Etykiety

niedziela, 13 lipca 2025

1943. 1944. Bombardowanie Königsberga. Cz. VI.

Autor: Dominika Pawlikowska

Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie)


Poprzednie posty – losy Jana :

Młodość Jana Przybyły. Cz. I. Wojna.
Młodość Jana Przybyły. Cz. II. Okupacja niemiecka
Jan Przybyła. W niewoli. 1941. Cz. III.
Obóz pod czarną chorągwią. Soldau. Cz. IV.


Lato 1943


   Towar wychodzący z warsztatu był wysokiej jakości. Majster był zadowolony, klienci również. W warsztacie panowała harmonia — każdy znał swoje miejsce i obowiązki.
Latem 1943 roku Jan zatęsknił za ojczyzną. Chciał znów pojechać na urlop, dowiedzieć się, jak żyje jego rodzina, co się dzieje w kraju. Majster nie wyrażał sprzeciwu — dał mu słowo, że wróci. Na czas jego nieobecności sam przejął obowiązki, a majstrowa zaopatrzyła go w dodatkowe karty żywnościowe, więc z wyżywieniem nie miał żadnych problemów.

29.03.1943. Polacy pracujący w zakładzie rzeźniczym Fritza Ehlerta  w Königsbergu. Na górze drugi od lewej stoi Jan Przybyła.
29.03.1943. Polacy pracujący w zakładzie rzeźniczym Fritza Ehlerta
 w Königsbergu. Na górze drugi od lewej stoi Jan Przybyła. 


   Podróż rozpoczął od przesiadki w Olsztynie. Musiał czekać około trzech godzin na pociąg do Torunia. Był początek lipca, gorący, słoneczny dzień. Siedząc na peronie, zauważył młodą dziewczynę przechadzającą się niespokojnie wzdłuż torów. Wydała mu się Polką. Coś w jej twarzy, w oczach — smutnych i zdezorientowanych — sprawiło, że poczuł, iż znajduje się w trudnym położeniu.
  Zaczął się jej przyglądać. Kiedy to zauważyła, wyraźnie się przestraszyła. Ale nie mógł dłużej zwlekać. Dostrzegł w niej rozpacz i bezradność. Wstał, podszedł do niej spokojnie, przeprosił po polsku i powiedział, że jest Polakiem, jadącym na urlop do Łodzi.
Kiedy usłyszała te słowa, spojrzała na niego uważnie. Strach zniknął z jej twarzy, jakby nagle wróciło jej życie. Powiedział jej wtedy:
– Proszę mi wybaczyć, ale widzę, że jesteś w trudnym położeniu. Może mogę ci jakoś pomóc?
Dziewczyna odpowiedziała, że pomyliła pociąg. Pochodzi z Łodzi i tam właśnie chciała się dostać. Była przygnębiona, wyczerpana, wyglądała jakby nie spała od kilku dni. Usiadła z nim na ławce, a on zapytał, czy jest głodna. Przyznała, że od dwóch dni nic nie jadła. Otworzył więc walizkę i podał jej kanapki, które miał ze sobą. Nie miała pieniędzy na bilet, więc poszedł i kupił jej bilet do Łodzi.
Po chwili zaczęła mu opowiadać swoją historię. 

   Nazywała się Czekalska, mieszkała przy ulicy Limanowskiego. Jesienią 1942 roku została zatrzymana na ulicy przez niemieckich żandarmów. Początkowo sądziła, że chodzi o rutynową kontrolę dokumentów, ale zabrano ją do siedziby Arbeitsamtu. Tam wraz z innymi młodymi kobietami została wpisana na listę do wyjazdu „na roboty” do Rzeszy. Trafiła na zachodnie tereny Niemiec, gdzie — zamiast pracy — czekały ją badania rasowe.
Zabroniono im mówić, odebrano rzeczy osobiste. Rozebrane do naga, były oglądane przez niemieckich lekarzy, którzy oceniali kształt czaszki, kolor oczu, strukturę włosów, a nawet długość kończyn. Nikt nie wyjaśnił im, po co to wszystko. Patrzyli na nie jak na materiał hodowlany, nie ludzi. Gdy przeszła „kwalifikację”, została przewieziona do jednego z ośrodków Lebensbornu — miejsca, o którym nikt z zewnątrz nie wiedział, a ci, co tam trafili, milczeli na zawsze. Czekalska dowiedziała się, że Lebensborn to instytucja założona przez Himmlera — nazistowski program „hodowli czystej rasy”. Polki i inne Słowianki, jeśli odpowiadały wzorcom nordyckim, były tam zmuszane do współżycia z esesmanami, aby rodzić dzieci dla Rzeszy. Jeśli zaszły w ciążę, wywożono je do specjalnych domów narodzin, gdzie dzieci odbierano natychmiast po porodzie i przekazywano niemieckim rodzinom adopcyjnym, wychowywanym już jako przyszli obywatele III Rzeszy.
– Tam… tam nie było już nadziei – mówiła, dławiąc się łzami. – Jedna z dziewczyn skoczyła z okna. Inna się powiesiła. Nie mogłam… nie mogłam czekać, aż i mnie to spotka.
Udało jej się uciec nocą przez ogrodzenie, gdy jedna z opiekunek na chwilę zostawiła uchylone drzwi. 
   Słuchając jej słów, Janowi ścisnęło się serce. W jego wnętrzu kipiał gniew, bezsilność i coś jeszcze – poczucie wstydu, że nie mógł zrobić więcej, że świat pozwalał na taką hańbę. Wiedział jednak, że tego dnia był jej jedynym ratunkiem.
   Szczęśliwie dotarli do Łodzi. Odprowadził ją do rodziców. Przyjęli ich bardzo serdecznie. Gdy zaczęła opowiadać swoją historię — przerywaną szlochem i łzami — wszyscy się rozczulili. Matka dziewczyny tak się rozpłakała, że przez dłuższy czas nie można jej było uspokoić. Do późna siedzieli razem, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Rodzice Czekalskiej nie wiedzieli, jak odwdzięczyć się za pomoc.
Następnego dnia pożegnał się z nimi i udał się na ulicę Wólczańską, do kuzyna Rutkowskiego. Spędził u wujostwa dwa dni, lecz tęsknota za rodzicami nie dawała mu spokoju. Pojechał więc dalej — do brata Józefa w Kaliszu, na ulicę Ostrowską. Kolejnego dnia Józef pojechał do Stawiszyna, by przywieźć rodziców na spotkanie z nim.
   Było to jedno z tych spotkań, które zapadają w pamięć na całe życie. Cały dzień byli razem, ale wieczorem rodzice musieli wracać. Przy pożegnaniu wszyscy płakali. Z ojcem nie mógł się rozstać. Miał przeczucie, że widzą się po raz ostatni… Niestety, miał rację. Wkrótce potem ojciec zachorował na grypę, która przerodziła się w zapalenie opon mózgowych. Nie było już ratunku.
   Kolejnego dnia odwiedzili go dwaj starzy przyjaciele — Ludwik Wilkowski i Leopold Borowski. Spędzili razem cały dzień, wspominając dawne czasy. Wieczorem pożegnał się z bratem, którego bardzo kochał, i wrócił do Łodzi. Nie mógł już dłużej zostać w Kaliszu. Taki był los ściganego Polaka pod niemiecką okupacją.
W Łodzi miał jeszcze tydzień, który poświęcił rodzinie i kolegom. Spotkał kuzyna Jana Szymczaka, który uciekł z Niemiec, gdzie był ścigany za przewinienia polityczne i wojskowe. Chciał mu pomóc — mimo że Jan nie był rzeźnikiem, postanowił zabrać go ze sobą do Królewca, gdzie pracował, i spróbować załatwić mu pracę u majstra w warsztacie.

W Łodzi miał jeszcze tydzień, który poświęcił rodzinie i kolegom. Spotkał kuzyna Jana Szymczaka, który uciekł z Niemiec, gdzie był ścigany za przewinienia polityczne i wojskowe. Chciał mu pomóc — mimo że Jan nie był rzeźnikiem, postanowił zabrać go ze sobą do Królewca, gdzie pracował, i spróbować załatwić mu pracę u majstra w warsztacie.
Jan Szymczak, kuzyn. Zatrudniony u Fritza Ehlerta.


I tak też zrobił.

   Pożegnali się z rodzinami i pojechali do Königsberga. On przedstawił majstrowi swojego kuzyna i powiedział, że przyda się mu w warsztacie do pomocy. Majster nie wyglądał na zadowolonego, ale polegał na nim i przyjął chłopaka do pracy. Przepracował cały rok. Z początku bardzo dobrze się sprawował, lecz później zaczął wywijać, a nawet podpadł. Majster był dobrym człowiekiem i nie chciał mu zrobić krzywdy, więc zwolnił go z pracy, ale polecił do drugiego warsztatu rzeźnickiego – także biedy nie miał.
   Gdy wyjeżdżali z Łodzi, poprosił matkę Janka, żeby nikomu nie mówiła, dokąd jej syn wyjechał – przecież był poszukiwany przez gestapo. Miała nikomu nie zdradzać jego adresu. Aż któregoś razu, jesienią 1944 roku, ciotka, chyba nie zdając sobie sprawy, czym to grozi, podała jego adres. Gestapo przyszło po Janka i został zabrany. Chyba myślała, że nic mu już nie grozi. To było bardzo lekkomyślne.
Gdy dowiedział się, że Janka zabrało gestapo, ugięły się pod nim nogi – przecież sam również był poszukiwany przez Niemców. Biedny Janek zginął bez wieści. Nigdy nie wrócił do domu.

   Po urlopie zajął to samo stanowisko i praca szła w normalnym trybie. Majster przyjął jeszcze jednego Polaka, lecz nie był to fachowiec – miał tylko pomagać w warsztacie.
W tym czasie zapoznał Polaka ze Lwowa – Jana Jędraszkę. Pracował on w dużym magazynie wojskowym, w którym przechowywano wszystkie produkty żywnościowe. Kolega zapoznał go z głównym magazynierem – Niemcem – z którym zawarli układ. Nauczył go robić bimber, pomógł mu skonstruować aparat do gotowania, a w zamian za to co tydzień mógł od niego kupić na lewe zlecenie 20 kilogramów cukru na bimber.

10.03.1943. Polacy pracujący w zakładzie F.Ehlerta w Königsbergu.
Jan Przybyła stoi między Anną i Janiną (po prawej).


   Kolega Zielonka, który był dla niego szczery, miał po jego powrocie z obozu do Königsbergu lokum odpowiednie do gotowania bimbru, więc zaczęła się produkcja. Było to wielkie ryzyko, lecz człowiek był młody, głupi i odważny – nie zważał na nic.
    W tym czasie miał też dobrych i szczerych kolegów: Antoniego Białeckiego z Ozorkowa i Antoniego Szponika, krawca z Poznania. Antoni Białecki przeżył wojnę i wrócił do Polski, a Antoni Szponik w ostatnich dniach wojny zaginął gdzieś w zawierusze wojennej. Po wojnie szukał go w Poznaniu, lecz wszelki ślad po nim zaginął.

Antoni Szponik. ur. 27.12.1914 Ostoje, pow. Rawicz – zm. 19.04.1945.
Syn Jana I Marianny z d. Plewa. Uczestnik kampanii wrześniowej 1939 r.  
Dostał się do niewoli 13.09.1939 r. Osadzony w Stalagu I A, numer jeniecki: 13693.
Zwolniony z niewoli 5 lutego 1941 r. w Królewcu (Königsberg), 
po czym został przeniesiony na status robotnika cywilnego. 
Z zawodu krawiec, wyznania rzymskokatolickiego. 



  Miał także kolegów w porcie w Königsbergu, których zaopatrywał w słoninę i bimber. Głównym kolegą był Antoni Niedziela z Łodzi – bystry i odważny chłopak. Z okrętów rozładowywali i załadowywali różne towary. Dwóch z nich uciekło do Szwecji i do końca wojny tam pozostali.
   Pewnego razu zawiózł im prowiant – akurat byli po rozładunku z Francji – i rzucili mu na samochód dwa worki oraz jedną paczkę, każąc mu szybko odjechać. Bez namysłu dał na gaz, nie wiedząc, jaki ma ładunek. Gdy zajechał do garażu do majstra i zajrzał do środka worków – oblał go zimny pot. W kwadratowej paczce było 25 zegarków szwajcarskich, wodoodpornych, które nosili oficerowie gestapo. W jednym worku były same damskie pończochy, a w drugim – skórzane rękawiczki na futerku – damskie i męskie. Gdy to wszystko zobaczył, stanął bezradny i nie wiedział, co z tym zrobić. Trzeba było wszystko dobrze schować, gdyż ryzykował stryczek. Mieszkał na trzecim piętrze, na poddaszu, sam. Ale wziął sobie do kompanii kolegę – Feliksa Poterałę. Był to zrównoważony i dyskretny chłopak. W tej kamienicy sufity miały podbitki, co mogło stanowić dobrą skrytkę. Pod podłogą też dało się co nieco schować. Wszystko to, co przywiózł, schował właśnie pod podłogę, a deskę przycisnął nogą od łóżka – tak, że nie było wcale znaku, że była odrywana. Gdy wszystko ukrył, poczuł się spokojniejszy. O wszystkim wiedział tylko on i kolega Felek.
   Janek Jędraszko, który pracował w magazynie wojskowym, prawie codziennie go odwiedzał, bo mieszkał bardzo blisko. Co dwa tygodnie pobierał cukier od Niemca magazyniera.

Königsberg. 1943. Jan z mandoliną. Fritz Ehlert.
Boże Narodzenie w Königsbergu. 1943. Jan z mandoliną.

   Pewnego razu zabrakło mu cukru, a chciał zrobić zacier do bimbru, więc odwiedził go, żeby przekazać magazynierowi 10 kilogramów cukru. Skrytka na cukier była w podwórzu przy garażu – bardzo dobrze ukryta. Naszykował cukier w teczkę i dał koledze rower majstra, żeby pojechał do magazyniera.
Po drodze Janka zatrzymał żandarm i sprawdził, co miał w teczce. Janka zaprowadzono na posterunek. Ponieważ długo nie wracał, domyślił się, że jest niedobrze.
   Na drugi dzień policja kryminalna zadzwoniła do jego majstra, pytając, czy to jest jego rower. Majster wiedział, że pożyczył rower koledze. Cukier i teczka przepadły.
Ale Janek był twardy i nie przyznał się, że cukier miał od niego. Wytłumaczył, że kupił cukier od nieznajomego. Całe szczęście, że miał dobre poparcie z firmy, w której pracował, oraz magazyniera, który mocno starał się o niego.
Mimo wszelkich starań i zabiegów, Janek siedział cały miesiąc na gestapo, a po miesiącu wrócił wynędzniały. Odżywił go tak dobrze, że szybko przyszedł do zdrowia i do pracy.

Rewizja


   Życie toczyło się normalnym trybem. Czekali na koniec wojny i żyli nadzieją, że Niemcy zmądrzeją. Wiedzieli przecież, że wojnę mają przegraną, i bluźnili na Hitlera.
24 listopada były jego imieniny. Wyprawił je w niedzielę u kolegi, a zabawa trwała do nocy. Na 6:00 rano musiał być w warsztacie, bo na 8:00 musiał być gotowy świeży towar.
   Koło godziny 11:00, w poniedziałek 30 listopada 1943 roku, do warsztatu przyszło dwóch cywilów z policji kryminalnej i zapytali o niego. Przyszli do niego razem z majstrem. Był w szoku – dreszcz przeszedł mu po skórze, bo nie wiedział, czego mogą od niego chcieć. Oczywiście był poszukiwany jako polityczny przez gestapo w Polsce i nie wiedział, czy ktoś nie zdradził jego adresu.
Zapytali go, czy zna Bronisława – rzeźnika. Zorientował się, że chodzi o kolegę, któremu dał 10 kg cukru. Powiedział, że zna. Wtedy zapytali, czy dał mu cukier. Przyznał się.
Chcieli wiedzieć, z kim mieszka, więc zawołali Felka. Zaczęła się rewizja na górze. Ugięły się pod nim nogi, bo pod podłogą miał ukrytych dużo rzeczy – to mogło go kosztować życie. Rozmawiał z nimi po niemiecku, bo chciał, żeby majster wszystko słyszał.
   Najpierw zaczęli szukać w szafie. W garniturze miał 2200 marek – była to duża suma. Kazali mu się wytłumaczyć, skąd ma tyle pieniędzy. Wytłumaczył, że u majstra pracuje ponad dwa lata i to są jego oszczędności, że ma wysoką stawkę. Gdy majster usłyszał o tych markach, był zaskoczony, ale nie miał innego wyjścia, jak tylko go bronić – potwierdził jego zeznania i dał bardzo dobrą opinię.
   Jeden z policjantów zaczął świecić lampką po podłodze, tam gdzie miał skrytkę – krew zastygła mu w żyłach, włosy stanęły dęba, czuł, jakby duch go opuszczał. Westchnął do Matki Boskiej i zaczął się modlić. Drugi policjant powiedział: „Czy ty jesteś niemądry? Czego tam szukasz?” Czuł, że Matka Boska sprawuje nad nim opiekę. Kolega Feliks też stał, jakby go wmurowało w podłogę – to był krytyczny moment.
W szafie, na półce, znaleźli jeszcze dwa kilogramy dobrych landrynek z magazynu wojskowego – od kolegi Janka. Odpowiedź na pytanie, skąd te landrynki, przyszła mu natychmiast do głowy – bez zająknięcia powiedział, że raz stał na ulicy i przechodziła jakaś ładnie ubrana Niemka z walizkami. Poprosiła, żeby pomógł jej zanieść walizki na dworzec kolejowy, a gdy chciała mu zapłacić – odmówił. Dała mu za to te landrynki.
A jeśli chodzi o cukier, który dał koledze, to zmyślił, że jakiś Francuz, robotnik przymusowy, odjeżdżał do ojczyzny i sprzedał mu ten cukier, a jemu nie był potrzebny, więc dał go koledze.
    Rewizja zakończyła się szczęśliwie – więcej nic nie znaleźli. Dzięki opatrzności i obronie Matki Bożej, do której miał intencje. Kazali mu się ubrać i iść z nimi. Majster cały czas popierał jego sprawę – że jest uczciwym Polakiem – lecz nie był pewny, czy go nie zamkną.
Gdy zeszli na dół, majstrowa dowiedziała się, że go zabierają na gestapo i że może być z nim niedobrze. Ci Niemcy mieli ze sobą teczki, więc majstrowa załadowała im te teczki wędliną i prosiła, żeby mu nie robili krzywdy.
   Pożegnał się z majstrem i majstrową. Tramwajem pojechali na komendę policji kryminalnej. Gdy zajechali, kazali mu zdjąć kożuch i stać twarzą do ściany. Szykowali protokoły do pisania. Po jakiejś pół godzinie zawołali go do drugiego pokoju – i zaczęło się śledztwo, które trwało ponad dwie godziny. Straszyli go, ale nie bili, a on zeznawał tak samo jak u majstra.
Potem kazali mu znowu iść do tego pierwszego pokoju i stać twarzą do ściany. Po dwóch godzinach, gdy było już ciemno, zawołali go znowu – i od początku zaczęło się drugie śledztwo. Znowu zeznał to samo.
Na koniec zajęli się sprawą marek i pytali, dlaczego nie wpłacił tych pieniędzy do kasy oszczędnościowej. Powiedział, że nie wiedział, że jest taka możliwość. Zaczęło się targowanie, ile może dać na Czerwony Krzyż. Powiedział, że nie wie, ile się daje. Zapytali, czy da 100 marek – nie miał innego wyjścia. Potem podbili stawkę: „Bogaty Polak może dać 200 marek.” Zgodził się.
Potem dokładali po sto marek – i tak dobili do 500. W końcu zapytali, czy nie ma o to żalu. Odpowiedział, że Czerwony Krzyż trzeba poprzeć. Wiedział, że i tak nie ma nic do powiedzenia. Zapisali 500 marek na Czerwony Krzyż, i śledztwo się zakończyło. Kazali mu podpisać i powiedzieli, żeby nie zajmował się takimi rzeczami. Resztę pieniędzy mu oddali.
   Późnym wieczorem zajechał do majstra, gdzie wszyscy na niego czekali. Majster i majstrowa byli bardzo uradowani. Koledzy, gdy go zobaczyli, ożyli – myśleli, że nie wróci. Musiał przyznać, że miał wielkie szczęście, bo gdyby znaleźli to, co miał w skrytce, nie byłoby dla niego ratunku. Wszystkie rzeczy, które posiadał, mogły go kosztować życie.

Pożegnanie z ojcem


   30 listopada 1943 roku zmarł jego ojciec. 3 grudnia otrzymał list od brata Józefa, który pisał, że z ojcem jest bardzo źle, choć w tym czasie ojciec już nie żył. Brat nie chciał, żeby wiedział o jego śmierci i nie podjął pochopnej decyzji o przyjeździe na pogrzeb. Chciał, żeby był ostrożny. Dopiero po tygodniu – 9 grudnia – przyszedł kolejny list z wiadomością, że ojciec nie żyje.
Był ciekaw, jakie były okoliczności śmierci ojca. W liście nie można było tego napisać, bo korespondencja była kontrolowana i cenzurowana. Gdy otworzył list, zaczął czytać o śmierci ojca. Powiedział o wszystkim majstrowi. Ten od razu oznajmił, że musi jechać na pogrzeb. Kazał rzucić robotę i szybko się ubierać, bo o 12:00 miał pociąg. Poszedł do żony, żeby naszykowała mu paczkę żywnościową na drogę, i pojechał do Arbeitsamtu załatwić papiery urlopowe. O godzinie 12:00 wszystko było już gotowe.
   Janek postanowił jeszcze zrobić małą paczkę, do której zapakował kilka par rękawiczek damskich i męskich oraz trochę pończoch dla rodziny. Wszystko pochodziło ze skrytki, której Niemcy nie znaleźli. Znowu zaryzykował.
Majster zawiózł go samochodem na dworzec. Kupił bilet do Łodzi i wsiadł do pociągu do Polski. 10 grudnia rano był już w Łodzi u Rutkowskich, a po południu miał pociąg do Kalisza.
   Do Kalisza dotarł wieczorem, po godzinie 20:00. Pieszo wrócił z dworca na ul. Ostrowską. Brat mieszkał jako lokator u pani, która była pielęgniarką w szpitalu. Gdy brat go zobaczył, rzucił mu się w objęcia. Właścicielka postawiła im kolację, on miał wędliny od majstrowej. Potem poszli do pokoju brata i nie mogli się nagadać. Opowiedział mu o swoich przeżyciach, z których wyszedł cało. Dał bratu paczkę, żeby obdzielił rodzinę.
   Tydzień szybko przeleciał, a następny tydzień urlopu spędził w Łodzi u rodziny. Wrócił do Königsberga w tygodniu przedświątecznym i przygotował paczkę dla majstra i majstrowej – dał im rękawiczki. Byli bardzo zadowoleni, bo takich rękawiczek nie można było nigdzie kupić.
   Święta Bożego Narodzenia minęły, a praca szła normalnym trybem. Niemieccy uczniowie u majstra – Eryk i Walter – spodziewali się powołania do wojska i bardzo się tego bali. Front na wschodzie został przełamany. Polacy jeszcze ich podpuszczali. Pewnego dnia, gdy majster pojechał do rzeźni, obydwaj zaczęli się bić – podpuszczeni przez Polaków. Rozdzielił ich i popchnął Eryka, a ten poszedł się poskarżyć ekspedientce, że Polak go popchnął i zwyzywał.
Przyszła do warsztatu twarda Niemka, żeby się z nim kłócić. Wtedy wszedł majster i zrobił z nimi porządek. Powiedział, że w warsztacie majstrem jest on – i wszyscy mają go słuchać.
   Po miesiącu Eryka i Waltera zabrali do wojska. Brakowało ludzi do pracy, więc majster dostał kolejnego Polaka. Heniek pochodził z Iławy i był bardzo dobrym człowiekiem.

Wiosna 1944


   W każdą sobotę po południu rozwoził paczki z mięsem i wędliną w trzy miejsca: do teścia, do kierownika rozdziału mięsa na miasto i do obermajstra rzeźni. Wiedzieli o tym tylko majster i majstrowa.
Wiosną majster przyjął jeszcze jednego człowieka – był nim Ukrainiec Wiktor, zwykły robotnik. W Niemczech zaczęło robić się krucho z benzyną, więc majster kupił dwa młode konie – po trzy lata – piękne kasztany: klacz i ogiera. To właśnie Wiktor, Ukrainiec, zajmował się nimi. W wolnych chwilach pomagał także w warsztacie.
W tym czasie przyjęto też dziewczynę – Ukrainkę Hankę. Była bardzo zabiedzona – brudna, w łachmanach i w podartych butach. Dzika, wszystkiego się bała. Majstrowa dała jej bieliznę i suknię, ale nie chciała się ubrać. Musiał ją namawiać. Przez dwa tygodnie był jej tłumaczem i nauczycielem – wielu rzeczy nie znała, w życiu nie widziała łóżka ani mebli.
Co jakiś czas wołano go z warsztatu na górę do majstrowej, by tłumaczył Hance wszystko i pokazywał, jak ma co robić i jak się zachowywać. Uczył ją ścielić łóżko, zmywać, zamiatać, ścierać kurze, zapalać światło i wiele innych rzeczy.
Po miesiącu była to już zupełnie inna dziewczyna, a po pół roku mówiła: „ja cię lublju”. Zapoznał ją z tym Ukraińcem, który pracował u majstra – i do końca wojny trzymali się razem.
   Wiosną majster zachorował, więc przypadło mu samemu jechać do rzeźni i wybierać świnie na ubój. Majster miał pierwszeństwo do wybierania lepszego towaru, bo zaopatrywał wojskowe szpitale i stocznie – więc należał mu się dobry towar.
W rzeźni poszedł do kojców, gdzie były świnie. Były kolczykowane – miał ze sobą pieczątkę majstra, więc każdą wybraną świnię stemplował. Był tam jeden Niemiec upoważniony, który zapisywał wszystkie sztuki, a on sam zapisywał w notesie dla majstra.
   Było tam również kilku niemieckich majstrów, którzy przyszli po przydziały i zaczęli się oburzać, że ten Polak wybiera najlepsze sztuki. Zbiegiem okoliczności przyszedł akurat obermajster rzeźni. Znał go dobrze, więc się pokłonił i powiedział, że majster przysłał go do rzeźni, by wybrał świnie, a ci niemieccy majstrowie się na niego oburzają.
Obermajster od razu ich przywołał do porządku i stanęli na baczność.
Wieczorem przyjechał do majstra ten sam obermajster rzeźni, klepnął go po ramieniu i powiedział:
– Dałem im szkołę. Chyba już cię nie zaczepią. Nie martw się.

Bombardowanie Königsberga


   Mijał czas i front niemiecki zaczął się cofać od Moskwy. Trzeźwo myślący Niemcy widzieli już nadchodzącą klęskę, a Polacy cieszyli się i czekali, aby nastąpiło to jak najprędzej. Zaczęły się naloty na Königsberg. Stolica Prus Wschodnich, od dawna był ważnym punktem na mapie wojny. Miasto tętniło życiem przemysłowym, a jego fabryki i magazyny stanowiły kluczowe ogniwo dla niemieckiego wysiłku wojennego. Było centrum administracyjnym Prus Wschodnich oraz siedzibą garnizonu wojskowego, co sprawiało, że stanowiło ważny węzeł dowodzenia i koordynacji działań wojennych w regionie. W Königsbergu funkcjonowały zakłady przemysłowe, warsztaty i magazyny, które zaopatrywały niemiecką armię na froncie wschodnim. Produkowano tam m.in. materiały wojskowe i żywność dla wojska.
   Dlatego właśnie alianci — brytyjskie i amerykańskie siły powietrzne — skierowali tam swoje ciężkie naloty. Bombowce zrzucały bomby burzące, które miały zniszczyć infrastrukturę i poważnie osłabić zdolności obronne Niemców.
Była już pełna wiosna – maj 1944 roku. Naloty nasiliły się z początkiem lipca, właściwie nie było tygodnia, żeby nie było nalotu. Samoloty zrzucały po parę bomb, były ostrzeliwane przez działa przeciwlotnicze i na tym się kończyło. Bogatsi Niemcy wywozili swoje rodziny na wieś. Majster też wywiózł swoją żonę i dzieci 30 km za Konigsbergiem do miejscowości Ludwigsort. Od XIX wieku osada była znana jako letnisko dla mieszkańców Königsbergu. Po wojnie, w 1947 roku, miejscowość została przemianowana na Laduschkin, na cześć radzieckiego bohatera wojennego Iwana Laduszkina.
   Niemcy kazali sobie szyć plecaki, bo liczyli na jakąś ewakuację, byli bardzo niepewni jutra.
     20 sierpnia w nocy 1944 roku Amerykanie zorganizowali silny nalot. W razie nalotu majster miał jechać samochodem do głównej komendy i przewozić policję niemiecką do obrony miasta w razie pożaru, ponieważ miał dwa dobre samochody. Ale właśnie tego dnia wyjechał do żony i dzieci, a jego miejsce jako kierowcy przejął Janek. Tego wieczoru był u kolegi Ziutka. Po imprezie wrócił pod gazem. Zaczął się szykować do spania, a tu naraz alarm i nalot. Jedna z ekspedientek ze sklepu majstra przyniosła mu klucze do samochodu, żeby szybko jechał na główną komendę, która znajdowała się przy zamku królewskim.
   Był to pierwszy większy nalot na Königsberg, który zniszczył i spalił kilka ulic. Amerykanie obrzucili miasto bombami kruszącymi, bombami z fosforem i benzyną. Gdy Jan zajechał na komendę, wsiadło do samochodu 10 policjantów i ich komendant. Dali mu rozkaz jechać na ulicę Rosengartenstrasse. Gdy dojechali, cała ulica była w płomieniach, a na niej paliła się fabryka win i wódek. Komendant dał rozkaz jechać w ogień i zagroził bronią. Samochód miał napęd na benzynę i gaz. Nagle Janek zahaczył o zerwany przewód tramwajowy i samochód stanął. Policjanci uciekli, a komendant wpadł w panikę.
Jan westchnął do Matki Boskiej i ruszył na pełnym gazie, zrywając przewód. Przejechał 100 m po szynach tramwajowych w ogniu i dotarł do obwodnicy. Przeciął ją i znalazł się w jeziorze. Samochód nie wybuchł. Komendant był w szoku. Po 10 minutach dym zelżał, udało się wyjechać na piasek i wrócili na komendę. Policjanci nie mogli uwierzyć, że żyją. Komendant był cały i niepoparzony.
Gdy Jan wrócił do domu, majster był już na miejscu. Ulica, przy której mieszkali, nie została zbombardowana. Drugie bombardowanie miało miejsce 29 sierpnia wieczorem. Majster był wtedy w domu i sam pojechał na policję. O 10:00 wieczorem ogłoszono alarm. Nadciągały eskadry samolotów z bombami kruszącymi i zapalającymi. Janek był wtedy w oficynie na podwórzu u kolegów.
   Kamienica, w której mieszkał, stała się nagle piekłem na ziemi. Płomienie błyskawicznie zaczęły pożerać cały budynek. Ogień buchnął wysoko w niebo, a gorący żar rozlał się wokół. Nie było czasu na wahanie.
Janek wraz z kolegą Felkiem wbiegli do mieszkania, szybko chwycili walizki i zbiegli na dół po zadymionych, wąskich schodach. Wszystko, co mieli — cały dobytek, a zwłaszcza tajny schowek Janka — spłonęło bezpowrotnie. Cała ulica stanęła w płomieniach, ogień pochłaniał domy po obu stronach drogi.
W pośpiechu Janek pobiegł do stajni, gdzie stały konie. Spojrzał na ulicę — ogień na moment zdawał się przygasać, lecz po obu stronach wciąż płonęły domy, a gorący, duszący dym sprawiał, że było nie do zniesienia. Niektórzy koledzy zaczęli tracić głowę, wtedy Janek krzyknął: „Otworzyć bramę! Uciekamy stąd!”
Wszedł między konie, które wyczuły napięcie i strach, ale pozostawały względnie spokojne. Dwóch kolegów trzymało je za uzdy z obu stron, a reszta zabezpieczała je od tyłu, trzymając za ogony — konie bowiem bały się ognia i mogłyby nagle zacząć się rzucać.
To był ostatni moment na ucieczkę. Konie otoczone przez ludzi, z narzuconymi na łby workami i pchane ruszyły do przodu. Przed nimi było około osiemdziesięciu metrów do ulicy Królewskiej — Königsstrasse. Płomienie jęły buchać z boków, żar palił skórę, a dym szczypał w oczy i gardło. Gdy dobiegli do zakrętu w lewo, ogień zaczął się cofać, a po kolejnych stu metrach widzieli już tylko gęsty, czarny dym.
Wtedy Janek zatrzymał się na moment, spojrzał za siebie na Vorstadtlanggasse — ulicę, którą właśnie uciekali. Z jego oczu spłynęła kropla potu, a w sercu ścisnęło się żal i bezsilność, gdy obserwował, jak ogień pochłania dzielnicę, która była świadkiem ich codzienności.
   Jednak gdy Janek spojrzał jeszcze raz w stronę Vorstadtlanggasse, nagle dosięgnął go silny jęzor ognia. Ogień strzelił mu prosto w twarz, a gorąco było tak intensywne, że zaciągnął marynarkę na głowę i na oślep ruszył z powrotem w stronę kolegów. Miał lekkie poparzenia na twarzy — opalone brwi i przypalone włosy — ale ciekawość niemal go zgubiła.
Wrócił do grupy kolegów, która liczyła sześć osób: oprócz niego i Felka Poterały byli tam jeszcze Jan Wilkowski, Władysław Kędzierski, Leon z Białegostoku oraz Wiktor, Ukrainiec. Cała szóstka, wraz z końmi, zatrzymała się na placu przy ulicy Królewskiej. Tam stali przez pół godziny, zastanawiając się, co robić dalej.
   Przechodzący Polacy powiedzieli im, że istnieje przejście ulicami prowadzące do parku. Janek szybko podjął decyzję: pójdą tam. W parku konie zostały spętane, a oni mogli wreszcie odpocząć. W walizkach mieli żelazne zapasy: po trzy kilogramy wędzonej słoniny i po dwa kilogramy suchej kiełbasy — teraz to jedzenie okazało się na wagę złota.
Rano zjedli skromne śniadanie. W parku było dużo ludzi — Niemców, obcokrajowców, ale najwięcej Polaków. 
   Koło południa spotkał ich majster — wystraszony, cały mokry i nie do poznania. Gdy zobaczył Janka, uścisnął go mocno i zaczął płakać, mówiąc: „Dobrze, że jeszcze żyjemy.”
Janek opowiedział mu, że udało mu się uratować konie, co wzbudziło radość majstra. Zaczął ściskać go z wdzięczności. Gdy poszli do koni, majster zaczął je całować, a Janek poczęstował go suchą kiełbasą. Majster cieszył się jak dziecko.
   Usiedli razem, a majster spojrzał na wszystkich i powiedział ze łzami w oczach: „Moje kochane kamraty, tego wam nie zapomnę.” Opowiedział im swoje przeżycia: kiedy przyjechał na policję, zamek był obrzucony bombami burzącymi i zapalającymi. Zostawił samochód i uciekł, szukając schronienia. Siedział w wodzie w dużym stawie koło zamku — woda była rozgrzana od ognia, który trawił wszystko wokół, nawet ziemię.

Königsberg. Widok na zamek i staw
 w którym Ehlert  przetrwał bombardowanie.


   Majster, bogaty Niemiec, w ciągu jednej nocy stracił wszystko — został mu tylko strój, który miał na sobie, i życie, które teraz doceniał jak nigdy wcześniej. Polacy, którzy przeżyli, też zrozumieli, jak wiele stracili, ale najważniejsze było to, że żyją, podczas gdy wielu innych leżało zabitych i spalonych pośród gruzów.
Na peryferiach Królewca, na ulicy Krukstrasse, majster miał ciotkę, która prowadziła gospodarstwo rolne. Podsunął im pomysł, żeby konie zaprowadzić do niej na nocleg. Jednak najpierw majster zaproponował, aby najpierw odwiedzili jego kolegę rzeźnika, by zdobyć coś na kolację.
Po piętnastu minutach majster wrócił z jedną kiełbasą. Kiedy majster wyciągnął kiełbasę zza pazuchy i pokazał ją triumfalnie, Janek się zaśmiał i powiedział że to na pewno nie wystarczy na tyle osób. Tymczasem odwiedził swojego kolegę w sąsiedztwie i dostał od niego dwie kiełbasy. Majster powiedział: "wy Polacy lepiej się szanujecie niż Niemcy." Wrócili do parku, załadowali walizki na konie i wyruszyli w drogę do ciotki Szwarcowej na ulicę Krukstrasse. Po trzech kilometrach dotarli na miejsce.
Tam czekała już Hanka, Ukrainka, która sprzątała u majstra. Gdy zobaczyła wszystkich żywych, zaczęła ich całować z radości. 
   Ciotka Szwarcowa poczęstowała ich talerzem gorącej zupy i kawałkiem chleba. Konie ulokowano w stajni, a koledzy szykowali sobie spanie w stodole na sianie.
Dostali koce, stare płaszcze i wszystko, co mogło się przydać do przykrycia. Nie było tak źle, biorąc pod uwagę okoliczności. Było lato — koniec sierpnia, ciepło i względny spokój.
Majster zaproponował, żeby poszli do rzeźni i wzięli trochę mięsa. Rzeźnia wciąż ocalała, nietknięta przez pożary i naloty. Majster miał tam swoją chłodnię, w której zawsze trzymał zapas mięsa do dyspozycji. Uzgodnili, że następnego dnia pojadą końmi, by zabrać świnię i pół krowy — żeby mieli co jeść przez dłuższy czas.
   Rano, po zebraniu sił, wyruszyli do rzeźni. Załadunek poszedł sprawnie — mięso zabezpieczyli dobrze i wrócili do ciotki Szwarcowej. Ciotka miała bryczkę, która, choć w dość dobrym stanie, nie miała dyszla. Wzięli się więc do remontu — z pomocą kolegów szybko wyczyścili i naprawili bryczkę, by była gotowa do jazdy.
Załadowali żywność i ruszyli w drogę. Pokonali trzydzieści kilometrów do Ludwigsort, gdzie mieszkała majstrowa wraz z dziećmi. Dojechali tuż przed zmierzchem, w piękny, słoneczny dzień.
Konie pięknie ciągnęły bryczkę — klacz i ogier, trzyletnie ciemne kasztany, z jasnymi grzywami i ogonami, wyglądały dostojnie i zdrowo. Majster, choć stracił dosłownie wszystko, cieszył się, że jeszcze ma konie i bryczkę — coś, co mogło im pomóc przetrwać. Nie wiedział, jak się odwdzięczyć Jankowi, ale już uważał go za najlepszego przyjaciela.
„Hitler robi Polakom straszną krzywdę” — mówił majster z ciężkim sercem — „a to są bardzo dobrzy ludzie.” Już wcześniej byli do niego źle nastawieni, a teraz już całkiem przekonali się, do jakiej zguby doprowadził Niemców ten człowiek.

   Gdy dotarli na miejsce, wybiegła do nich majstrowa z dziećmi i boną. Zapanowała wielka radość, ale jednocześnie czuć było smutek. Majster opowiedział, że wszystko stracili — dom, dobytek — ale radość, że wciąż żyją i mogą się zobaczyć, była ogromna. Gdy powiedział jej, że to Janek uratował konie, kobieta rzuciła się do niego, całując go i wykrzykując ze wzruszenia.
Rozładowali bryczkę, konie zostały umieszczone u sąsiada, a dla wszystkich zaczęły się wolne dni, które trwały trzy tygodnie. Odpoczywali, zwiedzając wieś Ludwigsort wraz z majstrem.
   2 września majster pojechał do Königsberga, by zobaczyć, jak wygląda miasto po zniszczeniach, oraz załatwić kartki żywnościowe. Janek nie chciał jechać — mówił, że jeszcze wszystko się pali i nie ma sensu tam wracać. Został na wsi, gdzie poznał kolegów Polaków, którzy mieszkali i pracowali u niemieckich gospodarzy, bauerów. W Königsbergu i okolicach podczas II wojny światowej przebywała znaczna liczba polskich robotników przymusowych. Wielu z nich zostało deportowanych z okupowanej Polski na mocy rozporządzeń Generalnego Gubernatora Hansa Franka z października 1939 roku, które obejmowały mężczyzn w wieku od 18 do 60 lat, a później także młodzież od 14. roku życia. Początkowo wyjazdy przedstawiano jako dobrowolne, jednak szybko stały się obowiązkowe pod groźbą obozów koncentracyjnych, wywózek całych rodzin lub śmierci. Polacy byli zatrudniani głównie w rolnictwie, przemyśle zbrojeniowym oraz przy budowie dróg i kolei. Pracowali w trudnych warunkach, często po 12–16 godzin dziennie, za niskie wynagrodzenie, bez odpowiedniej opieki lekarskiej, stale narażeni na represje ze strony niemieckich nadzorców. Byli oznaczani literą „P” przyszytą do ubrań, a ich ruchy były ściśle kontrolowane.

   Ten spokój, po wszystkich przeżyciach, bombardowaniach, z których ocalał  dzięki opatrzności Bożej, był dla niego wskazany.
   Po tygodniu obaj pojechali razem do Königsberga, gdzie majster załatwiał swoje sprawy i chciał, by Janek mu towarzyszył. Majster pragnął, by przydzielono mu zakład na peryferiach miasta, który właśnie się zwolnił — właściciel był na froncie. Obejrzeli ten zakład. Był dobrze wyposażony i wygodny.
Potem odwiedzili kolegów u ciotki, którzy czuli się dobrze, choć nie mieli zajęcia i nudzili się. Czasem zakładali konie do bryczki i jeździli razem do lasu, oddalonego o około trzy kilometry, by choć na chwilę oderwać się od codzienności.

   Janek nieustannie myślał o swoich kolegach — Janku i Józku, z którymi niegdyś pędził bimber, a którzy zostali w Königsbergu. Pewnego dnia znów pojechali z majstrem do miasta. Kolega Janek mieszkał w piwnicy, w sąsiedztwie dawnego domu majstra, który spłonął. Tam, w zgliszczach, wraz ze swoją narzeczoną Stefką urządził prowizoryczne mieszkanie.
Gdy zobaczył Janka, bardzo się ucieszył. Wspólnie zeszli się do piwnicy pod warsztatem. Po odgruzowaniu wejścia poczuli uderzenie gorączki — powietrze było duszne, więc musieli chwilę zaczekać, aż pojawi się świeży tlen. Po chwili, zgodnie z przewidywaniami, ujrzeli resztki cukru, które zlały się w bryły. Solone szynki i słonina, ku ich radości, były jeszcze w dobrym stanie. Załadowali trochę do worków, a wejście do piwnicy znów zasypali gruzami. Janek Jędraszek, lwowiak z pochodzenia, obiecał pilnować piwnicy jak oka w głowie, aby nikt nie kręcił się w pobliżu.
   Janek wrócił na wieś do majstra i dowiedział się, że za tydzień majster ma otrzymać przydział na zakład rzeźnicki. Na razie nie wspomniał mu jednak o piwnicy w mieście — Polakom nie wolno było poruszać się pośród gruzów, bo patrolowały tam policja i gestapo, łapiąc każdego, kogo podejrzewano o sabotaż.
   Naloty spaliły niemal całe historyczne centrum miasta, w tym katedrę z XIV wieku, zamek królewiecki, liczne kościoły i budynki uniwersyteckie. Zginęło ponad 5000 osób, a ponad 200 000 mieszkańców zostało bez dachu nad głową. Zniszczenia były tak ogromne, że miasto przez długi czas nie było w stanie funkcjonować w normalny sposób.

Königsberg 1945.


   Minęły trzy tygodnie od bombardowania. Majster oznajmił, że dostał przydział do zakładu na rogu ulic Bikstrasse i Charlottenstrasse i że w następnym tygodniu wyjeżdżają do Königsberga, by zacząć pracę.

Charlottenstrasse https://stareplanymiast.pl/plan-miasta-krolewca-z-1944r/


Następnego dnia pojechali do miasta, obejrzeli warsztat, sklep i wszystkie pomieszczenia. Zakład był mniejszy od poprzedniego, ale dobrze wyposażony i wygodny. Po załatwieniu formalności Janek zaproponował, żeby poszli zobaczyć spalony zakład.
Majster zgodził się chętnie. Janek wspomniał, że muszą koniecznie dostać się do piwnicy pod warsztatem, bo liczy, że coś tam jeszcze uda się uratować. Majster spojrzał sceptycznie i powiedział, że tam na pewno wszystko spalone.
„Jeśli wejście zostało zasypane gruzami — odpowiedział Janek — to może się coś tam uratowało.”
Janek dobrze znał sytuację, ale nie mógł o wszystkim opowiedzieć. Nie wspomniał że już rozeznał sytuację. 
Wieczorem, gdy wrócili na wieś, majstra dręczyła myśl o piwnicy. Pytał, jak by się tam dostać. Janek odpowiedział, że sam o tym myśli i że gdy wrócą do miasta, muszą się tam dostać — ale tak, by nikt się o tym nie dowiedział.

Ostatnia niedziela w Ludwigsort


       Ostatnia niedziela w Ludwigsort upłynęła Janowi bardzo miło, niemal sielankowo, jakby na przekór czasom. Tego dnia miał okazję uczestniczyć w niemieckim weselu. Młoda Niemka wychodziła za mąż, a ponieważ kościół znajdował się około trzech kilometrów od wsi, orszak weselny udał się tam bryczkami, którym towarzyszyła wesoła orkiestra.
Wśród zaproszonych gości byli także majstrowie, u których Jan pracował. Jemu przypadł nie byle jaki zaszczyt — powierzono mu prowadzenie reprezentacyjnych koni należących do majstra. Nie dość, że był to przejaw dużego zaufania, to jeszcze właśnie jego zaprzęg miał wieźć młodą parę do ślubu.
Parada była widowiskowa, barwna i radosna. Gdy konie usłyszały dźwięki orkiestry, unosiły się niemal na dwóch nogach. Gdy wrócili, zwierzęta były już prawie całe białe od piany, którą toczyły z pysków, a Jan, trzymający lejce, zupełnie nie czuł rąk. Tego dnia padł z wyczerpania.

    Po 20 września majster podjął decyzję o przeprowadzce ze wsi do Königsberga. Zamówił ciężarówkę, którą przyjechali jego koledzy, by załadować wszystko, co znajdowało się jeszcze w gospodarstwie. Jan, wraz z majstrem i resztą załogi, przeniósł się do miasta. Zamieszkali przy Charlottenstraße. Nazwę tę ulica nosiła od 1706 roku, na cześć Zofii Charlotty Hanowerskiej, królowej Prus.
Rozpoczęła się na nowo codzienna praca w warsztacie, która trwała nieprzerwanie aż do końca wojny. W jednym mieszkaniu zamieszkała cała szóstka: pięciu Polaków i jeden Ukrainiec. Jan dzielił pokój z Feliksem, a pozostałych czterech mieszkało razem w drugim pokoju. Konie, przeniesione z gospodarstwa, zostały umieszczone w stajni zakładu gastronomicznego przy innej ulicy.

Powrót do piwnicy


       Po kilku tygodniach majster coraz częściej wspominał o piwnicy w dawnym miejscu, w której przechowywano zapasy. Choć budynek został zniszczony w wyniku nalotów, w głowie majstra zrodziła się nadzieja, że może coś zdoła się uratować. Jan zaproponował, by pojechać do ciotki Szwarcowej, skąd zabrali na platformę konną kilka długich drągów i dwie łopaty.
Zaczęli torować sobie drogę przez zwały gruzu. Majster bał się podejść zbyt blisko — zatrzymał się daleko za nimi. Jan zawołał kolegę — również Janka, który mieszkał w pobliżu i wcześniej pilnował tej piwnicy. Okazało się, że wszystko było tak, jak zostawili — nikt nie ruszył zapasów.
     Działania, których się podjęli, były bardzo ryzykowne. Mieli przy sobie sześciometrowe drągi, którymi przewracali wypalone szkielety murów. Sterczały one niebezpiecznie w powietrzu, grożąc zawaleniem. Po kilku godzinach najgorsze fragmenty udało się usunąć, co pozwoliło kontynuować pracę bez większego zagrożenia.
Majster wciąż trzymał się na uboczu, co Jan uznał za szczęśliwe — pomyślał, że będzie można zostawić część zapasów dla kolegów. Jan przekazał mu, że szynki i słonina są w porządku, choć cukier się roztopił, a beczka z ogórkami zaczęła cuchnąć — jej zawartość najpewniej uległa zepsuciu. Majster aż krzyknął z radości, że tyle towaru ocalało.
Potrzebowali wanien, by wynieść część zapasów — majster pojechał po nie do kolegi i przywiózł dwie. Do piwnicy zeszli: on, Janek Jędraszko i Janek Witkowski, z którym razem pracował. Pozostali zostali na powierzchni. Wydobywali szynki i słoninę, które majster układał na platformie. Ogórki wyrzucili.
Jan zostawił w piwnicy sześć szynek i cukier — dla kolegów i na bimber, który miał zrobić wspólnie z Jędraszką. Wieczorem Janek przewiózł cukier do siebie. Towar zostawili w warsztacie przy Charlottenstraße i natychmiast zasolili — był jeszcze świeży.

     Gdy majstrowa zobaczyła, co przywieźli, nie mogła uwierzyć. Dziwiła się, że to wszystko nie spłonęło. Ehlertowie nie wiedzieli, jak się Janowi odwdzięczyć — najpierw uratował ich konie, a teraz niemal tonę dobrego towaru. Majster, wzruszony, powiedział, że Polacy mają dobre serca i że czym będzie dysponował, tym się z nimi podzieli.

Nadciągająca burza


     Tymczasem nad Niemcami zaczęła gromadzić się czarna chmura. Na wschodnim froncie Niemcy zostali rozbici, Rosjanie parli naprzód i wypierali wroga ze swoich terenów. Nastroje stawały się coraz bardziej ponure.
W październiku dotarła wiadomość o klęsce Powstania Warszawskiego. Wiadomość ta była dla Jana i jego towarzyszy druzgocąca. Tysiące zabitych i rannych, Warszawa w gruzach, a wielu ocalałych zostało wywiezionych do zachodnich Niemiec. Polacy żyli już tylko jednym — oczekiwaniem na dzień wolności.
    Naloty następowały raz, czasem dwa razy w tygodniu. Ludność cywilna była przerażona. Radzieckie samoloty zrzucały kilka bomb i odlatywały. Po dwóch pierwszych, straszliwych bombardowaniach życie w Königsbergu zaczęło jednak wracać do pozornego porządku. Główne ulice oczyszczono z gruzu, zakłady pracy wznowiły działalność, sklepy spożywcze znów zaopatrywano w żywność i odzież.
Niemcy, mimo przegranej i rosnącej paniki, wykazywali się zorganizowaniem. W warsztacie u majstra praca toczyła się jak dawniej. Zaopatrywano szpitale, stocznię, kantynę i sklepy. Towaru było coraz więcej, mimo że wiele sklepów już nie istniało.
Jesienią 1944 roku Jan pomyślał jeszcze o urlopie, ale coś go powstrzymało. Przeczuwał, że wolność jest blisko i bał się wracać do Polski, by ktoś go nie rozpoznał. Wojska radzieckie zbierały siły pod Warszawą, formując front, który miał ruszyć na Polskę i Königsberg.

Nadzieja i śmierć


   Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Niemcy obchodzili je skromnie, bez nadziei. Polacy przeciwnie— z radością i nadzieją. Z kolegami Jan produkował bimber, który wystarczył na całe święta. Zaraz po Nowym Roku majster wysłał żonę z dziećmi okrętem do Berlina, do rodziny. Wróciła po tygodniu — zawszona, wyczerpana, przestraszona. Morze było już zablokowane przez radzieckie i angielskie okręty.
Na początku stycznia 1945 roku Jan miał możliwość powrotu do Polski. Wahał się, lecz ostatecznie nie zdecydował. miał silne przeczucie, że wojna lada moment się skończy — i nie chciał ryzykować podróży przez front ani możliwego aresztowania w kraju. Marzył, że wróci samochodem załadowanym po brzegi, ale los postanowił inaczej. Zamiast niego pojechał Feliks Poterała. Dotarł do Łodzi 15 stycznia, a cztery dni później miasto zostało wyzwolone przez Armię Czerwoną.


* Na stronie IPN www.straty.pl istnieje wzmianka o tym, że poległ, jednak w świetle danych o zwolnieniu i pracy jako robotnik cywilny może chodzić o inną osobę o tym samym numerze jenieckim lub błędny wpis.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.