autor: Dominika Pawlikowska
Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie):
W rodzinie Przybyłów.
Jan Przybyła urodził się 8 listopada 1919 roku w Zborowie, w rodzinie Antoniego i Marianny z domu Janczak. Rodzina była liczna – poza Janem w domu dorastało czworo rodzeństwa: Władysława, Józef, Czesław i Marianna.
Antoni Przybyła, ojciec Jana, był człowiekiem nie tylko pracowitym, ale i przewidującym. Choć przez lata gospodarował najpierw na 12-hektarowym polu w Zborowie, a później – od 1924 roku – na 11 hektarach ziemi w Długiej Wsi Pierwszej, wiedział, że rolnictwo nie zapewni jego dzieciom godnego życia. Sam przeżył młodość, pracując w Niemczech – na wsi i w miastach, gdzie mechanizacja, porządek i wynagrodzenie szły w parze. Po powrocie do Polski zderzył się z rzeczywistością polskiej wsi: zacofaniem, biedą i brakiem perspektyw.
Lata 30. XX wieku były dla rolnictwa okresem szczególnie ciężkim. W wyniku wielkiego kryzysu światowego ceny płodów rolnych spadły dramatycznie. Chłopi pracowali ciężko, a mimo to żyli w nędzy. Gospodarstwa były małe, rozdrobnione, pozbawione mechanizacji. Młodzi ludzie nie mieli szansy na rozwój – zostawali w rodzinnych domach, dzieląc się skrawkiem ziemi z braćmi i ojcem, często bez szans na własność .
Antoni widział, jak ciężka, niskodochodowa i często beznadziejna była praca na roli w Polsce. Dlatego nie chciał, by jego synowie powielali ten sam trudny los. W latach 30. zdecydowana większość gospodarstw rolnych w Polsce miała charakter małorolny lub karłowaty – z powierzchnią poniżej 5 ha. Takie gospodarstwa nie zapewniały utrzymania wielodzietnej rodzinie.
Gospodarstwo Antoniego było już dość duże jak na ówczesne standardy, ale i tak wymagało ogromnego nakładu pracy przy małym zysku. Wielki kryzys gospodarczy (1929–1935) dotknął też polską wieś. Ceny zboża, ziemniaków, mleka czy mięsa gwałtownie spadły, a koszty życia nie zmalały. Chłopi sprzedawali płody rolne za bezcen, czasem nawet „za długi”. Mówiono wtedy, że „chłop haruje jak wół, a żyje jak dziad”. Na jednej gospodarce musiało się utrzymać kilka pokoleń. Młodzi ludzie nie mieli szans na usamodzielnienie się ani na wydzielenie własnych gruntów. Stąd ogromna migracja do miast lub za granicę.
Antoni, który to widział w praktyce, postanowił zawczasu skierować synów na inną drogę. Marzył, by zdobyli zawód, który dawałby większe możliwości życiowe, szacunek społeczny i finansową niezależność. Dlatego postanowił wykształcić ich w zawodach rzemieślniczych: Józef miał zostać piekarzem, a Jan – rzeźnikiem. Wybór nie był przypadkowy. W tamtym czasie zawód rzeźnika był nie tylko szanowany, ale i gwarantował utrzymanie. Mięso było towarem pożądanym, a kto potrafił je dobrze przygotować, mógł liczyć na klienta.
Rzeźnicy Stawiszyńscy. Pierwsze kroki w zawodzie.
W 1934 roku Jan ukończył siedmioklasową Publiczną Szkołę Powszechną im. Wincentego Pola w Stawiszynie. Tego samego roku rozpoczął naukę zawodu rzeźnika w zakładzie Stefana Olszanowskiego przy ulicy Kaliskiej. Rzemiosło to miało w Stawiszynie długą tradycję – funkcjonowało tam aż trzynastu polskich rzeźników i dwa sklepy żydowskie. Mimo konkurencji, mistrzowie cechu darzyli się wzajemnym szacunkiem, wspólnie uczestnicząc w pogrzebach, uroczystościach i corocznej mszy za zmarłych rzeźników.
Choć Stawiszyn był niewielkim miasteczkiem, życie gospodarcze tętniło w nim żywo. Szczególnie silne było rzemiosło – w każdej uliczce mieściły się zakłady rzemieślników: szewców, stolarzy, piekarzy i, oczywiście, rzeźników. Tych ostatnich było aż trzynastu – każdy miał własny warsztat i sklep, a ich nazwiska były dobrze znane nie tylko w mieście, ale i w okolicznych wsiach. Oto pełna lista stawiszyńskich rzeźników tamtych lat: Władysław Sieradzki, Antoni Sieradzki, Józef Sieradzki, Ernest Sztark, Romuald Płonecki, Władysław Laskowski, Józef Woldański, Michał Graliński, Tadeusz Marcinkowski, Michał Bończak, Stefan Olszanowski, Nikodem Stawicki oraz Spółka Mieczysława Fogta i Jana Kwiatkowskiego.
Do tego dochodziły dwa żydowskie sklepy mięsne, które prowadziły ubój rytualny według zasad religii mojżeszowej.
Rzemieślnicza wspólnota.
Rzeźnicy, choć konkurowali ze sobą o klientów, tworzyli wspólnotę. Należeli do cechu, wzajemnie się szanowali, a w trudnych chwilach – jak śmierć kolegi lub jego bliskich – jednoczyli się. Uczestniczyli w pogrzebach, odprawiali wspólne msze za zmarłych rzemieślników, a po nabożeństwach zbierali się przy wspólnym stole. Takie cechowe biesiady odbywały się co roku, w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu – pełne wspomnień, żartów, dobrego jedzenia i braterskiej atmosfery.
Na co dzień jednak toczyła się cicha rywalizacja: o jakość wyrobów, smak kiełbas, świeżość mięsa. Kto miał lepszy towar, ten wygrywał. A wygrywać chciał każdy.
Nowi mistrzowie, młodzi rzeźnicy tacy jak Michał Bończak z Dzierzbina i Stefan Olszanowski z Długiej Wsi Trzeciej, wyróżniali się jakością wyrobów, co budziło zazdrość starszych kolegów. Napięcia narastały, a Jan, jako terminator Olszanowskiego, nieraz stawał się obiektem niechęci.
Zdarzenie w rzeźni rytualnej.
W 1939 roku społeczność żydowska w Stawiszynie liczyła około 600 osób, co stanowiło mniej więcej 25–30% ogółu mieszkańców miasta. Stawiszyn był niewielkim miasteczkiem, w którym – jak w wielu tego typu miejscowościach w centralnej Polsce – ludność żydowska odgrywała ważną rolę w życiu gospodarczym, szczególnie w handlu i drobnym rzemiośle. Prowadzili też własną rzeźnię rytualną (szlacht), gdzie odbywał się ubój koszerny zgodnie z zasadami religijnymi. Przestrzegali ściśle norm religijnych i mieli własną synagogę oraz cmentarz żydowski, położony na obrzeżach miasta.
Tuż przed Wielkanocą miało miejsce zdarzenie, które wstrząsnęło lokalną społecznością. Józef Sieradzki, jeden z rzeźników, chcąc odkupić jałówkę od żydowskich właścicieli, namówił Jana i jego kolegę Franka Wróblewskiego, by przeszkodzili w uboju. W planie było uszkodzenie rytualnego noża, tak aby rytuał nie został dopełniony, a zwierzę nie mogło zostać uznane za koszerne.
Żydowski ubój rytualny – szechita – polegał na wyjątkowo precyzyjnym, szybkim przecięciu gardła zwierzęcia ostrym nożem o idealnie gładkiej powierzchni. Zwierzę nie mogło być wcześniej ogłuszone, zgodnie z przepisami halachicznymi. Cały akt musiał zostać dokonany jednym ruchem, bez zacinania, przez specjalnie przeszkolonego rzeźnika – szocheta. Przed ubojem krowę lub cielaka unieruchamiano, krępując wszystkie cztery kończyny i podwieszano. Dla postronnych świadków – zwłaszcza tych nieznających przepisów religijnych – widok ten mógł sprawiać wrażenie brutalności, a nawet znęcania się nad zwierzęciem.
Gdy Jan i Franek zakradli się do rzeźni, dostrzegli na stole rytualny nóż. Franek przeciągnął nim po desce, uszkadzając jego krawędź, po czym obaj szybko się oddalili. Wkrótce rozpoczął się ubój. Szochet chwycił nóż, lecz ten – stępiony – nie przeciął nawet skóry. W rzeźni rozległ się krzyk.
— Giewałt! – rozległo się z ust jednego z Żydów. — Giewałt!
Zamieszanie było ogromne. Podejrzenie szybko padło na Jana i Franka, którzy kręcili się tego dnia w zakładzie. Obaj jednak stanowczo zaprzeczali, że mieli z tym cokolwiek wspólnego. Żydowscy właściciele domagali się ich odsunięcia od pracy przy pracy na co najmniej pół roku. Nie było jednak ku temu podstaw prawnych, a Józef Sieradzki twardo stanął w ich obronie. W efekcie odkupił ową jałówkę – niekoszerną już według przepisów – i był zadowolony z transakcji.
Nielegalny ubój.
Brukowanymi uliczkami Stawiszyna, w kapeluszu, z laseczką w dłoni przechadzał się często
Henryk Łowicki (1889–1941) – burmistrz. Jan widywał go, zaglądającego do sklepów, pytającego rzeźników o jakość mięsa, gospodarzy o stan rowów melioracyjnych.
— Pamiętajcie, panowie, czystość to nie luksus – to obowiązek!
Tak mawiał. I nie były to puste słowa. Łowicki silnie akcentował kwestie higieny miejskiej. Za jego rządów miasto naprawdę wypiękniało. Chodniki – choć wąskie – były równe i wysypane piaskiem. Rynsztoki wapnowane. W każdą sobotę mieszkańcy zamiatali ulice przed domami. Jeśli ktoś się opierał – przychodził mandat, a czasem i burmistrz osobiście. Był też
szarwark – miejskie prace obowiązkowe. Raz w roku każdy gospodarz musiał przepracować dzień dla miasta: przy naprawie drogi, rowów albo budowie mostku. Nikt się nie skarżył. Bo Łowicki nie wymagał więcej, niż sam dawał. W 1940 roku burmistrz zniknął. Mówiono, że gestapo go zabrało. Był
na liście proskrypcyjnej – tej słynnej, którą Niemcy mieli gotową od dawna: nauczyciele, księża, burmistrzowie, harcerze. Ludzie, którzy nieśli światło. Zginął w
Mauthausen-Gusen, w austriackim obozie koncentracyjnym. Jan długo nie chciał w to uwierzyć. Kiedy po wojnie odwiedził cmentarz i zobaczył tablicę z nazwiskiem Henryka Łowickiego, poczuł, że skończyła się nie tylko epoka, ale i część jego własnej młodości.
Jan najlepiej zapamiętał jedną sytuację – kiedy to dzięki burmistrzowi uniknął większych kłopotów. Był jeszcze terminatorem u Stefana Olszanowskiego. Dzień przed imieninami marszałka Rydza-Śmigłego zabił dla majstra trzy cielaki. Ubój odbył się "na lewo" w domu, nie w zakładzie. Kiedy jeden z konkurencyjnych rzeźników – zawistny Marcinkowski – doniósł na niego, natychmiast wkroczyła policja z urzędnikiem Krzewskim*. Jan, żeby chronić majstra, wziął winę na siebie.
— Cielaki ryczały z głodu od dwóch dni, a majster był "na wódce" – powiedział – nie mogłem słuchać ich ryku. Gdy sprawa zawisła na włosku, wstawił się za nim sam burmistrz Łowicki. Ponoć osobiście porozmawiał z urzędnikiem miejskim, znał też dobrze Stefana Olszanowskiego i cenił go za solidność. Dzięki temu cała sprawa „rozeszła się po kościach”.
Mimo tego, wrogowie majstra próbowali skłócić go z uczniem. Nie udało im się – Jan był ceniony, samodzielny, potrafił kupować świnie „na oko”, bez ważenia, tak jak to wtedy było w zwyczaju. Jednak gdy nadeszły końcowe miesiące praktyki, Olszanowski przyjął nowego ucznia, Kazimierza Piotrowskiego. Jan miał zostać w zakładzie, ale nie przystał na proponowaną pensję – wolał niezależność i handel.
Cień oskarżenia. Gorycz niesprawiedliwości.
Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia zapowiadał się radośnie. Jan, wraz z kolegami — Józkiem Czekalskim i Heńkiem Sztarkiem — szli na zabawę młodzieży katolickiej do domu parafialnego. Po drodze mijali zakład rzeźniczy Stawickiego. Józek poprosił Jana, żeby wszedł do majstrowej po kiełbasę – on sam się wstydził. Jan zgodził się bez wahania. Nie spodziewał się, że nazajutrz ta niewinna przysługa stanie się przyczyną upokorzenia. Rankiem, gdy przyszedł do pracy, atmosfera była dziwnie napięta. Ktoś powiedział majstrowi, że kiełbasa pochodziła z jego zakładu. Majster nie patrzył mu w oczy. W zakładzie czuć było niepokój, który wisiał w powietrzu. Wreszcie majster rzucił w jego stronę: — Mówią, że ukradłeś kiełbasę. Jan poczuł, jak robi mu się gorąco. Ukradłem? Ja? Kiełbasę? Przecież nawet nie dotknąłem niczego bez zapłaty...
Chciał coś powiedzieć, zaprzeczyć, krzyknąć — ale w gardle miał węzeł z niedowierzania i złości. Najgorsze jednak przyszło chwilę później — majster nie zapytał. Nie dał szansy. Nie spojrzał mu w oczy jak dawniej. A przecież tyle razy mi ufał. Pozwalał kupować świnie, zostawiał sam w warsztacie. Wiedział, że znam się na robocie. Mówił: „Janek, z ciebie będzie fachowiec.” Byłem dobrym uczniem. A teraz? Wszystko legło w gruzach przez jedno głupie pomówienie... Jan wstał, odłożył noże i fartuch. — W takim razie odchodzę, — powiedział cicho, ale stanowczo. Szła z nim przez całe miasto – ta gorycz, która paliła gardło. Czuł się nie tyle skrzywdzony, co zdradzony. Nie przez kolegów — do donosów był przyzwyczajony. Ale przez majstra, którego szanował, któremu oddał tyle sił. Którego chronił, gdy był w opałach. Nie chodziło o kiełbasę. Chodziło o to, że nie dał mi szansy. Nie stanął po mojej stronie. Po raz pierwszy Jan zrozumiał, że nawet najlepsze intencje mogą być zdeptane przez ludzkie słabości — strach, plotkę, zazdrość. W głowie powtarzał sobie: "Jeszcze przyjdzie dzień, że się okaże, kto mówił prawdę..."
Ale na razie pozostała mu tylko pustka — i żal.
Egzamin czeladniczy. Wstrzymane papiery.
Egzamin czeladniczy w zawodzie rzeźnika przed II wojną światową w Polsce był poważnym, wieloetapowym sprawdzianem wiedzy i umiejętności praktycznych, nadzorowanym przez Izby Rzemieślnicze. Stanowił formalne zakończenie nauki zawodu i był niezbędny, aby zostać pełnoprawnym czeladnikiem i móc pracować samodzielnie lub otworzyć własny warsztat (po dalszym egzaminie mistrzowskim).
Egzamin składał się z trzech głównych części: praktycznej, technologicznej i teoretycznej. Część praktyczna odbywała się zwykle w miejskiej rzeźni i polegała na przeprowadzeniu uboju zwierzęcia zgodnie z zasadami humanitarnego uboju oraz fachowym rozbiorze tuszy. Kandydat musiał wykazać się znajomością anatomii zwierzęcia, technik patroszenia i precyzją cięcia. Każdy jego ruch obserwowali mistrzowie rzeźniczy, czasem także urzędnik z Izby Rzemieślniczej.
Część technologiczna egzaminu polegała na przygotowaniu wędlin. Egzaminowany musiał odpowiednio przyprawić mięso, nadziać jelita i zaprezentować znajomość procesów peklowania, wędzenia oraz przechowywania gotowych wyrobów. Liczyły się również estetyka, czystość oraz smak produktu. Ta część odbywała się zazwyczaj w warsztacie wyznaczonego mistrza. Egzamin teoretyczny przyjmował formę ustną lub pisemną i sprawdzał wiedzę z zakresu higieny i postępowania sanitarnego z mięsem, budowy narzędzi i maszyn rzeźniczych, rozpoznawania chorób zwierząt rzeźnych, a także zasad sprzedaży, przechowywania mięsa oraz znajomości przepisów prawnych, w tym miejskich regulacji i opłat skarbowych za ubój.
14 lutego 1938 roku Jan stanął przed komisją czeladniczą w nowo otwartej rzeźni w Kaliszu. Egzamin praktyczny szedł mu wyśmienicie – tak dobrze, że został przerwany w połowie. Zaniepokojony, sądził, że coś zrobił źle. Jednak starszy czeladnik Walenty Kołodziejczyk, również ze Stawiszyna, wyjaśnił, że komisja widziała wystarczająco dużo, by ocenić jego umiejętności. –Wystarczyło popatrzyć na nóż w twoich rękach.
Po teście Jan udał się na ulicę Stawiszyńską do zakładu pana Nawary, gdzie zdawał egzamin z wyrobu wędlin. Tam dowiedział się, że jego papiery czeladnicze zostały wstrzymane. Domyślił się, że przyczyną mogła być nagonka ze strony byłego mistrza. Walenty Kołodziejczyk pocieszał go i zapewnił, że zdał celująco. Zaproponował mu nawet pracę w Kaliszu. Choć Jan poczuł ulgę, pozostał w nim żal – nie dlatego, że nie zdał, ale że zawiódł się na mistrzu, którego lojalnie chronił.
Pojednanie.
Był ciepły, czerwcowy dzień, gdy Jan wsiadł na rower i ruszył do Stawiszyna. Zatrzymał się przy miejscowej restauracji — chciał zagrać partię bilarda, oderwać się od myśli, które ostatnio nie dawały mu spokoju. W środku przy stole siedziało kilku mężczyzn, a wśród nich — majster Olszanowski. Byli już po kilku głębszych, rozmowa płynęła głośno i nieskładnie, jak to bywa, gdy alkohol rozwiązuje języki. Zobaczyli Jana i zawołali go do stolika. Zapraszali serdecznie, z uśmiechami i uniesionymi kieliszkami, lecz Jan nie miał ochoty siadać z nimi. Wszyscy w tej sali wiedzieli, że nosił w sobie słuszny żal do Olszanowskiego. Niegdyś ufał mu, liczył na niego, ale ten zawiódł — i to boleśnie. Rozmowa szybko przeszła na sprawy osobiste. Jeden z kolegów, sąsiad Rącki, odezwał się do majstra z niespodziewaną szczerością: — Ty mu bardzo zaszkodziłeś. Skrzywdziłeś go, choć on ci nic nie zrobił. Źli ludzie cię na niego napuścili. I co? Jan milczał. A ty, majster, co zrobiłeś? Drugi z mężczyzn dodał z przekąsem, głośno, by wszyscy usłyszeli:— Takich powinno się zgłaszać.
Nazajutrz, bladym świtem, jeszcze przed czwartą, zaskoczony ojciec wyszedł na podwórze. Przed domem stał majster Olszanowski, spięty, z niepewnym wzrokiem, trzymając torbę z butelką wódki i jedzeniem na zakąskę. Chciał się z Janem zobaczyć. Mówił, że w ważnej sprawie. Ojciec był osłupiały — nie wiedział, co myśleć. W izbie majster rozstawił przyniesione rzeczy na stole. Gdy Jan wszedł, zerwał się i bez słowa objął go mocno. — Janek… wybacz mi. Zwrócił się do ojca i matki, z gorącą prośbą: — Wstawcie się za mną… pomóżcie mi dotrzeć do niego. Potem znów patrzył tylko na Jana. — Daję ci słowo, wszystko naprawię. I dopóki będę żył, będę ci wdzięczny. Dałem się napuścić na ciebie, głupi byłem…Ojciec popatrzył długo na Jana, po czym spokojnie rzekł:— Synu, dogadaj się z nim. Będziesz miał czyste sumienie, że pomogłeś człowiekowi, a nie zaszkodziłeś. To ważniejsze niż sprawiedliwość. To miłosierdzie. Słowa ojca poruszyły coś w Janie. Wiedział, że jego ojciec zawsze — jeśli tylko mógł — stawał po stronie pojednania. Dla niego człowiek był zawsze ważniejszy niż krzywda, nawet ta najgłębsza. — Sumienie mnie gryzie cały czas — powiedział cicho majster. Podaliśmy sobie ręce. Na zgodę.
Czeladnik z papierami.
13 lutego 1939 roku Jan Przybyła z dumą odebrał upragnione świadectwo. Zdał egzamin czeladniczy przed komisją w Kaliszu i od tej chwili mógł oficjalnie nazywać się czeladnikiem rzeźniczo-wędliniarskim. Uznanie komisji, pochwały starszych czeladników i trudna, ale przebyta droga sprawiły, że Jan poczuł się gotowy na dorosłość.
Miał zawód, doświadczenie, zaufanie klientów – i ambicje, by kiedyś otworzyć własny zakład. Świat wydawał się otwarty. Nikt jednak nie przypuszczał, jak szybko te plany rozwieje historia.
Wrzesień nad Prosną.
Sierpniowe dni 1939 roku spowiła dziwna cisza — jakby świat wstrzymał oddech. Ale ci, którzy mieli choć odrobinę rozsądku lub przeczucia, wiedzieli, że coś wisi w powietrzu. Nad Prosną zaczęto kopać okopy strzeleckie. Saperzy z wojska i mężczyźni z okolicznych wsi w pocie czoła ryli ziemię, przygotowując stanowiska obronne. Na wiejskich placach i w szkołach odbywały się zebrania, szkolenia przeciwgazowe i instruktaże na wypadek bombardowania. Powołano do życia oddziały Obrony Narodowej. Duch patriotyzmu tlił się w ludziach jasnym, gorącym płomieniem.
24 sierpnia 1939 roku ogłoszono pierwszą mobilizację. Fala uniesienia przetoczyła się przez Stawiszyn i całą okolicę. Ludzie z ochotą garnęli się do obrony ojczyzny. Nawet ci, którzy formalnie jeszcze nie podlegali pod wojsko, próbowali przedostać się do punktów zbiórek, byle tylko walczyć z Niemcem. W sercach nosili gotowość do ofiary.
Józef, starszy brat Jana, prowadził w miasteczku piekarnię. Miał co zostawić — dom, warsztat, rodzinę. Ale i on nie chciał zostać. Porzucił wszystko i siłą pchał się na ciężarówkę z żołnierzami. Trzeba go było z niej zdjąć, odciągnąć niemal siłą i zaprowadzić do domu.
1 września 1939 roku, o 4:30 rano, Niemcy przekroczyli granicę.
Wojna, której nikt nie chciał, ale wszyscy się jej spodziewali, stała się faktem. Samoloty Luftwaffe zrzucały bomby na polskie miasta. Ludzie z pogranicza rzucili się do ucieczki w głąb kraju. Szosy zapełniły się karawanami wozów — drabiniastych, przeładowanych dobytkiem, ze zwierzętami przywiązanymi na sznurkach: krowy, barany, świnie. Z tyłu biegły dzieci, a kobiety szlochały, żegnając domy, które lada dzień mogły już nie istnieć.
Wielu żołnierzy nie zdążyło nawet założyć mundurów. Część nie miała broni, a inni w ogóle nie dostali rozkazów. Dywersanci i zdrajcy, których Niemcy wcześniej przygotowali, zaczęli działać. Sabotaże, dezinformacja, paniczne wieści podsycały chaos.
W Stawiszynie, mimo wszystkiego, zawiązała się oddolna obrona. Jan został powołany na jej czele. Miał broń — lecz brakowało amunicji. Wiedział, że bez kul każdy pistolet to tylko martwy ciężar. Z pomocą przyszedł burmistrz miasta,
Henryk Łowicki, i
Zygmunt Kitt. W kasie pancernej miejskiego urzędu przechowywano zapas nabojów — przekazano je Janowi bez zwłoki.
Oddział, którym dowodził, miał prosty rozkaz: informować wojsko o ruchach nieprzyjaciela, utrzymywać porządek i zatrzymywać osoby podejrzane. W tym czasie w Stawiszynie działało dwóch pastorów ewangelickich. Jeden z nich, sprytny i charyzmatyczny, założył nawet tzw. „ewangelicki kościół narodowy”. Pod płaszczykiem kościoła prowadził działalność dywersyjną, nazywał się Wilhelm Kersner*. Zdołał jednak uciec, nim został zatrzymany.
Nad Prosną unosił się kurz. Czas nadciągał jak burza — nieubłagany, ciężki, złowrogi. Jan wiedział, że to dopiero początek.
4 września 1939 roku Stawiszyn pogrążył się w panice. Rankiem dotarła wiadomość, że Niemcy są już w Kaliszu. Ludzie zamarli w przerażeniu. Mężczyźni – wszyscy oprócz starców – pakowali się w pośpiechu i uciekali za wojskiem, kierując się w stronę Warszawy i mając nadzieję na odnalezienie punktów mobilizacyjnych. Na podwórzu ojca zaroiło się od wozów drabiniastych pełnych uciekinierów z poznańskiego. Ojciec, zachowując spokój, próbował przemówić do rozsądku: tłumaczył, że dalsza ucieczka to narażanie się na naloty. Wielu posłuchało ocalając w ten sposób życie.
Jan wziął rower i ruszył przez Petryki w stronę Zbierska. Przy cukrowni wjechał na drogę prowadzącą do lasu. Ale Zbiersk był już zajęty. Niemcy, widząc tłum uciekających, zaczęli strzelać – nie celując, ale wystarczająco, by zasiać popłoch. Ludzie porzucali rowery i pędzili przez pola. Nagle zza zakrętu wyjechała niemiecka tankietka. Gąsienice zaczęły zgrzytać po piachu, a karabin maszynowy pluł ogniem. Cudem udało się dotrzeć do lasu. Chłopak był przygotowany – miał przy sobie pistolet z pełnym magazynkiem i zapasem amunicji. Postanowił, że jeśli zostanie ranny, będzie się bronił do końca. Nie musiał. Tym razem los był łaskawy.
Pierwsze starcie.
Tuż przed wsią Zamęty natknął się na polskich żołnierzy. Szykowali się do odparcia wroga. W tym momencie z kierunku Warszawy nadleciało pięć ciężkich niemieckich bombowców. Na rozkaz dowództwa otwarto ogień ze wszystkich dział i ciężkich karabinów maszynowych. Na oczach chłopaka trzy samoloty stanęły w płomieniach i runęły w ziemię. Reszta się wycofała. Wojsko otrzymało rozkaz wycofania się za Wartę. Chłopak nie wahał się – ruszył za nimi. Po drodze spotkał znajomych: Żyda Gipsa i Niemca Benckiego. Obaj również uciekali na rowerach. Wieczorem byli już pod Turkiem. Szosa wiodąca do miasta była zapchana. Nagle nadleciały niemieckie samoloty myśliwskie. Ostrzał z powietrza zamienił drogę w piekło. Żołnierze i cywile rzucali się w panice do rowów, wóz za wozem przewracał się, niektóre zaczepiały dyszlami i tarasowały całą trasę. Wszędzie leżeli ranni i martwi. Przez Turek przejechali nocą, a za miastem zastali kolejne pobojowisko.
Dołączenie do wojska.
Dalsza trasa prowadziła przez Uniejów do wsi Przekona, gdzie stacjonował 29 Pułk Strzelców Kaniowskich z Kalisza. Chłopak udał się do dowództwa, gdzie spotkał znajomego ojca – dziedzica Józefa Karśnickiego. Wraz z kolegą Wawrzyniakiem zgłosili się do służby. Na początku ich odrzucono, ale kiedy chłopak oświadczył, że był komendantem Obrony Narodowej w Stawiszynie i że ma broń i amunicję, przyjęto ich natychmiast. Benckiemu i Gipsowi oznajmił, że zostaje z wojskiem. Gipsowi oddał swój rower – jego był niesprawny.
Wojsko zakwaterowało się w majątku Pniewy na północ od Uniejowa. 6 września, około południa, z kierunku Warszawy powracało pięć niemieckich bombowców. Kiedy przelatywały nad wsią, niespodziewanie z chmur wyłonił się polski myśliwiec. Rozpętała się walka w powietrzu – jaskółka przeciw bocianom. Trwało to ledwie dziesięć minut, ale widok był niezapomniany. Trzy bombowce zapłonęły i spadły, dwa zdołały uciec. Myśliwiec, trafiony w skrzydło, musiał awaryjnie lądować. Dowództwo natychmiast udało się z pomocą pilotowi. Po dwóch godzinach udało się naprawić maszynę, która znów wzbiła się w niebo. Wtedy padły słowa, które chłopak zapamiętał na całe życie: pilotem był kapitan Marian Bajan, a w kabinie razem z nim – Wanda Piłsudska, córka Marszałka*. Był to dzień wielkiej radości i wzruszenia. W kolejnych bitwach, gdy robiło się naprawdę gorąco, dowódcy krzyczeli do żołnierzy: – Walczmy jak Wanda i Bajan!
Walki pod Łęczycą i Piątkiem.
8 września oddział był już pod Łęczycą. Na południe od miasta trwały ciężkie walki. Chłopak znalazł się na zachodnim odcinku frontu. Otworzyli ogień do Niemców, ale po krótkim czasie nadszedł rozkaz wycofania się w stronę Piątku. Zdołali przejść przez most, mimo że był już mocno uszkodzony. Nocą z 9 na 10 września dotarli do Piątku. Miasteczko było małe, ale rynek i większość domów wokół zostały zbombardowane. Odpoczynku nie było – trzeba było iść dalej.
Ostatni bastion.
Kilka kilometrów za Łowiczem, we wsi Kwiatkowice, sytuacja była napięta. Z zachodu zbliżały się wojska polskie, z północy – niemieckie. Polacy pierwsi zajęli wieś, licząc się z oporem. Niemcy liczyli na łatwe zwycięstwo. Myli się.
Wg. opowiadania pani Krystyny Janiszewskiej, córki Kazimierza, Krzewski wraz z innym więźniem ocalałym z obozu, Gulczyńskim, założył sklep w Stawiszynie, w którym zatrudniono wdowy po zamordowanych w obozach mieszkańcach Stawiszyna. Sklep, na który mówiono "byłych więźniów" z galanterią i tekstyliami znajdował się na ulicy Kaliskiej.
*Źródła ogólnodostępne (Archiwum Państwowe w Kaliszu, opracowania historyczne) nie podają konkretnego imienia pastora pełniącego posługę dokładnie tuż przed wybuchem wojny (czyli w latach 1935–1939).
*Choć w rzeczywistości loty Bajana i Piłsudskiej się nie pokrywały, to razem symbolizują polską determinację i odwagę zarówno w powietrzu, jak i na ziemi. Być może dowództwo w celu podniesienia morale wojska przedstawiało ich wspólną walkę. Stali się legendą i symbolem ducha walki.
Post powiązany:
Henryk Łowicki 1889 - 1941, burmistrz Stawiszyna, ofiara Akcji Inteligencja, zamordowany w Mauthausen-Gusen
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.