajutrz ta niewinna przysługa stanie się przyczyną upokorzenia. Rankiem, gdy przyszedł do pracy, atmosfera była dziwnie napięta. Ktoś powiedział majstrowi, że kiełbasa pochodziła z jego zakładu. Majster nie patrzył mu w oczy. W zakładzie czuć było niepokój, który wisiał w powietrzu. Wreszcie majster rzucił w jego stronę: — Mówią, że ukradłeś kiełbasę. Jan poczuł, jak robi mu się gorąco. Ukradłem? Ja? Kiełbasę? Przecież nawet nie dotknąłem niczego bez zapłaty... 
Chciał coś powiedzieć, zaprzeczyć, krzyknąć — ale w gardle miał węzeł z niedowierzania i złości. Najgorsze jednak przyszło chwilę później — majster nie zapytał. Nie dał szansy. Nie spojrzał mu w oczy jak dawniej. A przecież tyle razy mi ufał. Pozwalał kupować świnie, zostawiał sam w warsztacie. Wiedział, że znam się na robocie. Mówił: „Janek, z ciebie będzie fachowiec.” Byłem dobrym uczniem. A teraz? Wszystko legło w gruzach przez jedno głupie pomówienie... Jan wstał, odłożył noże i fartuch. — W takim razie odchodzę, — powiedział cicho, ale stanowczo. Szła z nim przez całe miasto – ta gorycz, która paliła gardło. Czuł się nie tyle skrzywdzony, co zdradzony. Nie przez kolegów — do donosów był przyzwyczajony. Ale przez majstra, którego szanował, któremu oddał tyle sił. Którego chronił, gdy był w opałach. Nie chodziło o kiełbasę. Chodziło o to, że nie dał mi szansy. Nie stanął po mojej stronie. Po raz pierwszy Jan zrozumiał, że nawet najlepsze intencje mogą być zdeptane przez ludzkie słabości — strach, plotkę, zazdrość. W głowie powtarzał sobie: "Jeszcze przyjdzie dzień, że się okaże, kto mówił prawdę..."
Ale na razie pozostała mu tylko pustka — i żal.

Egzamin czeladniczy. Wstrzymane papiery.

   Egzamin czeladniczy w zawodzie rzeźnika przed II wojną światową w Polsce był poważnym, wieloetapowym sprawdzianem wiedzy i umiejętności praktycznych, nadzorowanym przez Izby Rzemieślnicze. Stanowił formalne zakończenie nauki zawodu i był niezbędny, aby zostać pełnoprawnym czeladnikiem i móc pracować samodzielnie lub otworzyć własny warsztat (po dalszym egzaminie mistrzowskim).
   Egzamin składał się z trzech głównych części: praktycznej, technologicznej i teoretycznej. Część praktyczna odbywała się zwykle w miejskiej rzeźni i polegała na przeprowadzeniu uboju zwierzęcia  zgodnie z zasadami humanitarnego uboju oraz fachowym rozbiorze tuszy. Kandydat musiał wykazać się znajomością anatomii zwierzęcia, technik patroszenia i precyzją cięcia. Każdy jego ruch obserwowali mistrzowie rzeźniczy, czasem także urzędnik z Izby Rzemieślniczej.
   Część technologiczna egzaminu polegała na przygotowaniu wędlin. Egzaminowany musiał odpowiednio przyprawić mięso, nadziać jelita i zaprezentować znajomość procesów peklowania, wędzenia oraz przechowywania gotowych wyrobów. Liczyły się również estetyka, czystość oraz smak produktu. Ta część odbywała się zazwyczaj w warsztacie wyznaczonego mistrza. Egzamin teoretyczny przyjmował formę ustną lub pisemną i sprawdzał wiedzę z zakresu higieny i postępowania sanitarnego z mięsem, budowy narzędzi i maszyn rzeźniczych, rozpoznawania chorób zwierząt rzeźnych, a także zasad sprzedaży, przechowywania mięsa oraz znajomości przepisów prawnych, w tym miejskich regulacji i opłat skarbowych za ubój.
   14 lutego 1938 roku Jan stanął przed komisją czeladniczą w nowo otwartej rzeźni w Kaliszu. Egzamin praktyczny szedł mu wyśmienicie – tak dobrze, że został przerwany w połowie. Zaniepokojony, sądził, że coś zrobił źle. Jednak starszy czeladnik Walenty Kołodziejczyk, również ze Stawiszyna, wyjaśnił, że komisja widziała wystarczająco dużo, by ocenić jego umiejętności. –Wystarczyło popatrzyć na nóż w twoich rękach.
   Po teście Jan udał się na ulicę Stawiszyńską do zakładu pana Nawary, gdzie zdawał egzamin z wyrobu wędlin. Tam dowiedział się, że jego papiery czeladnicze zostały wstrzymane. Domyślił się, że przyczyną mogła być nagonka ze strony byłego mistrza. Walenty Kołodziejczyk pocieszał go i zapewnił, że zdał celująco. Zaproponował mu nawet pracę w Kaliszu. Choć Jan poczuł ulgę, pozostał w nim żal – nie dlatego, że nie zdał, ale że zawiódł się na mistrzu, którego lojalnie chronił.

Pojednanie.

   Był ciepły, czerwcowy dzień, gdy Jan wsiadł na rower i ruszył do Stawiszyna. Zatrzymał się przy miejscowej restauracji — chciał zagrać partię bilarda, oderwać się od myśli, które ostatnio nie dawały mu spokoju. W środku przy stole siedziało kilku mężczyzn, a wśród nich — majster Olszanowski. Byli już po kilku głębszych, rozmowa płynęła głośno i nieskładnie, jak to bywa, gdy alkohol rozwiązuje języki. Zobaczyli Jana i zawołali go do stolika. Zapraszali serdecznie, z uśmiechami i uniesionymi kieliszkami, lecz Jan nie miał ochoty siadać z nimi. Wszyscy w tej sali wiedzieli, że nosił w sobie słuszny żal do Olszanowskiego. Niegdyś ufał mu, liczył na niego, ale ten zawiódł — i to boleśnie. Rozmowa szybko przeszła na sprawy osobiste. Jeden z kolegów, sąsiad Rącki, odezwał się do majstra z niespodziewaną szczerością: — Ty mu bardzo zaszkodziłeś. Skrzywdziłeś go, choć on ci nic nie zrobił. Źli ludzie cię na niego napuścili. I co? Jan milczał. A ty, majster, co zrobiłeś? Drugi z mężczyzn dodał z przekąsem, głośno, by wszyscy usłyszeli:— Takich powinno się zgłaszać.       

  Nazajutrz, bladym świtem, jeszcze przed czwartą, zaskoczony ojciec wyszedł na podwórze. Przed domem stał majster Olszanowski, spięty, z niepewnym wzrokiem, trzymając torbę z butelką wódki i jedzeniem na zakąskę. Chciał się z Janem zobaczyć. Mówił, że w ważnej sprawie. Ojciec był osłupiały — nie wiedział, co myśleć. W izbie majster rozstawił przyniesione rzeczy na stole.  Gdy Jan wszedł, zerwał się i bez słowa objął go mocno. — Janek… wybacz mi. Zwrócił się do ojca i matki, z gorącą prośbą: — Wstawcie się za mną… pomóżcie mi dotrzeć do niego. Potem znów patrzył tylko na Jana. — Daję ci słowo, wszystko naprawię. I dopóki będę żył, będę ci wdzięczny. Dałem się napuścić na ciebie, głupi byłem…Ojciec popatrzył długo na Jana, po czym spokojnie rzekł:— Synu, dogadaj się z nim. Będziesz miał czyste sumienie, że pomogłeś człowiekowi, a nie zaszkodziłeś. To ważniejsze niż sprawiedliwość. To miłosierdzie. Słowa ojca poruszyły coś w Janie. Wiedział, że jego ojciec zawsze — jeśli tylko mógł — stawał po stronie pojednania. Dla niego człowiek był zawsze ważniejszy niż krzywda, nawet ta najgłębsza. — Sumienie mnie gryzie cały czas — powiedział cicho majster.  Podaliśmy sobie ręce. Na zgodę.

Czeladnik z papierami.

   13 lutego 1939 roku Jan Przybyła z dumą odebrał upragnione świadectwo. Zdał egzamin czeladniczy przed komisją w Kaliszu i od tej chwili mógł oficjalnie nazywać się czeladnikiem rzeźniczo-wędliniarskim. Uznanie komisji, pochwały starszych czeladników i trudna, ale przebyta droga sprawiły, że Jan poczuł się gotowy na dorosłość. 
   Miał zawód, doświadczenie, zaufanie klientów – i ambicje, by kiedyś otworzyć własny zakład. Świat wydawał się otwarty. Nikt jednak nie przypuszczał, jak szybko te plany rozwieje historia.

Wrzesień nad Prosną.

   Sierpniowe dni 1939 roku spowiła dziwna cisza — jakby świat wstrzymał oddech. Ale ci, którzy mieli choć odrobinę rozsądku lub przeczucia, wiedzieli, że coś wisi w powietrzu. Nad Prosną zaczęto kopać okopy strzeleckie. Saperzy z wojska i mężczyźni z okolicznych wsi w pocie czoła ryli ziemię, przygotowując stanowiska obronne. Na wiejskich placach i w szkołach odbywały się zebrania, szkolenia przeciwgazowe i instruktaże na wypadek bombardowania. Powołano do życia oddziały Obrony Narodowej. Duch patriotyzmu tlił się w ludziach jasnym, gorącym płomieniem.
   24 sierpnia 1939 roku ogłoszono pierwszą mobilizację. Fala uniesienia przetoczyła się przez Stawiszyn i całą okolicę. Ludzie z ochotą garnęli się do obrony ojczyzny. Nawet ci, którzy formalnie jeszcze nie podlegali pod wojsko, próbowali przedostać się do punktów zbiórek, byle tylko walczyć z Niemcem. W sercach nosili gotowość do ofiary.
   Józef, starszy brat Jana, prowadził w miasteczku piekarnię. Miał co zostawić — dom, warsztat, rodzinę. Ale i on nie chciał zostać. Porzucił wszystko i siłą pchał się na ciężarówkę z żołnierzami. Trzeba go było z niej zdjąć, odciągnąć niemal siłą i zaprowadzić do domu. 
   1 września 1939 roku, o 4:30 rano, Niemcy przekroczyli granicę. 
Wojna, której nikt nie chciał, ale wszyscy się jej spodziewali, stała się faktem. Samoloty Luftwaffe zrzucały bomby na polskie miasta. Ludzie z pogranicza rzucili się do ucieczki w głąb kraju. Szosy zapełniły się karawanami wozów — drabiniastych, przeładowanych dobytkiem, ze zwierzętami przywiązanymi na sznurkach: krowy, barany, świnie. Z tyłu biegły dzieci, a kobiety szlochały, żegnając domy, które lada dzień mogły już nie istnieć.
   Wielu żołnierzy nie zdążyło nawet założyć mundurów. Część nie miała broni, a inni w ogóle nie dostali rozkazów. Dywersanci i zdrajcy, których Niemcy wcześniej przygotowali, zaczęli działać. Sabotaże, dezinformacja, paniczne wieści podsycały chaos.
   W Stawiszynie, mimo wszystkiego, zawiązała się oddolna obrona. Jan został powołany na jej czele. Miał broń — lecz brakowało amunicji. Wiedział, że bez kul każdy pistolet to tylko martwy ciężar. Z pomocą przyszedł burmistrz miasta, Henryk Łowicki, i Zygmunt Kitt. W kasie pancernej miejskiego urzędu przechowywano zapas nabojów — przekazano je Janowi bez zwłoki.
  Oddział, którym dowodził, miał prosty rozkaz: informować wojsko o ruchach nieprzyjaciela, utrzymywać porządek i zatrzymywać osoby podejrzane. W tym czasie w Stawiszynie działało dwóch pastorów ewangelickich. Jeden z nich, sprytny i charyzmatyczny, założył nawet tzw. „ewangelicki kościół narodowy”. Pod płaszczykiem kościoła prowadził działalność dywersyjną, nazywał się Wilhelm Kersner*. Zdołał jednak uciec, nim został zatrzymany. 
   Nad Prosną unosił się kurz. Czas nadciągał jak burza — nieubłagany, ciężki, złowrogi. Jan wiedział, że to dopiero początek.
   4 września 1939 roku Stawiszyn pogrążył się w panice. Rankiem dotarła wiadomość, że Niemcy są już w Kaliszu. Ludzie zamarli w przerażeniu. Mężczyźni – wszyscy oprócz starców – pakowali się w pośpiechu i uciekali za wojskiem, kierując się w stronę Warszawy i mając nadzieję na odnalezienie punktów mobilizacyjnych. Na podwórzu ojca zaroiło się od wozów drabiniastych pełnych uciekinierów z poznańskiego. Ojciec, zachowując spokój, próbował przemówić do rozsądku: tłumaczył, że dalsza ucieczka to narażanie się na naloty. Wielu posłuchało ocalając w ten sposób życie.
   Jan wziął rower i ruszył przez Petryki w stronę Zbierska. Przy cukrowni wjechał na drogę prowadzącą do lasu. Ale Zbiersk był już zajęty. Niemcy, widząc tłum uciekających, zaczęli strzelać – nie celując, ale wystarczająco, by zasiać popłoch. Ludzie porzucali rowery i pędzili przez pola. Nagle zza zakrętu wyjechała niemiecka tankietka. Gąsienice zaczęły zgrzytać po piachu, a karabin maszynowy pluł ogniem. Cudem udało się dotrzeć do lasu. Chłopak był przygotowany – miał przy sobie pistolet z pełnym magazynkiem i zapasem amunicji. Postanowił, że jeśli zostanie ranny, będzie się bronił do końca. Nie musiał. Tym razem los był łaskawy.

Pierwsze starcie.

  Tuż przed wsią Zamęty natknął się na polskich żołnierzy. Szykowali się do odparcia wroga. W tym momencie z kierunku Warszawy nadleciało pięć ciężkich niemieckich bombowców. Na rozkaz dowództwa otwarto ogień ze wszystkich dział i ciężkich karabinów maszynowych. Na oczach chłopaka trzy samoloty stanęły w płomieniach i runęły w ziemię. Reszta się wycofała. Wojsko otrzymało rozkaz wycofania się za Wartę. Chłopak nie wahał się – ruszył za nimi. Po drodze spotkał znajomych: Żyda Gipsa i Niemca Benckiego. Obaj również uciekali na rowerach. Wieczorem byli już pod Turkiem. Szosa wiodąca do miasta była zapchana. Nagle nadleciały niemieckie samoloty myśliwskie. Ostrzał z powietrza zamienił drogę w piekło. Żołnierze i cywile rzucali się w panice do rowów, wóz za wozem przewracał się, niektóre zaczepiały dyszlami i tarasowały całą trasę. Wszędzie leżeli ranni i martwi. Przez Turek przejechali nocą, a za miastem zastali kolejne pobojowisko.

Dołączenie do wojska.

  Dalsza trasa prowadziła przez Uniejów do wsi Przekona, gdzie stacjonował 29 Pułk Strzelców Kaniowskich z Kalisza. Chłopak udał się do dowództwa, gdzie spotkał znajomego ojca – dziedzica Józefa Karśnickiego. Wraz z kolegą Wawrzyniakiem zgłosili się do służby. Na początku ich odrzucono, ale kiedy chłopak oświadczył, że był komendantem Obrony Narodowej w Stawiszynie i że ma broń i amunicję, przyjęto ich natychmiast. Benckiemu i Gipsowi oznajmił, że zostaje z wojskiem. Gipsowi oddał swój rower – jego był niesprawny. 

   Wojsko zakwaterowało się w majątku Pniewy na północ od Uniejowa. 6 września, około południa, z kierunku Warszawy powracało pięć niemieckich bombowców. Kiedy przelatywały nad wsią, niespodziewanie z chmur wyłonił się polski myśliwiec. Rozpętała się walka w powietrzu – jaskółka przeciw bocianom. Trwało to ledwie dziesięć minut, ale widok był niezapomniany. Trzy bombowce zapłonęły i spadły, dwa zdołały uciec. Myśliwiec, trafiony w skrzydło, musiał awaryjnie lądować.      Dowództwo natychmiast udało się z pomocą pilotowi. Po dwóch godzinach udało się naprawić maszynę, która znów wzbiła się w niebo. Wtedy padły słowa, które chłopak zapamiętał na całe życie: pilotem był kapitan Marian Bajan, a w kabinie razem z nim – Wanda Piłsudska, córka Marszałka*. Był to dzień wielkiej radości i wzruszenia. W kolejnych bitwach, gdy robiło się naprawdę gorąco, dowódcy krzyczeli do żołnierzy: – Walczmy jak Wanda i Bajan!

Walki pod Łęczycą i Piątkiem.

   8 września oddział był już pod Łęczycą. Na południe od miasta trwały ciężkie walki. Chłopak znalazł się na zachodnim odcinku frontu. Otworzyli ogień do Niemców, ale po krótkim czasie nadszedł rozkaz wycofania się w stronę Piątku. Zdołali przejść przez most, mimo że był już mocno uszkodzony. Nocą z 9 na 10 września dotarli do Piątku. Miasteczko było małe, ale rynek i większość domów wokół zostały zbombardowane. Odpoczynku nie było – trzeba było iść dalej.

Ostatni bastion.

   Kilka kilometrów za Łowiczem, we wsi Kwiatkowice, sytuacja była napięta. Z zachodu zbliżały się wojska polskie, z północy – niemieckie. Polacy pierwsi zajęli wieś, licząc się z oporem. Niemcy liczyli na łatwe zwycięstwo. Myli się.




*Krzewski Józef, ur. 23.03.1914, urzędnik, radny Rady Miejskiej miasta Stawiszyna, znalazł się ana liście proskrypcyjnej, (Lista tutaj: https://historiawsepii.blogspot.com/2017/12/listy-proskrypcyjne-dla-okregu-kalisza.html) aresztowany 15.04.1940, deportowany do KL Dachau w dniu 26.04.1940, nr w Dachau 6042, w dniu 05.06.1940 przewieziony do Mauthausen. Przeżył obóz, po wojnie pracował na stanowisku kierowniczym w PDT w Kaliszu.
Wg. opowiadania pani Krystyny Janiszewskiej, córki Kazimierza, Krzewski wraz z innym więźniem ocalałym z obozu, Gulczyńskim, założył sklep w Stawiszynie, w którym zatrudniono wdowy po zamordowanych w obozach mieszkańcach Stawiszyna. Sklep, na który mówiono "byłych więźniów" z galanterią i tekstyliami znajdował się na ulicy Kaliskiej.

*Źródła ogólnodostępne (Archiwum Państwowe w Kaliszu, opracowania historyczne) nie podają konkretnego imienia pastora pełniącego posługę dokładnie tuż przed wybuchem wojny (czyli w latach 1935–1939).

*Choć w rzeczywistości loty  Bajana i Piłsudskiej  się nie pokrywały, to razem symbolizują polską determinację i odwagę zarówno w powietrzu, jak i na ziemi. Być może dowództwo w celu podniesienia morale wojska przedstawiało ich wspólną walkę. Stali się legendą i symbolem ducha walki. 

Post powiązany:
Henryk Łowicki 1889 - 1941, burmistrz Stawiszyna, ofiara Akcji Inteligencja, zamordowany w Mauthausen-Gusen

sobota, 7 czerwca 2025

Wspomnienia Jana Przybyły: Więzienie w Rawiczu i powrót do domu.



autor: Dominika Pawlikowska

Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie): Moje przeżycia w Urzędzie Bezpieczeństwa (spisane po powrocie z wojny)

Rawicz – codzienność w cieniu systemu

      Była wiosna 1950 roku. Wyroki zostały już zatwierdzone i więźniowie czekali tylko na moment, kiedy zostaną wywiezieni z Kalisza. W kaliskim więzieniu panowały różne nastroje, a strażnicy – jak to bywa – byli rozmaici. Wśród nich wyróżniał się Maciaszek, człowiek, który nie wyrządzał więźniom krzywdy. Był też Stanisław Staszak – dusza poczciwa, zawsze gotów pomóc, jeśli tylko mógł coś dla osadzonych załatwić.
   Lata pięćdziesiąte w Polsce były czasem brutalnego stalinizmu – epoki terroru, wszechwładzy bezpieki i sądów wojskowych, które bez realnych dowodów skazywały tysiące obywateli na długoletnie więzienie lub śmierć. Władza komunistyczna, narzucona Polsce przez Związek Radziecki po zakończeniu II wojny światowej, zwalczała każdy przejaw niezależności i oporu. Szczególnym celem represji stali się żołnierze Armii Krajowej, członkowie organizacji niepodległościowych oraz wszyscy, których uznano za „wrogów ludu”.
   To właśnie wtedy setki więzień – takich jak Rawicz, Wronki, Mokotów, Fordon czy Rakowiecka – zapełniły się więźniami politycznymi. Ludzi torturowano w śledztwach, zmuszano do fałszywych zeznań, a w celach śmierci czekali często nie bandyci, lecz patrioci. Władza budowała system oparty na strachu, donosicielstwie i inwigilacji, a do jego podtrzymywania potrzebowała lojalnych funkcjonariuszy i brutalnych metod.
Jan – jak wielu jemu podobnych – był tylko jednym z tysięcy młodych ludzi, którzy nie godzili się z powojennym zniewoleniem Polski. Aresztowany, skazany i osadzony w Rawiczu, dzielił los tych, którzy odważyli się myśleć i działać inaczej. Ich codzienność – to nie tylko cela i betonowe mury, ale też nieustanne zagrożenie, konieczność walki o godność i przetrwanie.

   W więzieniu w Kaliszu Jan przebywał do czerwca 1950 roku. Pod koniec miesiąca przewieziono go razem z bratem Czesławem, Tadeuszem Nawrotkiewiczem, Zygmuntem Nawrotkiewiczem i Stanisławem Przybyłą – członkami ich podziemnej organizacji Polskiej Podziemnej Organizacji Wojskowej – oraz Markiem Kiersnowskim z organizacji Wolni Słowianie. Zawieziono ich do Rawicza, do centralnego więzienia, jednego z największych w kraju. Mieściło do siedmiu tysięcy osadzonych. Składało się z dwóch dwupiętrowych bloków: czerwonego i białego. W czerwonym przebywali osadzeni z wyrokami do dziesięciu lat, w białym – ci, którzy zostali skazani na dłużej, aż po dożywocie. 
   W latach powojennych więzienie w Rawiczu należało do najcięższych zakładów karnych w Polsce Ludowej. Umieszczano tam głównie więźniów politycznych, byłych żołnierzy Armii Krajowej, członków organizacji niepodległościowych oraz osoby uznane za „wrogów ustroju socjalistycznego”. Surowy reżim, brutalne przesłuchania i przeludnione cele były codziennością. Więzienie mieściło się w dawnych zabudowaniach klasztornych i już od XIX wieku słynęło z ciężkich warunków. W okresie stalinowskim funkcjonowało jako miejsce odosobnienia dla tysięcy ludzi, którzy sprzeciwiali się komunistycznym rządom. Dla wielu osadzonych Rawicz stał się symbolem cierpienia, ale też niezłomności ducha i walki o wolność.
   Na terenie zakładu znajdowała się stolarnia, w której więźniowie produkowali meble, oraz drukarnia – również obsługiwana przez osadzonych. Jana i jego towarzyszy ulokowano w czerwonym bloku, na parterze.

   Pierwsza noc w Rawiczu była dla Jana koszmarna. Zaatakowały go pluskwy – jakby chciały pożreć go żywcem. O dziwo, nie gryzły żadnego z jego współtowarzyszy, tylko jego jednego. Przez całą noc nie robił nic poza ich zabijaniem. Po tygodniu przeniesiono ich na pierwsze piętro, gdzie do celi dołączyło jeszcze pięciu innych. W sumie było ich dziesięciu. Wszyscy odsiadywali wyroki za działalność w nielegalnych organizacjach. Pochodzili z różnych stron Polski: z Warszawy, Ciechanowa i Nowego Targu.
Regulamin w Rawiczu był nieco łagodniejszy niż w innych miejscach. Strażnicy pełnili służbę bez przesadnej brutalności, a relacje między nimi a więźniami były względnie spokojne. Komendantem czerwonego bloku był Józef Toporowicz – mężczyzna około pięćdziesiątki, lubiany przez osadzonych, choć czasem potrafił podnieść głos. Miał słabość do rolnictwa. Gdy odwiedzał cele, zwykł pytać, kto z więźniów pochodzi ze wsi i prowadził z nimi rozmowy na temat gospodarstwa. Często rozmawiał też z Janem, który sam przed aresztowaniem prowadził gospodarstwo rolne.
   Dzięki życzliwości komendanta Jan przez cztery miesiące mógł dzielić celę z bratem Czesławem i kuzynem Stanisławem Przybyłą z Długiej Wsi Trzeciej. Stanisław Przybyła zmarł w Rawiczu 12.07.1951 w wieku 28 lat, został pochowany na cmentarzu więziennym w Rawiczu. Jan dowiedział się o tym od siostry Stanisława Józefy Bera z Długiej Wsi Trzeciej nr 6, dopiero po wyjściu z więzienia.
   Choć więzienny regulamin zabraniał osadzania krewnych w jednej celi, Toporowicz przymykał na to oko. Miał też wyjątkową niechęć do kapusiów. Gdy przyprowadzał któregoś do celi, często z widocznym wzburzeniem rzucał: „Macie tu psa, tylko mu krzywdy nie róbcie!”, po czym trzaskał drzwiami i odchodził. Donosiciele niestety pojawiali się regularnie. Pierwszy z nich był wyjątkowo grzeczny, lecz szybko został zdemaskowany. Jan poradził mu, by sam poprosił o przeniesienie – co też uczynił. Drugi zjawił się po miesiącu. Mówił bez ustanku, od rana do wieczora. Po wieczornym apelu Jan i jego współwięźniowie postanowili, że nocą dadzą mu nauczkę. O pierwszej nad ranem narzucili mu na głowę koc i zaczęli bić.    
   Następnego dnia do celi przyszedł oddziałowy z komendantem. Więźniowie zgodnie oświadczyli, że nowy współosadzony był agresywny i sam sprowokował zajście.

Październik 1950

   Nadszedł październik 1950 roku. Jesień rozgościła się na dobre, a chłód przenikał przez mury więzienia w Rawiczu. Czesława, brata bohatera, wyprowadzono z celi i wysłano do Strzelec Opolskich – miał pracować w kamieniołomach. Kuzyna, Stanisława Przybyłę, przeniesiono do innej celi. W miejsce dawnych towarzyszy niedoli pojawili się nowi. Komendant więzienia krążył od celi do celi, wypytując, kto chce podjąć pracę – może w kopalni? Więźniowie, w tym i on, odmówili.
   Po miesiącu komendant zjawił się ponownie, tym razem z propozycją lżejszej pracy – w kartoflarni. Dla niego, osamotnionego po rozdzieleniu z bratem i kuzynem, wszystko było już obojętne. Zgodził się. Wkrótce dołączył do grupy pięćdziesięciu więźniów, którzy codziennie obierali ziemniaki. Nazywano ich żartobliwie „rzeźbiarzami”.
   Praca, choć monotonna, pozwalała zabić czas i dawała namiastkę normalności. Na dwóch przypadało pięćdziesiąt kilogramów ziemniaków do obrania – łącznie przygotowywali codziennie około 20–25 koszy, które potem zanoszono do kuchni. Jego współpracownikiem był Janek Bartnik z Radomia – skazany za działalność w Armii Krajowej.
   Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. W więzieniu hodowano nutrie, z przeznaczeniem na futra. Dwadzieścia pięć sztuk miało zostać zabitych. Strażnik, wiedząc o jego doświadczeniu rzeźnickim, zapytał, czy zająłby się oprawą. Zgodził się bez wahania. Przed świętami wykorzystał mięso, by przygotować dla współwięźniów posiłek – niemal pięćdziesięciu ludzi zajadało się aromatyczną pieczenią z nutrii. Nawet strażnicy przyszli do kartoflarni spróbować – nie kryli zadowolenia.
   Na święta przyjechała żona. Przywiozła paczkę żywnościową, ale administracja wstrzymała przyjmowanie paczek dla wszystkich więźniów. Uspokoił ją wtedy:
– Nie martw się, mamy pieczeń z nutrii – powiedział z uśmiechem.
   W kartoflarni pracowało też dwóch więźniów, znanych jako kapusie. Nie potrafił na nich patrzeć. Czekał tylko na moment, w którym któryś z nich się potknie. W lutym 1951 roku, podczas codziennej pracy, jeden z kapusiów zaczął ubliżać Jankowi Bartnikowi. To była iskra, na którą czekał. Uderzył go w twarz. Wybuchło poruszenie. Strażnik Frąckowiak, który pilnował „rzeźbiarzy”, natychmiast zareagował:
– Kto to zrobił?
Przyznał się bez wahania. Zabrano go do biura, gdzie grożono mu karą i wyrzuceniem z kartoflarni.
– Ten kapuś dziś zameldował na mnie, jutro może zameldować na pana – powiedział spokojnie do strażnika. Koledzy stanęli po jego stronie. Potwierdzili, że tamten więzień jest konfliktowy. Sprawa nie trafiła wyżej. Kapuś dostał naganę.
   W obrębie więzienia funkcjonował duży magazyn żywnościowy, zaopatrujący nie tylko zakład, lecz także korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Gdy przywożono większe ilości mąki czy kaszy, kierownik magazynu prosił o pomoc więźniów.
   Był początek marca 1951 roku, kiedy do kartoflarni wszedł strażnik i zapytał, kto pomoże przy noszeniu mąki. Zgłosił się od razu. Podczas pracy w magazynie zagadnął kierownika:
– Jestem rzeźnikiem. Może przydałbym się tu do pracy? Następnego dnia został przeniesiony do magazynu. Kierownikiem był Teodor Ruciński – młody człowiek z okolic Wilna. W przeszłości należał do AK, ale gdy Rosjanie rozbili struktury Armii Krajowej, uciekł i przedostał się do Polski. Został strażnikiem w Rawiczu, znanym z uczciwości i szacunku wobec więźniów.
   W magazynie panowała inna atmosfera niż w kartoflarni. Nie byli już skrępowani, a jedzenia nie brakowało. Pracowało tam trzech więźniów – każdy z innego regionu, ale wszyscy lojalni i zżyci: on z okolic Kalisza, Władysław Wojda z rzeszowskiego AK oraz Stefan Matuszak z lubelskiego.
   W kwietniu 1951 roku do Rawicza przywieziono jego brata Józefa i Ludwika Wilkowskiego. Józef trafił do tzw. białego bloku, Wilkowski do czerwonego. Wilkowski był fryzjerem – dostał więc przydział do golenia strażników.
   Gdy tylko dowiedział się o przybyciu brata, napisał podanie o widzenie. Udało się – co miesiąc widywał się z Józefem. Za wszelką cenę próbował wciągnąć go do pracy w piekarni, gdzie strażnikiem był Józef Kerczmer – człowiek zaufany, lojalny wobec więźniów.
W cieniu murów Rawicza, między niepewnością jutra a walką o resztki godności, Jan nie przestawał wierzyć, że kiedyś nadejdzie wolność. I że warto na nią czekać, nawet w miejscu, gdzie każdy dzień był aktem oporu.

 Powrót do życia

   W kwietniu 1952 roku zabrano go z magazynu na szkolenie stolarskie. Razem z grupą innych więźniów przygotowywano ich do transportu do Jelcza. Jego brat, decyzją Kerczmera, został skierowany do pracy w piekarni, gdzie pozostał aż do końca wyroku.
Praca w magazynie układała się dobrze. Więźniowie dogadywali się ze sobą jak bracia, zdrowie dopisywało. W ich celi mieszkało ośmiu mężczyzn. Zimą dołączył do nich kapuś – Kazimierz Szumilas. Miał za zadanie sprawdzić, czy więźniowie nie prowadzili żadnych nielegalnych interesów. Jako magazynierzy mieli kontakt z innymi osadzonymi – pracującymi w kuchni, na podwórzu, czy właśnie w piekarni. Szybko zdemaskowali intruza. By nie stracić dobrej pracy, postanowili traktować go dyplomatycznie.
W ich celi próg był tak wydeptany, że powstała szeroka szczelina między nim a drzwiami. Zimą przez nią wciskał się lodowaty wiatr. Pokazali Szumilasowi miejsce tuż przy drzwiach. Spał tam samotnie pod jednym cienkim kocem, podczas gdy pozostali dzielili się dwoma kocami po dwóch. Biedak nie zmrużył oka przez całe noce. Trząsł się z zimna, płakał. Wytrzymał dwa tygodnie, po czym trafił do szpitala.
   Był kwiecień. Minął rok pracy w magazynie. Czuł się dobrze odżywiony i zdrowy. Mimo starań kierownika magazynu, który dwukrotnie chodził do biura z prośbą o jego zatrzymanie, decyzji nie udało się zmienić – został zakwalifikowany do wyjazdu do Jelcza. Dla stu więźniów zorganizowano kurs przysposobienia przemysłowego w zawodzie stolarza. Trwał on niemal trzy miesiące – od kwietnia do lipca 1952 roku. Po jego zakończeniu uczestnicy otrzymali świadectwa.
   Pod koniec lipca zostali przetransportowani do Jelcza, gdzie rozpoczynała działalność państwowa fabryka samochodów ciężarowych. Zakład w Jelczu powstał na bazie dawnych zakładów Kruppa – niemieckiej fabryki zbrojeniowej. W czasie II wojny światowej produkowano tam części do dział i pojazdów wojskowych. Po 1945 roku, w wyniku decyzji władz komunistycznych, ruiny poniemieckiej fabryki zostały przejęte przez państwo i stopniowo odbudowane. W odbudowie tej brali udział m.in. więźniowie polityczni, w tym także on.
   Zakład z czasem przekształcił się w Państwowe Zakłady Samochodowe w Jelczu, gdzie rozpoczęto produkcję samochodów ciężarowych na radzieckiej licencji. Obóz pracy otaczał wysoki, trzymetrowy płot z kolczastego drutu i wieże strażnicze z wartownikami uzbrojonymi w broń maszynową. Bloki mieszkalne – dwupiętrowe – przypominały wojskowe koszary. W salach znajdowały się piętrowe łóżka – jedno dla każdego więźnia. Na środku placu stała świetlica mogąca pomieścić nawet tysiąc osób. Był też plac sportowy, boisko do piłki nożnej i siatkówki, biblioteka oraz kantyna. Codziennie podawano trzy posiłki. W kantynie można było kupić chleb, masło, smalec i papierosy. Zarobki więźniów dzielono na trzy części: jedna trafiała bezpośrednio do więźnia, druga była deponowana, a trzecia przeznaczana na potrzeby administracji więziennej. Pracowali na trzy zmiany. Montowali ciężarówki wojskowe – głównie cysterny i pojazdy techniczne – z części dostarczanych z NRD. Więźniowie stanowili aż 90% załogi, resztę stanowili cywile.
Bloki mieszkalne – dwupiętrowe – przypominały wojskowe koszary. W każdej sali znajdowały się piętrowe łóżka – jedno dla każdego.
   Na środku placu stała świetlica mieszcząca nawet tysiąc osób, był też plac sportowy z boiskiem do piłki nożnej i siatkówki, biblioteka oraz kantyna. Więźniowie otrzymywali trzy posiłki dziennie, a w kantynie można było kupić chleb, masło, smalec i papierosy. Zarobki dzielono na trzy części – jedna trafiała do więźnia, druga na depozyt, trzecia na potrzeby więziennictwa.
   Pracowali na trzy zmiany. Montowali wojskowe ciężarówki na radzieckiej licencji, z części dostarczanych z NRD – między innymi cysterny na paliwo oraz pojazdy techniczne. Więźniowie stanowili 90% załogi, reszta to cywile. Zakład podzielony był na działy: stolarski, ślusarski, tokarski, blacharski oraz halę montażową. Samochody schodziły z taśmy gotowe do przeglądu.
Pierwsze dwa miesiące spędził jako ślusarz – od września do listopada, po ukończeniu kursu. Próbował też pracy jako spawacz, ale szybko zrezygnował – była zbyt szkodliwa dla zdrowia. Dzięki znajomości z inżynierem z Krakowa, również więźniem, udało mu się przenieść na taśmę montażową. Po pewnym czasie został brygadzistą.
   Pewnego dnia zwolniło się stanowisko grupowego. Strażnik polecił mu je objąć. Wiedział jednak, jak złą sławą cieszyła się ta funkcja – grupowi nosili opaskę na rękawie i byli podejrzewani o donosicielstwo. Nie chciał jej zakładać. Mimo to, trzeciego dnia, przy bramie zmuszono go do jej włożenia. W oczach kolegów natychmiast stał się kimś obcym. Szybko z tego „zaszczytu” zrezygnował – po tygodniu oddał opaskę, a jemu towarzyszyła ulga.

1953 rok. Śmierć tyrana.

    Choć Jan nigdy nie był w Moskwie, choć nie stanął nigdy przed obliczem Józefa Stalina, to jego życie – jak życie milionów ludzi w Europie Środkowo-Wschodniej – zostało ukształtowane właśnie przez tego jednego człowieka. Stalin, który zbudował imperium na krwi i strachu, sięgał swoją polityką daleko poza granice Związku Radzieckiego. Również do Polski. To właśnie on, człowiek o martwym spojrzeniu, zdecydował, że po 1945 roku Polska nie będzie już wolna, lecz podporządkowana. Że opór wobec komunistycznej władzy zostanie uznany za „zdradę ludową”, a ludzie tacy jak Jan – młodzi, wierni wartościom, odważni – zostaną nazwani wrogami.
   Władza, którą Stalin zbudował, była bezlitosna i doskonale zorganizowana. UB – polski odpowiednik radzieckiego NKWD – przejmował metody i mentalność moskiewskich instruktorów. Tortury, procesy pokazowe, wymuszanie zeznań, więzienia bez wyroków – to była codzienność w stalinowskiej Polsce. Śmierć Stalina 05.03.1953, radzieckiego polityka i krwawego dyktatora, który od lat 20. XX wieku aż do swojej śmierci sprawował władzę absolutną w Związku Radzieckim, wywołała zmiany polityczne w całym bloku wschodnim, w tym w Polsce. Władze ZSRR rozpoczęły proces „odwilży”, czyli stopniowego łagodzenia terroru i represji. Kraje satelickie, w tym Polska, również zaczęły dostosowywać swoją politykę – m.in. poprzez ogłaszanie amnestii dla więźniów politycznych. Komuniści chcieli złagodzić napięcia społeczne po latach terroru stalinowskiego. Kierowały nimi również względy praktyczne – przepełnienie więzień. W latach stalinizmu (1948–1952) liczba więźniów politycznych drastycznie wzrosła. Władze nie były w stanie utrzymać tak dużej liczby osadzonych, dlatego potrzebowały „legalnego” sposobu ich redukcji.
W obozie zaczęły krążyć pogłoski o amnestii.  Amnestia miała stworzyć pozory „humanitaryzmu” władzy ludowej oraz odbudować zaufanie obywateli do państwa. 
   W sercach więźniów pojawiła się nadzieja. Wiosną, gdy nadal pracował przy montażu, do zakładu przybyła inspekcja: główny dyrektor, dyrektor produkcji, radziecki generał, kapitan i... polski porucznik. Spojrzał na niego – i zamarł. To był jego znajomy ze Stawiszyna – pan Zenon Schmidt, pracownik Ministerstwa Obrony Narodowej.
– Cześć, Jasiu! – zawołał głośno porucznik. Podszedł i serdecznie go objął. Wszyscy zamilkli. Rozmawiali z dziesięć minut. Schmidt wręczył mu paczkę papierosów i obiecał, że odwiedzi go po inspekcji. Przyszedł punktualnie, o 1:30, i razem poszli na plac zbiórek. Pocieszył go, że amnestia obejmie również jego. To spotkanie zostawiło ślad w jego sercu – do dziś czuł wobec niego dług wdzięczności.
  Niestety, spotkanie nie uszło uwadze strażników. Wszczęto dochodzenie. Wezwano go na przesłuchanie. Powiedział prawdę – że to jego znajomy z rodzinnych stron, że podarował mu papierosy. Następnego dnia ponownie go przesłuchano. Wówczas oświadczył, że wszystko mu przekaże. Poproszono go, aby nie wspominał nikomu o tej rozmowie. Potem wrócił do codziennej rutyny.
   Wreszcie, 20 lipca 1953 roku, po pracy do sali wszedł strażnik i polecił mu spakować rzeczy. Zapytał, czy wychodzi. Chciał oddać kolegom prowiant, ale strażnik rozkazał zabrać wszystko. Trafił do sali kwarantanny, gdzie było już dziesięciu innych więźniów. Powiedziano im, że wychodzą następnego dnia – 22 lipca. Mieli przygotować cywilne ubrania. Tego dnia opuścili więzienie w grupie. Nie wolno im było pożegnać się z kolegami, ale mimo zakazu, poszedł oddać im żywność.
– Cześć – powiedział tylko. Bo w więzieniu nie mówi się „do widzenia”.
Wydano im przepustki i pieniądze. 
   Wieczorem wsiadł do pociągu. O pierwszej w nocy miał przesiadkę do Kalisza. 23 lipca wysiadł na dworcu. Kupił dla córki słodycze i dużą piłkę – znał ją tylko ze zdjęć. Nie widział jej od czterech lat.

Jan Przybyła z zona Izabela z d. Pilarska i 4-letnią Tereską. Zdjęcie wykonane po powrocie z więzienia.
Jan Przybyła z zona Izabela z d. Pilarska i 4-letnią Tereską.
Zdjęcie wykonane po powrocie z więzienia
.
   Przed południem dotarł do Kiączyna. Wieś Kiączyn Nowy to niewielka miejscowość położona w województwie wielkopolskim, niedaleko Kalisza, w gminie Stawiszyn. Malowniczo usytuowana pośród pól i lasów, zachowała spokojny, wiejski charakter typowy dla regionu południowej Wielkopolski. W latach powojennych była to cicha osada, w której życie toczyło się zgodnie z rytmem natury i prac polowych. Mieszkańcy żyli skromnie, zajmując się głównie rolnictwem. Choć z pozoru odcięta od wielkiej historii, to właśnie tu wielu powracających z więzień i obozów odnajdywało swoje rodziny i próbowało budować życie na nowo — tak jak Jan, który po latach represji odnalazł w Kiączynie schronienie i początek nowego rozdziału. Żona była w ogrodzie. Nie zauważyła go. Podszedł i powiedział: – Szczęść Boże. Zamarła. Wybiegła do niego. Uściskali się, wzruszeni do łez. Na podwórku bawiła się ich córeczka. Wziął ją w ramiona, ale był dla niej obcym mężczyzną. Broniła się, wyrywała.– To tatuś. Już z nami zostanie – tłumaczyła matka.

Wotum wdzięczności

   Jeszcze w ciemnej izolatce UB, skatowany i zmarznięty, przyrzekł sobie, że jeśli przeżyje – ufunduje kapliczkę na cześć Matki Boskiej Królowej Polski. Wierzył, że dzięki Jej wstawiennictwu wyszedł cało z piekła. Choć wrócił zrujnowany materialnie, obietnicę spełnił.
   Kapliczka, strażnik wiary i pamięci, stanęła na posesji jego syna Ryszarda, przy drodze ze Stawiszyna do Zbierska. W 1958 roku zbudował ją murarz Andrzej Szczepański wraz z pomocnikiem Stanisławem Bukowskim. Od zachodniej strony wmurował swoją intencję. 15 czerwca, w dniu Pierwszej Komunii Świętej córki Teresy, kapliczka została poświęcona. 

Wiejskie kapliczki to nie tylko znaki wiary, lecz także pamiątki ludzkiego losu, zapisane w tynku, w drewnie, w popękanym szkle osłaniającym figurki Matki Bożej czy Chrystusa Frasobliwego. Stawiane były z wdzięczności – za ocalenie z choroby, za powrót z wojny, za deszcz po długiej suszy. Były ślubem, modlitwą, wotum i znakiem nadziei.
1991. Jan przy kapliczce.


   Uroczystość prowadził ksiądz Henryk Posłuszny, ówczesny prefekt ze Stawiszyna. Na tablicy umieszczono wezwanie: „Królowo Polski, błogosław nam i ratuj w potrzebie.”
   Wiejskie kapliczki to nie tylko znaki wiary, lecz także pamiątki ludzkiego losu, zapisane w tynku, w drewnie, w popękanym szkle osłaniającym figurki Matki Bożej czy Chrystusa Frasobliwego. Stawiane były z wdzięczności – za ocalenie z choroby, za powrót z wojny, za deszcz po długiej suszy. Były ślubem, modlitwą, wotum i znakiem nadziei. Często budowano je tam, gdzie wydarzyło się coś ważnego. Gdzie ktoś umarł – nagle, tragicznie – albo gdzie ktoś cudem uniknął śmierci. W innych miejscach kapliczki wyznaczały granice wsi, chroniły pola przed burzą, domy przed zarazą, dusze przed zwątpieniem. Były jak drogowskazy nie tylko dla ciała, ale i dla ducha.
  Na wsiach ludzie znali każdą z nich po imieniu. Mówili: „ta przy lesie, co ją dziadek stawiał po wojnie”, „ta pod dębem, co Matka Boska miała tam ukazać się pasterce”, „ta, co ojciec wrócił znad Bzury i przysiągł, że zbuduje”. Kapliczka stawała się pamiątką – bardziej wieczną niż dom, który mógł spłonąć, runąć lub zostać opuszczony.

Kapliczka w Kiączynie jest częścią rodzinnego drzewa Przybyłów. Dopóki żyli Izabela i Jan Przybyłowie, opieka nad kapliczką była dla nich nie tylko obowiązkiem, lecz przede wszystkim aktem serca. Izabela przystrajała ją świeżymi kwiatami, które zmieniały się z porami roku, a Jan troszczył się o jej wygląd – bielił ściany, naprawiał ubytki, doglądał każdego detalu.
Kwiecień 2000


   Kapliczka w Kiączynie jest częścią rodzinnego drzewa Przybyłów. Dopóki żyli Izabela i Jan Przybyłowie, opieka nad kapliczką była dla nich nie tylko obowiązkiem, lecz przede wszystkim aktem serca. Izabela przystrajała ją świeżymi kwiatami, które zmieniały się z porami roku, a Jan troszczył się o jej wygląd – bielił ściany, naprawiał ubytki, doglądał każdego detalu. W kwietniu 2000 roku własnoręcznie ją otynkował i pomalował. 
  15 lutego 2001 roku Jan Przybyła odszedł. Wtedy troskę o kapliczkę przejęły jego żona Izabela oraz córka Teresa Pietrzak. Przez kolejne lata kontynuowały dzieło rozpoczęte przez ojca i męża, dbając o miejsce modlitwy i zadumy. Wiosną, w latach 2008–2010, w maju, codziennie zbierała się przy niej grupa kobiet z Nowego Kiączyna. Rozbrzmiewały pieśni ku czci Matki Bożej, a słowa Litanii loretańskiej unosiły się w wieczornym powietrzu niczym cicha modlitwa całej wsi.
   Gdy w lutym 2018 roku odeszła Izabela Przybyła. Sześcioletnia choroba opiekunki i upływ czasu odcisnęły piętno nie tylko na rodzinie, ale i na miejscu, które przez lata było symbolem wiary i wspólnoty.
   Latem tego samego roku syn Izabeli i Jana – Ryszard Przybyła – wraz z żoną Danutą podjął się renowacji. Obudowali kapliczkę z cegły klinkierowej i zadbali o jej otoczenie, przywracając dawną godność temu świętemu miejscu. 7 stycznia 2019 roku kapliczka została uroczyście poświęcona przez księdza Jakuba Ubysza, wikariusza parafii w Stawiszynie. Los jednak postawił kapliczkę przed kolejną próbą. W czerwcu 2024 roku ruszyła budowa ścieżki rowerowej między Stawiszynem a Zbierskiem. Jej trasa przebiegała dokładnie przez teren, na którym stała kapliczka. 8 lipca 2024 roku została rozebrana – zburzona, ale nie zapomniana. Przedsiębiorstwo Budowy Dróg z Kalisza nieodpłatnie przekazało cegłę klinkierową i zaprawę. Burmistrz Stawiszyna Grzegorza Kaczmarkek pokrył koszty budowy, kapliczka mogła powrócić na swoje miejsce. Nową wzniósł murarz Daniel Biesiada ze Zbierska, wspierany przez Jerzego Stasiaka i Ireneusza Balcera. Teren wokół kapliczki uporządkował Ryszard z żoną Danutą.
   15 maja 2025 roku odbyło się uroczyste poświęcenie nowej kapliczki. Aktu tego dokonał proboszcz parafii w Stawiszynie – ksiądz Jakub Piotrowski. W modlitewnym skupieniu uczestniczyli mieszkańcy Nowego Kiączyna.

Kiączyn Nowy, kapliczka
Kapliczka w Kiączynie Nowym, wybudowana w 2025.
Oryginalna tablica nie zachowała się. Oryginalny jest za to krzyż zwieńczający kapliczkę
oraz figura Matki Boskiej. Tablica została odtworzona wg. oryginału. 
Poświęcił proboszcz parafii w Stawiszynie ks. Jakub Piotrowski w dniu 15.05.2025.


   Kapliczka przywraca łączność między pokoleniami, między Kiączynem sprzed lat a współczesnym światem, który coraz mniej pamięta. A gdy zatrzymać się przy niej choć na chwilę, zrozumieć można, że kryje w sobie coś więcej – opowieść o ludzkim losie.

Tereska  (ur. 20.08.1949) w 1951.
Jan przechowywał zdjęcie w podwójnym dnie
proszku do mycia zębów.  


Teresa Pietrzak z domu Przybyła, córka Jana, przechowuje wspomnienia ojca i pielęgnuje pamięć o Nim. 

Świadectwo ukończenia kursu stolarskiego.



Podwórze Jana Przybyły w Nowym Kiączynie w tle. Izabela z 2 letnim Ryszardem i 9 letnią Teresą - 1958.
 Nowy Kiączyn.
 2 letni Ryszard i 9 letnią Teresą - 1958.

sobota, 24 maja 2025

Wspomnienia Jana Przybyły: Moje przeżycia w Urzędzie Bezpieczeństwa w Kaliszu. 1949.

 autor: Dominika Pawlikowska

Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie): Moje przeżycia w Urzędzie Bezpieczeństwa (spisane po powrocie z wojny)

   Tę historię musze poprzedzić pewną opowieścią, aby wyjaśnić czytelnikowi, dlaczego popularyzuję na moim blogu historię Jana Przybyły. 
Otóż pewnego popołudnia w kaliskim salonie fryzjerskim trafiłam na młodą dziewczynę, Anię. Ania z zapałem opowiadała o swoich planach, o studiach. W pewnym momencie rozmowa zeszła na wybory, te nadchodzące, prezydenckie w maju 2025.
     Ania zapytała mnie o moje pierwsze wybory, te dawne, jeszcze w innej Polsce. – To były inne czasy, Aniu – powiedziałam. Inne wybory i inna rzeczywistość. Nie lubię wracać do tamtych wspomnień, ale w oczach Ani widziałam szczerą ciekawość.
– Wiesz, Aniu… wtedy nie było tak wielu opcji. Była jedna droga, którą nam wskazywano. A ci, którzy próbowali iść inaczej… no, ci mieli problemy.– Jakie problemy? Za mną stała młoda, pełna życia dziewczyna, której świat wydawał się tak oczywisty w swojej wolności. – Wtedy było UB. Czym wiesz kim był ubek? – Ubek? Nigdy nie słyszałam. Chociaż… gdzieś mi się obiło o uszy to nazwisko. Ale nie wiem, kto to był. 
   Przeszył mnie dziwny chłód. „Gdzieś mi się obiło o uszy nazwisko !?” – To nie nazwisko. To była tajna policja polityczna, Urząd Bezpieczeństwa – wyjaśniłam. – Pilnowali, żeby nikt nie sprzeciwiał się władzy. Byli wszędzie, a nikt nie wiedział, kto jest kim. Sieć donosów, aresztowania w nocy, przesłuchania… ludzie znikali.
   Ania słuchała w milczeniu. W jej oczach malowało się niedowierzanie.– Znikali? Tak po prostu? Skinęłam głową. – Tak. Za jedno nieostrożne słowo, za podejrzenie o inne poglądy. Baliśmy się rozmawiać nawet w domach. Sąsiedzi mogli donieść, przyjaciele… nie wiedziało się, komu ufać. UB budziło strach, paraliżowało. To był cień, który kładł się na całym naszym życiu. – I co im robili? Tym, którzy znikali? Mój głos zadrżał lekko. – Różne rzeczy. Bili, torturowali, zmuszali do zeznań, których nigdy nie popełnili. Wielu z nich już nigdy nie wróciło. Zostali zamordowani, pochowani w nieznanych miejscach. Ich rodziny latami nie wiedziały, co się z nimi stało. Uśmiechnęłam się smutno. – To było dawno, Aniu. Ale ważne, żeby o tym pamiętać. Żeby młodzi ludzie wiedzieli, czym była tamta Polska i jaką cenę zapłaciliśmy za tę wolność, którą wy teraz macie. Ania wzięła głęboki wdech i powoli wróciła do pracy. Jej ruchy były teraz bardziej skupione, jakby w zamyśleniu. Kiedy skończyła strzyżenie i odsunęła fotel, spojrzała na mnie z nowym wyrazem w oczach. – Dziękuję pani – powiedziała cicho – Nie wiedziałam. Teraz… teraz rozumiem trochę więcej.

Przejdźmy do wspomnień Jana.

Niedziela w Długiej Wsi 

   Czerwiec 1948 roku. Letnia niedziela. Słońce łagodnie rozlewało się nad Długą Wsią Drugą, gdzie mieszkańcy zgromadzili się na uroczystości poświęcenia figury Matki Boskiej. Ludzie przynieśli kwiaty, dzieci w białych strojach szeptały modlitwy, a cienie drzew chłodziły rozmodloną gromadę.    Wśród nich byli Jan i jego brat Józef. Niewyróżniający się niczym szczególnym z tłumu, choć myśli mieli dalekie od nabożnych pieśni. Tam właśnie spotkali Zygmunta Nawrotkiewicza — znajomego z czasów przedwojennych, obecnie kierowcę pracującego w Skalmierzycach pod Kaliszem. Zygmunt, po kilku zdawkowych słowach, przeszedł do rzeczy. W tajemnicy, zniżonym głosem, wyznał, że w Skalmierzycach działa już podziemna organizacja. 
Poprosił, by Jan i Józef założyli podobną komórkę w Stawiszynie. Bracia spojrzeli po sobie — długo nie odpowiadali. To nie była łatwa decyzja. W końcu Jan odrzekł:
— Musimy się nad tym dobrze zastanowić. To poważna sprawa.
Zygmunt skinął głową.
— Za tydzień wrócę z kolegą Zbyszkiem. Wtedy może ustalimy coś konkretnego.
   I rzeczywiście, tydzień później, do Stawiszyna zawitali Zygmunt oraz Zbigniew Starkiewicz, student czwartego roku Politechniki Wrocławskiej. Przynieśli ze sobą regulamin i opowiedzieli o celach organizacji. Po długiej rozmowie, Jan i Józef podjęli decyzję. Tak zawiązała się w Stawiszynie Polska Podziemna Organizacja Wojskowa.

Zdj. Jan (po lewej) i Józef Przybyła. 17.04.1948.

 "Franek"

   Mimo głodu, biedy i lęku, który wżerał się w każdą uliczkę powojennej Polski, Jan wiedział, że nie może stać z boku. Wybrał sobie pseudonim „Franek” i wraz z bratem rozpoczął rekrutację do organizacji. Mieli zaufanych kolegów — czternastu ludzi podpisało deklaracje. Organizacja była jak żywy organizm, miała strukturę, cele i lojalność. Jej zwierzchnikiem pozostał Starkiewicz, a łącznikiem Nawrotkiewicz.
   Lecz jak każdy organizm, miała też słaby punkt. Starkiewicz zwerbował do pomocy swojego kolegę, jak się okazało później — człowieka z kaliskiego Urzędu Bezpieczeństwa. To on ich zdradził. Wsypa była kwestią czasu.
10 sierpnia 1949 rozpoczęły się aresztowania. Najpierw Starkiewicz i Nawrotkiewicz w Skalmierzycach. Następnego dnia — Stawiszyn. Funkcjonariusze z Kalisza otoczyli dom Jana przy Szosie Konińskiej 27 i dom Józefa przy Placu Wolności 8. U Józefa urządzili zasadzkę w piekarni. Każdy, kto przyszedł po chleb, był zatrzymywany. W końcu i Jan wszedł prosto w pułapkę.
O godzinie 20:00 wiedział już, że ktoś ich wydał. O 22:00 przybyli kolejni funkcjonariusze UB.

 Śledztwo 

    Zabrano Jana i jego brata do siedziby UB w Kaliszu, na ulicę Jasną. Przeprowadzono rewizję. Aresztowano także innych: Kazimierza Janiszewskiego, Stanisława Bukowskiego, Andrzeja Szczepańskiego, Benona i Marię Rąckich, Józefa Józefowicza. 12 sierpnia schwytano Józefa, dzień później — resztę.
   Zamknięto Jana w celi. Po dwóch godzinach funkcjonariusze UB przyszli po niego — rozpoczęło się przesłuchanie. Przy stole siedział podporucznik Zenon Trawiński, pseudonim „Gruchała”. Obok niego stał sierżant Maksymilian Ksawerski — repatriant z Francji, człowiek twardy, bezlitosny. Zawsze obecnych było co najmniej trzech funkcjonariuszy.
   Pierwsze przesłuchanie trwało całą noc z 11 na 12 sierpnia. Następnie cały dzień 12 sierpnia i kolejną noc — z 12 na 13 sierpnia. Przerwy były znikome, symboliczne. Na wprost Jana ustawiono silną lampę — żarówka o mocy 500 watów świeciła mu prosto w oczy. Dwóch ubeków stało z tyłu i uderzało go gumowymi pałkami po głowie i plecach.
 Nad ranem kazali mu robić przysiady. Ręce miał uniesione wysoko w górę. Po dwustu przysiadach zapytali: No i co, "Franek"? Coś sobie przypomniałeś? Jan milczał. O szóstej rano przerwali śledztwo. Wepchnęli go z powrotem do celi numer 1. Za dnia przesłuchania były łagodniejsze. W budynku pracowali też inni urzędnicy, cywile — UB-ecy nie chcieli się aż tak afiszować ze swoją brutalnością.

Tortury

   Przesłuchanie z 12 na 13 sierpnia było szczególnie brutalne. Janowi zdjęto buty, położono go na dwóch taboretach, jeden kat siadł na jego plecach, drugi na nogach. Trzeci bił go kijem po stopach. Po setnym uderzeniu nie czuł już bólu — tylko odrętwienie.
W nocy śledczy położył pistolet na stole i wyszedł. Jan nie sięgnął po broń. Znał tę grę.
15 sierpnia przyszli po niego wieczorem. Podciągnęli go na haku, ledwo dotykał ziemi. Rozebrali go i zaczęli bić po genitaliach. Stracił przytomność.
   Ocknął się w celi. Strażnik Bąkowski, przynosząc śniadanie, tylko westchnął na jego widok.
16 sierpnia zobaczył brata. Józef, udręczony i skatowany, powiedział:
— Wybacz, Janek. Nawrotkiewicz wszystko powiedział, musiałem się przyznać. Wskazałem, gdzie masz dokumenty...
Jan poczuł ból, gniew i żal. Zrezygnowany, wyznał śledczym, że dokumenty zakopał pod szopą. Tego samego wieczora przewieziono go do Kiączyna, gdzie pod przymusem wydobyli zakopane archiwum. Cała działalność organizacji wpadła w ręce UB. Najcięższe śledztwo przeszedł Jan, Józef, Zygmunt Nawrotkiewicz i Jerzy Danielczyk. Najgorzej w pamięci Jana zapisał się sierżant Ksawerski — sadysta, kat,  człowiek o bardzo niskim poziomie intelektualnym.

 Ucieczka

   18 19 i 20 sierpnia znowu był przesłuchiwany kilka razy dziennie. Był już tak poturbowany, że zaczął myśleć o ucieczce. W nocy śniła mu się żona, że urodziła dziecko i że było ono w różowej koszulce. Pomyślał, że pewnie urodziła córeczkę. Chodził po celi i rozmyślał, jakim sposobem wydostać się z rąk oprawców. O 6:00 rano 21 sierpnia przyszedł na dzienną zmianę strażnik Bąkowski i zajrzał do celi przez judasza. Zapytał się czemu nie śpi. Po śniadaniu Bąkowski dał mu do ręki jakieś zawiniątko. Były to cztery papierosy, cztery zapałki i kawałek draski. 21 sierpnia nad ranem, strażnik Bąkowski przyniósł Janowi papierosy i zapałki. Jan, o dziwo, poczuł nadzieję. Tego dnia, podczas wydawania obiadu, rzucił się na funkcjonariuszy. W ciągu sekundy wybiegł na ulicę Jasną. Pobiegł Alejami Wolności w stronę miasta, zamiast w stronę teatru i parku. Przed gmachem sądu zatrzymali go. Krzyczał do tłumu:
— Mordują nas na Jasnej!
   Ludzie patrzyli z przerażeniem. UB-ecy bili go pięściami i kolbami. Tłum przyglądał się, jak szarpał się z ubowcami i rwał na nich mundury. Piętnastu funkcjonariuszy bilo go i kopało, lecz on nic nie czuł. Broczył krwią, ale stał na nogach. Komendant zadał mu dwa silne ciosy w szyję, myśląc że go  powali, ale Jan się tylko zatoczył i oddał mu cios w żołądek. Komendant przewrócił się i rozbił sobie złoty zegarek. Znowu reszta rzuciła się na niego i wtedy stracił przytomność.

Piwnica na Jasnej 

   Obudził się w ciemnej celi, skuty kajdankami. Dostał gorączki. Myśli o śmierci odganiał modlitwą do Matki Boskiej. Trzy dni spędził w piwnicy, nie ruszany — zbyt poturbowany, by go przesłuchiwać. 23 sierpnia klucznik Bąkowski przyniósł zupę. Powiedział, że brat Józef też próbował uciec i został postrzelony w nogę, ale żyje.  Dostał postrzał w mięsień, ale kość jest cała. I że doktor Ganszer założyła mu opatrunek. 26 sierpnia do celi wszedł porucznik Gruchała, komendant UB i major, który przyjechał z Warszawy na inspekcję. Powiedział, że przyjechał w sprawie ucieczki. Jan był zaskoczony. Powiedział mu jakie metody śledztwa stosują ubecy. Major spojrzał na śledczego, lecz nic nie powiedział, popatrzył tylko i poszedł do następnych cel, w których siedział Józef, Czesiek i reszta kolegów. 
  Dopiero po wyjściu z więzienia okazało się, kto powiadomił Warszawę. W Kaliszu działała podziemna organizacja pod nazwą Wolni Słowianie. Któryś z jej członków z nich był świadkiem szarpaniny na ulicy i dał znać. 
 Po tygodniu pobytu w piwnicy został rozkuty z kajdan i dostał koc. 27 sierpnia znowu był przesłuchiwany w sprawie ucieczki. Francuz Ksawerski krzyczał, ale nie bił. Wiedział, że Jan do niczego się już nie przyzna.

Więzienie

    29 sierpnia sfotografowano go z trzech stron, a 30-go po śniadaniu wyprowadzono z celi na korytarz, gdzie stał już kolega Ludwik Wilkowski. Skuto ich razem i zaprowadzono do samochodu. Podróż do więzienia na Łódzkiej była krótka, lecz pełna napięcia. Pod eskortą trzech uzbrojonych funkcjonariuszy UB wsadzono Jana i jego towarzyszy do samochodu. Bracia patrzyli na siebie przez metalowe pręty — mimo bólu i wycieńczenia, w ich oczach tliła się determinacja.
   Przestąpili próg bramy i wkroczyli w nowy świat — ciasne korytarze, ponure cele, ostre światło latarni nad głowami strażników. Politycznych osadzono w ścisłej izolacji, każdy w pojedynczej celi. Nielicznych wcześniej zwolniono z braku dowodów: Kazimierza Janiszewskiego, Stanisława Bukowskiego, Andrzeja Szczepańskiego i innych. Na skutek tortur w śledztwie Kazimierz Janiszewski zmarł, 3 miesiące po wyjściu z UB. Ci, co zostali, czternaścioro ludzi zorganizowanych przez Jana, przydzielono na pierwsze piętro, zwykłych kryminalistów na drugie.
   Samotność była torturą. Cicho szeptał modlitwy do Matki Boskiej, wyobrażał sobie rodzinny dom i zapach świeżego chleba.

Życie za kratami

   W więzieniu na Łódzkiej reguły były bezwzględne. Sienniki cienkie jak papier, brak środków czystości, żadnych widzeń – tylko jedna paczka żywnościowa i jeden list w miesiącu. Spacer raz dziennie na małym dziedzińcu, zawsze pod czujnym okiem strażników.
   Brat Józef, umieszczony kilkanaście cel dalej, nie odzyskiwał sił po torturach. Tracił zmysły, raz modlił się, raz majaczył. Każde rozległe echo kroków napełniało go lękiem.
   Na jednym z pięter zasłynął „Plamka” – podporucznik ds. politycznych, surowy jak kat. Jan, zwany przez ubeków „Tarzanem”, nie bał się Plamki – pamiętał własne starcia z oprawcami i wiedział, jak wygląda prawdziwy strach.
   Z czasem przyszła segregacja: na pierwszym piętrze polityczni, na parterze folksdojcze, na drugim — kryminaliści. W celi zespołowej znalazł się z Franciszkiem Widerskim, Kazimierzem Kuśmierczykiem, Tadeuszem Nawrotkiewiczem oraz Wiktorem Jędraszkiem – kryminalistą i kapusiem, któremu szybko zagroził żelaznym deklem od ubikacji, ponieważ prowokował go do rozmowy o organizacji. Jędraszek zmienił zachowanie – odtąd milczał.

Krzyk

   11 listopada 1949 roku. Nad ranem, gdy chłodna mgła oblepiała korytarze więzienia na Łódzkiej, z celi obok Jana dobiegł nagły, przeraźliwy krzyk. To był głos Bobrowskiego, skazanego na śmierć przez powieszenie. Wiedział, co go czeka, zawołał: — Żegnajcie, koledzy! Jego słowa rozdarły ciszę. Wielu więźniów zerwało się na nogi, szum rozgorzał w celach i na korytarzu. Nikt nie wiedział do kogo należał głos. Strażnicy biegali od drzwi do drzwi, próbując uspokoić zdezorientowanych mężczyzn.           Wiktor Jędraszek zapukał szyfrem w sufit, aby skontaktować się z druhami na drugim piętrze. Chciał się dowiedzieć, którego z nich dziś rano wyprowadzono. Początkowo wszyscy myśleli, że padło na żandarma Augusta Justa z Cekowa (urodził się w Kuźnicy w rodzinie rolników wyznania ewangelickiego Daniela Justa ur. 1872 w Kuźnicy i jego żony Wandy z d. Kończak ze wsi Dębe- dopisek autorki) — oprawcę, który w czasie okupacji miał na koncie wiele okrucieństw i mordów. Lecz już po chwili odpowiedział im Hake ze Zbierska, że Just siedzi z nim w celi i że to Bobrowskiego powiesili.
   Jan poczuł ścisk w żołądku. Postanowił spróbować rozmowy z Justem, jeśli jeszcze żył w tych murach. Zapytał: Czy pamiętasz, Just, nasz wielkanocny dzień w Porożu, w 1941 roku?
Wspomnienia tamtej Wielkiej Soboty były świeże jak rana: Jan wracał polną drogą wraz ze Stefanem Staszakiem, gdy zostali zatrzymani przez dwóch żandarmów, wśród nich – przez Justa. Ten wyrwał mu  fałszywy dowód wydany w Stawiszynie i zabrał 200 marek, po czym uderzył go w twarz. Kazał mu po świętach zgłosić się do żandarmerii w Cekowie, gdzie, obiecywał, zwróci mu dowód. Just miał w Porożu polską kochankę. Znajomy Jana —   szewc Józef Ciołek, próbował u niej wyprosić protekcję w tej sprawie.
   W drugi dzień Świąt Hitlerjugend urządzała zabawę w wiejskiej świetlicy. Jan, idąc z córką Ciołka  Hanką, chciał odzyskać dowód. Gdy Just zbliżył się do niego ze słowami: — Ty polska świnio, myślałeś, że dostaniesz Ausweis (niem. dowód)? Jan zasłonił się ręką przed ciosem. Kiedy żandarm ponowił atak, Jan powalił go na ziemię. Zanim Just się otrząsnął, udało mu się zbiec. Słyszał za sobą wystrzały z pistoletu. Tego samego wieczora musiał uciekać z Poroża na zawsze.
   Po wojnie August Just ukrywał się w Gdańsku pod zmienionym nazwiskiem. Lecz w 1950 roku Polak z Cekowa rozpoznał go na stacji kolejowej w Kaliszu.  Just przedstawił sfałszowane dokumenty. Pod presją tłumu żandarm został zatrzymany. Na podstawie zeznań świadków udowodniono, że to on właśnie brał udział w pacyfikacji polskiej ludności. Wkrótce potem, w 1950 roku, kat Polaków —  Just — stanął przed sądem i został powieszony w Kaliszu.
Jan wiedział, jak kruche bywa życie człowieka i jak nieprzewidywalny los potrafi przeplatać śmierć z odkupieniem. 

Procesy i wyroki

Zima 1949 roku przyniosła sądowe sesje. Polityczni oskarżeni stali przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Poznaniu (sesje wyjazdowe w Kaliszu).

  1. 21 grudnia 1949
    – Ludwik Wilkowski (ur. 1917) – 7 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia.
    – Józef Kitt (ur. 1922) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia. Tutaj więcej o rodzinie Kitt - Zygmunt Kitt

  2. 4 stycznia 1950
    – Tadeusz Nawrotkiewicz (ur. 1929) – 5 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 2 lata, przepadek mienia.
    – Czesław Przybyła (ur. 1922) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia.

  3. 13 stycznia 1950
    – Zygmunt Nawrotkiewicz (ur. 1925) – 8 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 4 lata, przepadek mienia.
    – Jan Przybyła (ur. 1919) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia.
    – Jerzy Danielczyk (ur. 1925) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 3 lata, przepadek mienia.
    – Stanisław Przybyła (ur. 1908) – 1,5 roku więzienia.

  4. 3 lutego 1950
    – Józef Przybyła (ur. 1917) – 11 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 4 lata, przepadek mienia.
    – Jan Sobusiak (ur. 1913) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 2 lata, przepadek mienia.
    – Franciszek Widerski (ur. 1924) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 2 lata, przepadek mienia.
    – Stanisław Przybyła (ur. 1923) – 6 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 2 lata, przepadek mienia.
    – Kazimierz Kuśmierczyk (ur. 1927) – 5 lat więzienia, utrata praw publicznych i honorowych na 1 rok, przepadek mienia.
    – Włodzimierz Gieszczyński (ur. 1910) – 1,5 roku więzienia.

W czasie ostatniej rozprawy, gdy sędzia poprosił Jana o ostatnie słowo, odpowiedział spokojnie: — Jestem niewinny. Byłem katowany w UB i nie wyznałem nic, czego bym nie zrobił. Po wyroku złagodzono rygor: pozwolono na paczki i widzenia, skrócono spacery, lecz pozostał surowy nadzór.

Post powiązany - wcześniejsza historia Jana- powrót do domu po zakończeniu wojny. Proszę kliknąć w link: 

Wspomnienia Jana Przybyły. Powrót do życia. Maj 1945.



czwartek, 22 maja 2025

Wspomnienia Jana Przybyły. Powrót do życia. Maj 1945.

autor: Dominika Pawlikowska
Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły: Powrót z wojny w strony ojczyste (spisane po powrocie z wojny)

Jan Przybyła (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie)



Powrót do życia: Maj 1945


   3 maja 1945 roku był dla Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001) i jego brata Józefa dniem wielce uroczystym. 
Przetrwali bowiem piekło wojennego kataklizmu. Józef, brat Jana, postanowił uczcić ocalenie, zapraszając na skromne przyjęcie najbliższych sercu towarzyszy: Ludwika Wilkowskiego, Leopolda Borowskiego i Józefa Czekalskiego. I tak, po niemal pięciu i pół roku niewoli, naznaczonej piętnem cierpienia i tęsknoty, zeszli się ponownie, cali i zdrowi, w ich ukochanym Stawiszynie, w święty dzień poświęcony Najświętszej Maryi Pannie Królowej Polski. Jan zawsze mocno wierzył w Jej opiekę. Tytuł "Królowa Polski" wyraża głębokie przekonanie Polaków o szczególnej opiece Maryi nad krajem – to wiara w to, że Maryja, jako Matka Jezusa, wstawia się za Polską i chroni ją w trudnych chwilach. To także wyraz wdzięczności za Jej obecność w historii narodu, od obrony Jasnej Góry po czasy komunizmu. Jan zawsze powierzał siebie i rodzinę Maryi, prosząc o Jej opiekę i błogosławieństwo.
   Następnego dnia, 4 maja, Jan stawił się na posterunku Milicji Obywatelskiej w Stawiszynie. Komendantem był Józef Wawrzyniak. Po południu jego serce rwało się do Długiej Wsi Pierwszej (gmina Stawiszyn), do matki Marianny, która została sama na gospodarstwie. Ojciec Antoni Przybyła zmarł 30 listopada 1943 roku. W czasie wojny był zatrudniony u Niemca o nazwisku Kokla w Stawiszynie. Ów Niemiec został przesiedlony ze wschodnich terenów i objął gospodarstwo przy ul. Konińskiej należące do Polaka Franciszka Bąclera (ur. 1862 wieś Nowolipskie, pow. Kalisz) i jego żony Franciszki z d. Pilarska. Kokla był bardzo źle usposobiony do Polaków, a szczególnie do Antoniego, który wprawdzie znał język niemiecki, ale był twardym Polakiem. Kokla posunął się nawet do dwukrotnego pobicia Antoniego. 
    W 1943 roku podczas słotnej jesieni Antoni zachorował na grypę, ale lekarz nie chciał dać mu zwolnienia z pracy, ponieważ bał się Niemców. Liczył też na to, że silny mężczyzna przetrzyma grypę i wyzdrowieje. Lekarzem w Stawiszynie podczas okupacji niemieckiej był doktor Walenty Dolny. Jednak stało się inaczej. Antoni przeziębił grypę i na skutek ciężkiej pracy w polu dostał zapalenia opon mózgowych. 30 listopada 1943 roku zmarł. 
Matka została wysiedlona z własnej ziemi. 
   Jan zastał ją samą i bezradną. Gdy ujrzała syna zdrowego i całego, zaniemówiła. Ucałował ją i uściskał z czułością, jak małe dziecko. Oboje płakali. 
   Matka przez całą wojnę drżała o jego życie i zdrowie. Jan głęboko wierzył, że to jej żarliwa modlitwa do Matki Boskiej uchroniła go od najgorszego w ciężkich chwilach okupacji. Prosiła, aby został na gospodarstwie, gdyż jego młodszego brata Czesława powołano do wojska, a wojna wciąż trwała. Choć nie czuł szczególnego powołania do roli gospodarza, nie mógł odmówić matce. Ich jedenastohektarowe gospodarstwo zostało częściowo splądrowane, i to nie przez Niemców, lecz przez Polaków. 
   Niemiec Julian Dekert, uciekając, zabrał konie, a krowy i świnie „ludzie” rozgrabili, twierdząc, że to „poniemieckie”. A przecież to była ziemia i dobytek jego rodziców. Jedynie dwie liche krowy zostały matce zwrócone. W stodole pozostało jeszcze trochę pszenicy do wymłócenia, o czym wiedzieli sąsiedzi, którzy nie byli wysiedleni. Oni również twierdzili, że to poniemieckie i trzeba to podzielić. Spotkali się ze stanowczą odmową Jana. Czas powojenny to był czas pewnego bezprawia – kto był sprytniejszy i silniejszy, ten lepiej na tym wychodził.

Stawiszyn,Kiączyn, Długa Wieś
Bracia Przybyłowie. Od prawej:
Jan, Józef, Czesław. 1943.

Nowy początek


   Po wojnie w okolicy pozostało kilku Niemców. Nie czuli się winni. W Długiej Wsi Pierwszej żył stary Niemiec Gustaw Gajzler, ponad siedemdziesięcioletni, lecz krzepki i chętny do pracy. Jan zabrał go do siebie na gospodarstwo. Był człowiekiem uczciwym i pracował solidnie. Za to miał dobre warunki i był zadowolony. Jan przyjął też do siebie młodą Niemkę, dawną sąsiadkę sprzed wojny. Była biedna i nie w pełni sprawna, ludzie nią pomiatali, nazywała się Emma Kucner. Dziewczyna była pracowita.    Gospodarstwo powoli odżywało. Jan kupił pięknego źrebaka, z którego wyrosła wspaniała klacz. Państwo przydzieliło mu trzy hektary i trzydzieści sześć arów ziemi po Niemcu Julianie Dekercie, który wysiedlił jego rodziców. W sumie więc jego gospodarstwo liczyło czternaście hektarów. 
   W połowie maja 1945 roku wróciła z Niemiec najmłodsza siostra Marysia ze swoim narzeczonym, Jankiem Zielińskim. Cała jego rodzina – bracia: Józef  i Czesław, oraz dwie siostry: Władzia i Marysia – przetrwała ten ciężki wojenny okres. Jedynie ojca już nie było.

  Jan postanowił wyprawić siostrze Marysi wesele. Odbyło się 24 czerwca 1945 roku.

Wyzwania wojny i życie na krawędzi


  Siostra i szwagier pomagali Janowi w gospodarstwie. W lipcu 1945 roku, niczym powódź, wracało z frontu wojsko radzieckie. U Jana na gospodarstwie zatrzymało się dwadzieścia samochodów na całe dwa tygodnie. Dowództwo – major i kapitan – zajęło jedno duże mieszkanie, a żołnierze rozlokowali się w stodole. Samochody stały na podwórzu. Gdy Jan był w domu, wszystko było w porządku, lecz kiedy wyjeżdżał na jeden dzień, żołnierze zaczęli dobierać się do kobiet. To była frontowa wiara, co dzień pili spirytus, więc musiał postępować z nimi ostro.

   Na początku sierpnia Jan wyruszył do Szczecina, by kupić konie, bowiem doszły go słuchy, że tam można nabyć je okazyjnie. W Szczecinie przypadkiem spotkał szkolnego kolegę, Edka Pilarskiego ze Starego Kiączyna, który zdradził mu, że za Szczecinem stacjonuje polskie wojsko. I że tam, w jednostce, znajduje się jego wychowawca ze szkoły, w randze porucznika, adiutant generała. Nazywał się Mieczysław Perliński. Następnego dnia Jan zwiedził miasto, które urzekło go swym pięknem. Trzeciego dnia, okazją, pojechał do miejscowości, gdzie stacjonował Mieczysław Perliński. Był to rozległy majątek rolny, poniemiecki, w którym mieściła się jednostka wojskowa, a około pięciu kilometrów dalej znajdował się kolejny majątek, gdzie stacjonowała jednostka radziecka. Perliński niezmiernie ucieszył się na widok Jana i zaprosił go do swojego mieszkania na kolację, przedstawiając go żonie. Jan wyjaśnił mu cel swojej wizyty – kupno koni. Perliński, znając teren, pomógł mu kupić dwa konie i wóz, lecz problemem okazał się transport. 
   Następnego dnia Jan miał załatwiony transport kolejowy, ale gdy poszli załadować konie i wóz do wagonu, stało się coś nieoczekiwanego. Z nieznanych przyczyn jednostka radziecka zaatakowała polską jednostkę i rozgorzał front. W ruch poszły karabiny maszynowe i czołgi, a walki trwały całą noc. Cztery dni jego zabiegów spełzły na niczym. Następnego dnia Jan podziękował państwu Perlińskim za ich życzliwość i odjechał. Do domu wrócił z niczym.

Dramat w pociągu i szczecińskie dylematy


   10 września Jan ponownie udał się do Szczecina, a po drodze, przed Stargardem, spotkała go przygoda z trzema radzieckimi żołnierzami. Jechali towarowym wagonem krytym, pełnym ludzi, a wśród nich były trzy młode Holenderki, wracające do ojczyzny. Przed Stargardem, około drugiej w nocy, wsiadło trzech radzieckich żołnierzy z pepeszami, podchmieleni. Dostrzegli Holenderki i zaczęli się do nich dobierać, próbując je zgwałcić. Jan po cichu szepnął do kolegów, że trzeba ich rozbroić i ujarzmić. Było nas sześciu, więc na każdego rosyjskiego żołnierza przypadało po dwóch. Jan miał zapałki i zapalił jedną, by zorientować się, gdzie mają pepeszę. Rzucili się na nich i w mgnieniu oka byli bez broni. Zrewidowali ich, szukając krótkiej broni, a gdy dojechali do Stargardu, zawołali sokistów i opowiedzieli im tę historię. Broń oddali sokistom, a oni zabrali żołnierzy do komendy.
  11 września Jan był już w Szczecinie, gdzie udał się na Wały Chrobrego, gdyż tam znajdował się punkt zborny z całej Polski. Przy Wałach Chrobrego, w dużym budynku, mieścił się Polski urząd repatriacyjny, gdzie można było zarejestrować się w celu przesiedlenia. W tamtejszej jadłodajni można było zjeść zupę lub kawałek chleba. Obok tego budynku rozciągał się duży plac, zwany „czarnym rynkiem” albo „szaber placem”. Tam można było wszystko sprzedać i kupić, spotkać ludzi z całej Polski i zasięgnąć różnych informacji. 
   W prezydium miasta Szczecina Jan miał kolegę, Kazimierza Kaduszkiewicza, któremu zwierzył się, że ma na oku zakład rzeźnicki na ulicy Kaszubskiej, i poprosił go o pomoc. Pojechali na ulicę Kaszubską i obejrzeli zakład. Sprawa została załatwiona pomyślnie, a następnego dnia, 13 września, kolega Kaziu wypisał mu przepustkę na przejazd do Łodzi i z powrotem do Szczecina. 14 września Jan był już w Stawiszynie i oznajmił matce, że chce wyjechać do Szczecina. Mama zaczęła rozpaczać, co sama pocznie. Cały tydzień Jan zmagał się z myślami, co ma począć. I po namyśle zrezygnował z wyjazdu do Szczecina.

   Gospodarstwo po rodzicach podupadło, więc Jan zaczął je dźwigać, by przywrócić je do dawnej świetności.

Rozłam i bratobójcza walka


   W Polsce po wojnie nastąpił polityczny rozłam, powstały dwa obozy: lewica, czyli PZPR, i prawica, popierana przez AK, czyli przez partyzantkę. Był to ciężki czas dla Polski, dwa obozy stanęły naprzeciw siebie – jedni wspierani przez Związek Radziecki, drudzy przez rząd emigracyjny w Londynie, przez Mikołajczyka. Ginęli najlepsi ludzie, najlepsi patrioci po obu stronach, rozpoczęła się bratobójcza walka. Przykład z rodziny Jana. Miał braci – Czesław został sekretarzem partii, a on i brat Józef byli za Armią Krajową.

    Był rok 1946 i 1947. W tym czasie Jan z bratem Józefem ocalili od śmierci Józefa Grzelkę, Henryka Grzelkę i Jana Legodzińskiego. AK wydało na nich wyrok, ale dzięki niemu ocaleli.

Pożar i kolejny nowy początek


   Rok 1947 był rokiem niezwykle urodzajnym i obfitował we wszelkie dobra. Żniwa były bardzo udane, pogoda piękna, wszystkie zbiory Jan miał już w stodole przed końcem lipca. Gospodarstwo stało już na dobrym poziomie, były dwa konie, cztery krowy i sporo świń. Zaczął myśleć o przyszłości i znalezieniu żony. Najbardziej spodobała mu się Iza Pilarska z Kiączyna Nowego. Pożyczał rower od brata i jeździł do Kiączyna.

  W przededniu Przemienienia Pańskiego, późnym wieczorem od zachodu nadciągała straszna burza. Tuż przed burzą Jan zajechał do domu w Długiej Wsi. W nocy z piątego na szóstego sierpnia zaczął lać deszcz, rozpoczęła się burza. Stał w oknie i przyglądał się burzy, aż nagle zagrzmiało i oślepiła go błyskawica. Piorun uderzył w drzewo przy stodole i momentalnie płomienie objęły całą stodołę. Ze szwagrem Jankiem Zielińskim wyskoczyli na podwórze ratować budynek inwentarski. Jego pomocnik w gospodarstwie doznał szoku i biegał w kółko po oborze, więc Jan rzucił się ratować krowy. Z końmi było gorzej. Jednego udało mu się wyprowadzić, a drugi, ogier, gdy zobaczył ogień, nie chciał wyjść. Jan zarzucił mu marynarkę na łeb i dopiero wtedy udało mu się go wyprowadzić. Matka modliła się przed obrazem Matki Boskiej, i wtedy wiatr zmienił kierunek, zaczął wiać z zachodu. Gdy przyjechała straż, ogień był już mniejszy. Straty były duże, ogień strawił pełną stodołę zboża i stertę, dwie załadowane szopy, wozownie, wszystkie narzędzia rolnicze, bryczkę oraz drewno budowlane i opałowe. Rano 6 sierpnia przyjechało do Jana kilku kolegów. Bardzo mu współczuli. Na jego barki spadł nowy ciężar. Po załatwieniu formalności związanych z pożarem, zaczął ściągać materiał na budowę. 

Ślub i przeprowadzka


   Z przyszłą żoną Izabelą ustalili termin ślubu cywilnego na 17 stycznia, a kościelnego na 18 stycznia 1948 roku. Zaprosili około pięćdziesięciu gości na wesele. Teść z tej okazji zabił wieprza, którego Jan oprawił, kupił dwadzieścia pięć litrów wódki i miał dwadzieścia litrów bimbru własnej produkcji. Jedzenia i picia było pod dostatkiem. Wesele odbyło się u teściów Pilarskich w Kiączynie Nowym. W tym dniu pogoda była bardzo ładna. Był lekki mróz i nieco śniegu. Konnymi bryczkami pojechali do kościoła. Po dwóch tygodniach Jan zabrał żonę do gospodarstwa w Długiej Wsi, gdzie rozpoczęli nowe życie.

Ślub Jana Przybyły z Izabelą Pilarską 18.01.1948 roku w kościele parafialnym  pod wezwaniem Świętego Bartłomieja Apostoła w Stawiszynie
Ślub Jana Przybyły z Izabelą Pilarską 18.01.1948 roku w kościele parafialnym
 pod wezwaniem Świętego Bartłomieja Apostoła w Stawiszynie


   Znowu zaczynał wszystko od początku. Po pożarze bardzo go wspomogli koledzy i znajomi. Pomogli mu wyżywić inwentarz, bo nie byłoby mu łatwo przetrwać całego roku. Potrzebował dużo funduszy na kupno niezbędnych rzeczy do gospodarstwa. Brak wozu i narzędzi gospodarczych bardzo mu doskwierał. Często wyjeżdżał załatwiać różne sprawy. W domu pozostawały trzy kobiety: jego matka, żona i siostra. Z powodu niesnasek z siostrą Jana żona czuła się obco w tym domu.

   Jan zaczął gromadzić materiały na budowę. Wiosna 1948 roku nadeszła wcześniej, miał już dużo materiału na budowę i można było ruszać z robotą. Jednak żona, z powodu intryg siostry Jana, oświadczyła mu, że nie chce dłużej mieszkać w Długiej Wsi. Janowi zrobiło się żony żal i postanowił wyprowadzić się do Kiączyna do teściów. Uzgodnili z żoną, że następnego dnia porozmawiają z matką Jana. I faktycznie, następnego dnia Jan oznajmił matce, że się wyprowadzają, aby nie być ciężarem dla siostry. Mimo, że w gospodarstwo włożył duży wkład i bardzo się napracował, wszystko zostawił. Spakowali z żoną swoje rzeczy i szwagier Wacław Włodarczyk odwiózł ich do Kiączyna. Jan miał satysfakcję, że po wojnie, w ciężkich chwilach, pomógł matce i załatwił sprawy, których nie zdążył załatwić ojciec. Tak zakończyło się jego gospodarowanie w Długiej Wsi. Był to koniec kwietnia 1948 roku.

Handel, marzenia i konspiracja


   Znowu znalazł się w krytycznym położeniu finansowym, bez pieniędzy, a trzeba było sobie jakoś radzić. W Stawiszynie spotkał swojego stryja Stanisława Przybyłę że Złotnik Małych Kolonii. Ten doradził mu, aby kupił cielaka. Dał mu pieniądze, było to 1500 zł, i faktycznie Jan tego cielaka kupił. Zarobił na nim 2000 zł na czysto, a było to dla niego bardzo dużo. Pieniądze pożyczone od stryja były szczęśliwe. Jan zaczął handlować zwierzętami i w krótkim czasie doszedł do pieniędzy.

   W tym czasie był udziałowcem w powiatowej spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Kaliszu, której biura znajdowały się na ulicy 3 Maja. Była tam główna centrala skupu świń i bydła oraz gęsi i indyków. Dyrektorem tej spółdzielni był Józef Wizner, z którym Jan znał się osobiście i poprosił go o jakąś pracę. Wizner zaproponował mu, żeby wziął skup gęsi i indorów na sezon. W tej branży Jan nie miał dobrego rozeznania, ponieważ był z zawodu rzeźnikiem, a handel był dla niego nowością. Dyrektorowi udało się go przekonać, że da sobie radę. Ta działalność była ciekawa i dobrze płatna. Przez sezon zarobił więcej niż przez cały rok pracy, za co serdecznie dziękował Wiznerowi. Za pieniądze ze spółdzielni skupował po wsiach gęsi i indory w sezonie, wówczas przyjeżdżał transport i zabierał towar.

   Jednak cały czas Jan czekał, że może państwo pozwoli założyć prywatny zakład rzeźniczy, ale jego marzenia spełzły na niczym. Po wojnie Polska znalazła się w strefie wpływów Związku Radzieckiego. Władze komunistyczne dążyły do budowy socjalizmu, w którym własność prywatna, zwłaszcza w kluczowych sektorach gospodarki, była traktowana jako sprzeczna z ideologią. Celem było scentralizowanie kontroli nad produkcją i dystrybucją. System komunistyczny opierał się na gospodarce centralnie planowanej, gdzie produkcja, dystrybucja i ceny były ustalane przez państwo. Prywatne rzeźnie, działające na zasadach rynkowych, nie pasowały do tego modelu, ponieważ mogłyby podważać państwowy monopol i kontrolę nad rynkiem mięsa.  W efekcie, po wojnie w Polsce, założenie prywatnej rzeźni było praktycznie niemożliwe.
   W czerwcu 1948 roku, w niedzielę, odbyło się poświęcenie figury Matki Boskiej, ufundowanej w Długiej Wsi Drugiej. Jan i jego brat udali się na tę uroczystość i spotkali tam Zygmunta Nawrotkiewicza, który pracował w Skalmierzycach pod Kaliszem jako kierowca w przetwórni. W rozmowie zdradził im w sekrecie, że w Skalmierzycach założona jest podziemna organizacja i prosił ich, żeby taką organizację założyli w Stawiszynie. Po namyśle Jan i jego brat odpowiedzieli mu, że muszą się nad tym zastanowić, bo to jest bardzo poważna sprawa. Odparł, że za tydzień przyjdzie z kolegą Zbyszkiem i wtedy może coś uzgodnią. Faktycznie, w następną niedzielę przyjechali do Stawiszyna Zygmunt Nawrotkiewicz i Zbigniew Starkiewicz, student czwartego roku Politechniki Wrocławskiej. Zapoznali się z regulaminem i działalnością podziemnej organizacji i zgodzili się na założenie jej na terenie Stawiszyna. Jan i jego brat mieli zaufanych kolegów, a i oni mieli do nich zaufanie, i zaczęli werbować członków do podziemnej organizacji pod nazwą Polska Podziemna Organizacja Wojskowa.

   Mimo ciężkich powojennych realiów i świadomości ryzyka, Jan decyduje się zaangażować w działalność podziemnej organizacji wojskowej. To pokazuje jego silne przekonania, niezłomność i gotowość do walki o wolność i wartości, które uważa za słuszne, nawet w obliczu zagrożenia ze strony władz komunistycznych.

Posty powiązane:

RUCH OPORU W CZASIE OKUPACJI HITLEROWSKIEJ W STAWISZYNIE I OKOLICZNYCH WIOSKACH, ARMIA KRAJOWA

Henryk Łowicki 1889 - 1941, burmistrz Stawiszyna, ofiara Akcji Inteligencja