autor: Dominika Pawlikowska
Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie)
Poprzedni post – losy Jana :Młodość Jana Przybyły. Cz. I. Wojna.
Kierunek – Warszawa.
Z małą kartką i dokładnym adresem w kieszeni ruszył dalej. Znowu złapał niemiecką ciężarówkę. 24 listopada 1939 był już w Warszawie. Zaczął szukać wskazanego adresu.
Z poleconym listem od pani dziedziczki majątku Pass, stanął na ulicy Pułaskiego. Zadzwonił do drzwi. Otworzyła mu starsza kobieta. Ukłonił się grzecznie i poinformował, że chciałby widzieć się z panem dyrektorem, gdyż ma dla niego list. Po dłuższej chwili w progu stanął sam dyrektor – dość wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, o ponurym, surowym spojrzeniu. Bez słowa odebrał list i zniknął z nim w swoim gabinecie. Minęło może pół godziny, nim go ponownie zawołał. Wtedy zaczęli rozmowę. Przedstawił się, opowiedział o swojej sytuacji, wyznał, że chciałby zostać w Warszawie.
Dyrektor zamyślił się na chwilę, po czym odparł krótko, że w stolicy sytuacja jest trudna i on nie zamierza brać za nikogo odpowiedzialności. W tym właśnie momencie do pokoju wszedł jego syn – podporucznik Janek. Poprosił, by wyszedł na chwilę, i rozpoczął z ojcem rozmowę na jego temat. Młodszy z mężczyzn nalegał, by dać mu szansę – podkreślał, że jest ochotnikiem, obrońcą Warszawy, a takim ludziom należy pomagać. Lecz stary dyrektor był nieugięty. Powiedział twardo, że takich przybłędów sobie nie życzy.
Po chwili Janek wyszedł i przekazał wiadomość:
– Stary się uparł. Ale niech się pan jeszcze trochę pokręci po Warszawie i zajrzy do nas ponownie.
Wychodząc, spotkał woźnicę dyrektora – Jasińskiego. Zapytał go, gdzie mógłby przenocować. Woźnica wskazał stajnię. Przyznał się też, że tego dnia obchodzi imieniny – był 24 listopada 1939 roku. Jasiński uścisnął mu rękę i szczerze, jak dobremu koledze, złożył życzenia. I tak, z przypadkowym towarzyszem – Antkiem – obchodził swoje imieniny w stajni przy winie, które młoda i sympatyczna kucharka wyniosła ze spiżarni.
Rano, po śniadaniu, wyruszył na ulicę Żurawią do pani Marii Kołodziejczyk. Przyjęła go serdecznie, wypytując o rodzinę w Stawiszynie. Uspokoił ją – wszyscy byli zdrowi i cali. Przedstawił też swoją sytuację: musiał uciekać z domu, bo był ścigany przez Niemców. Wyjawił, że zamierza przedostać się przez Rumunię na Węgry. Pani Maria jednak odradzała ten plan – jej zdaniem było to niemożliwe.
W tym czasie u doktora Urbanowicza przebywał młody dentysta z Poznania, również planujący ucieczkę przez Rumunię. Przez niemal tydzień zastanawiali się, co robić. Wałęsali się po Warszawie, szukając wskazówek i informacji. Doktor Urbanowicz również głowił się nad ich losem.
W niedzielę usiedli razem przy stole: doktor Urbanowicz, dentysta z Poznania, pani Maria i on. Radzili, co dalej. Niemcy silnie obsadzili granice. Doktor Urbanowicz zasugerował, by przeczekać – Francja i Anglia wypowiedziały wojnę Niemcom. Ustalili, że on ruszy w rodzinne strony, a dentysta zostanie w Warszawie. Na pożegnanie doktor Urbanowicz, w geście przyjaźni, wpisał mu do notesu: „Wytrzymałość uszlachetnia i umacnia ludzi na duchu”.
Powrót w rodzinne strony.
15 grudnia był gotów do drogi. Pożegnał się z doktorami i panią Marią, podziękował za dobre serce i trzy tygodnie gościny, i wyruszył w stronę Łowicza.
Na jednej z warszawskich ulic zatrzymała go muzyka. Orkiestra – złożona głównie ze studentów – szła, grając i śpiewając polskie pieśni. Zatrzymał się, poruszony. Gdy zabrzmiała „Warszawianka” – „Oto dziś dzień krwi i chwały” – serce ścisnęło mu się ze wzruszenia, a łzy napłynęły do oczu. Długo nie mógł ruszyć z miejsca.
Jeszcze przed wieczorem był już daleko poza Warszawą. Przenocował w Chodakowie, gdzie życzliwi ludzie nakarmili go i dali schronienie – pokazał im żołnierską przepustkę z obozu. Wieczorem był już za Łowiczem, w wiosce Kwiatkowice – miejscu wrześniowej potyczki z Niemcami. Następnego dnia dotarł do Malanowa i tam również zanocował.
Do domu miał już tylko około trzydziestu kilometrów. Musiał być jednak czujny – w okolicy kręcili się znajomi Niemcy. Wyruszył z Malanowa po 20 grudnia i dotarł do Zborowa. Tu mieszkała jego rodzina – tu się urodził, tu znał wielu. Zborów, spokojna wieś oddalona od głównych dróg, leży piętnaście kilometrów od Stawiszyna.
Zatrzymał się u wuja – Tomasza Płucienniczaka, mieszkającego przy majątku. Odwiedzał także Józefa Sadłowskiego, Wiktora Ignasiaka i Antoniego Janiaka – wszędzie zmieniał miejsce pobytu, nie zatrzymując się zbyt długo.
To u nich ukrywał się Jan Przybyła podczas okupacji:
od prawej Stanisław Przybyła-stryj, zam. Złotniki Małe Kolonia;
Jan Andrzejewski, kolega, zam. Pólko;
Wincenty Płucienniczak, krewny ze strony ojca, zam. Złotniki Małe Kolonia.
Trzy kilometry dalej, we wsi Goliszew, mieszkała dalsza rodzina. Nocował u wujka Antoniego Kubasika, Romana Rzempowskiego, Andrzeja Przybyły, a nawet u Józefa Niemca. Czasem znajdował schronienie u Michała Płócienniczaka w Złotnikach Małych Kolonii i u Jana Andrzejewskiego na Pólku. W Werginkach ufał Józefowi Bąkowi i Wawrzyńcowi Janiakowi – przechowywali go z narażeniem własnego bezpieczeństwa, za co był im dozgonnie wdzięczny.
„To nie życie, to wegetacja,” pomyślał. „Człowiek, który ma ręce do pracy, sumienie czyste, serce do walki — nagle staje się szczurem. Kryje się pod deskami, w szopach, u ludzi, którzy też boją się, że pewnego dnia za jego obecność znikną w ciężarówce bez okien. I tylko dlatego, że miał odwagę wziąć karabin, stanąć na warcie, bronić Ojczyzny... że nie chciał żyć na kolanach”.
W Kaliszu miał lokum na ulicy Skarszewskiej u folksdojcza Józefa Szulca. Mieszkanie – od frontu zaplombowane – miało niewidoczne wejście od podwórza. W Stawiszynie pomagał mu Bertold Buksz, fryzjer i szwagier jego kolegi Ludwika Wilkowskiego. To właśnie Ludwik i jego brat Józef odwiedzili go na Pólku, u Jana Andrzejewskiego, gdzie się ukrywał. Uzgodnili, że z pomocą Buksza – zatrudnionego w magistracie – postarają się o Ausweiss (dowód). Kiedy go otrzymał, mógł czuć się nieco bezpieczniej w razie kontroli.
Miejsce pobytu zmieniał głównie nocą. U wuja Michała Płucienniczaka w Zborowie, miał specjalnie przygotowaną skrytkę – wejście prowadziło spod szopy, wyjście ukryte było za stodołą. Miał tam własny pokój, doskonale zamaskowany.
Stawiszyńska Elegia.
Stawiszyn, małe miasteczko w sercu Wielkopolski, tętnił życiem. Przez wieki splatały się tu losy Polaków i Żydów, tworząc mozaikę kultur, tradycji i codziennych historii. Przed nadejściem wojny Stawiszyn był domem dla sporej społeczności żydowskiej - ok. 600 osób, która żyła obok polskiej ludności, dzieląc radości i smutki, tworząc wzajemne więzi.
Gdy we wrześniu 1939 roku niemieckie wojska wkroczyły do Polski, życie w Stawiszynie, podobnie jak w całym kraju, legło w gruzach. Dla żydowskich mieszkańców nastał czas niewyobrażalnego terroru. Represje, prześladowania, konfiskaty mienia i przymusowa praca stały się ponurą rzeczywistością. Rasistowskie prawa, niczym niewidzialne mury, zaczęły oddzielać Żydów od reszty społeczeństwa, wpychając ich w otchłań izolacji.
Wiosną 1940 roku Stawiszyn budził się bez swoich żydowskich mieszkańców. Niemcy wywieźli ich w nieznanym kierunku. Tylko nieliczni wiedzieli — lub przeczuwali — dokąd prowadził ten bezpowrotny transport. Zlikwidowano dwa przytułki dla starców. Puste domy, warsztaty i sklepy przejęli niemieccy osadnicy. Cisza pośród murów, które niegdyś rozbrzmiewały dziecięcym śmiechem, stała się bolesnym krzykiem straty.
Historia żydowskiej rodziny Foglów.
Wśród tych, których dotknęła ta niewyobrażalna tragedia, była rodzina Hermana Fogla. Herman, urodzony w Stawiszynie w 1905 roku, syn Chaima i Heleny, był zamożnym kupcem prowadzącym sklep żelazny w domu przy Placu Wolności 19. Jego żona, Pola, przyszła na świat w 1909 roku w Kole. Mieli dwóch synków: ośmioletniego Mojżesza i pięcioletniego Alfreda. Ich życie, niegdyś pełne nadziei i planów, zostało brutalnie przerwane.
Wiktoria Bielak, kucharka i sprzątaczka, która pracowała zarówno u brata Józefa w piekarni, jak i u Żyda Hermana Fogla, była świadkiem ich życia i dramatu. Opowiedziała, że rodzina Foglów, przeczuwając nadchodzące niebezpieczeństwo, ukryła część swojego dobytku. Dwie skrzynie zakopali na podwórzu, mając nadzieję, że kiedyś uda im się po nie wrócić.
Niestety, ich nadzieje okazały się płonne. Herman Fogel i jego ośmioletni synek Mojżesz oraz pięcioletni Alfred zostali zamordowani w łódzkim getcie w 1942 roku. W 1944 roku, żona Pola została zamordowana w Auschwitz.
Po wywiezieniu rodziny Foglów, w ich domu w Stawiszynie osadzono niemieckiego osadnika ze wsi Zamęty, Oswalda Lorentza. Czy zakopane przez Żydów skrzynie leżą tam do dziś, nieme świadectwo przerwanych marzeń i niezmierzonej straty? To pytanie pozostaje bez odpowiedzi, pogrążone w mrokach historii.
Tragiczny los Żydów ze Stawiszyna jest bolesnym przypomnieniem o bestialstwie wojny i Holokaustu. Ich historie, jak ta rodziny Foglów, są żywymi świadectwami, które nie mogą zostać zapomniane.
Wysiedlenia.
Właściciele większych gospodarstw żyli w niepokoju – Niemcy wysiedlali Polaków, by przekazać ich ziemię volksdeutschom lub Niemcom ze wschodu. Założenie było proste i brutalne: usunąć ich z dnia na dzień, by natychmiast przejąć dorobek ich życia — domy, warsztaty, ziemię.
Tym, których obejmował nakaz opuszczenia domu, wolno było zabrać jedynie podręczny bagaż: nieco odzieży, kołdry, koce, parę naczyń, trochę żywności, dokumenty. Limit wagi wynosił zaledwie 12 kilogramów — z czasem łaskawie podniesiony do trzydziestu.
Życie toczyło się z dnia na dzień.
W końcu czerwca 1940 roku Michał Płucienniczak został wysiedlony wraz z rodziną do Generalnego Gubernatorstwa. Na drugim końcu wsi mieszkał stryj Jana – Stanisław Przybyła. Na dzień przed wysiedleniem, razem z Piotrem Owczarkiem, ubili świnię. Przy świniobiciu odbyła się libacja, która skończyła się dopiero około pierwszej w nocy. 18 czerwca 1940 nad ranem, o piątej, jeszcze pogrążeni we śnie, zostali gwałtownie zbudzeni. Do izby wpadła ciotka Hanka, szarpiąc wszystkich i krzycząc przerażonym głosem: – Niemcy wysiedlają!
Ucieczka.
Zerwał się na równe nogi. W jednej chwili ogarnęła go panika — odgłosy niemieckich głosów i ciężkich butów nie pozostawiały wątpliwości. W pośpiechu zaczął się ubierać. To samo robił jego stryj. Bez słowa, w milczeniu zrodzonym z lęku i doświadczenia. Chwycił za klamkę, otworzył okno prowadzące do ogrodu i — nie myśląc długo — wyskoczył. Niemcy byli już na podwórzu.
Zaczął biec. Słyszał za sobą stryjka — też rzucił się do ucieczki. Chwilę później padły strzały. Niemcy otworzyli ogień, ale strzelali na oślep.
Przebiegł przez małą rzeczkę zwaną Bawół i popędził w stronę majątku w Złotnikach Wielkich. Stryj obrał przeciwny kierunek — ku Ostrówkowi. Dopiero gdy był już daleko, zatrzymał się i obejrzał przez ramię. Cisza. Żaden z Niemców nie podjął pościgu. Zmęczony, osunął się w zboże. Położył się wśród łanów żyta, próbując uspokoić oddech i serce bijące jak młot. Odpoczął tam, jak mu się wydawało, około dwóch godzin, po czym ruszył w dalszą drogę.
Przed południem dotarł do Goliszewa. Znał tu dobrze Helenę Smolińską, więc skierował się prosto do jej domu. Gdy go zobaczyła, zaskoczona zawołała: — Jasiu, dokąd idziesz? Przecież dziś Niemcy wysiedlają Goliszew!
Helena Smolińska z Goliszewa i Jan Przybyła z Długiej Wsi Pierwszej, wysiedleni z Goliszewa |
Mimo niebezpieczeństwa, poczęstowała go gorącą herbatą. Potrzebował chwili wytchnienia. Przypomniał sobie, że u wuja Kubasika zostawił trochę swojej bielizny, lecz jak się okazało — jego wuj został już wysiedlony. Z pomocą przyszedł sąsiad wuja — Czesław Mazurek, którego gospodarstwa Niemcy jeszcze nie ruszyli. To od niego dowiedział się, co się wydarzyło. Gdy przyszli Niemcy, wuj Kubasik i jego syn przebywali akurat w Kaliszu, więc nie mogli nawet zabrać ze sobą żadnych rzeczy. Gdy dotarł do opuszczonego gospodarstwa, zastał tam tylko siostrę wuja — panią Galantową, oraz niemieckiego żołnierza, który pilnował obejścia.
Pani Galantowa znała język niemiecki, więc uknuli plan. Miała powiedzieć żołnierzowi, że Janek jest służącym, który przyszedł odebrać swoje rzeczy. Żołnierz nie protestował. Ciotka spakowała kilka garniturów i część bielizny. Janek zaniósł wszystko do gospodarstwa Czesława Mazurka.
Gospodarstwa Mazurka, Antoniego Kubasika i Władysława Małeckiego leżały na polach po lewej stronie szosy, prowadzącej w stronę Jankowa. U Mazurka panował spokój, więc postanowił zostać u niego na razie.
Tego dnia Niemcy wysiedlili większość bogatszych gospodarzy — w różne strony i bez litości. Wielu młodszych chłopców z Goliszewa uciekło, zanim przyszło do nich niemieckie wojsko. Wieczorem niemal wszyscy spotkali się u Mazurka, na polu. Byli tam Galantowie, Pokojowi, Przyjazny, Kubasik. Dołączył do nich także jeszcze nie wysiedlony Rzempowski. Każdy przyniósł coś do jedzenia i picia. I tak rozmawiali i naradzali się co dalej począć.
Brat Józef także został wysiedlony ze Stawiszyna. Niemcy zabrali mu piekarnię, a on sam zamieszkał w Kaliszu, przy moście na ulicy Stawiszyńskiej, u pani Grzelakowej. Rodzice również zostali wyrzuceni ze swojego domu — przed samymi świętami Bożego Narodzenia, w grudniu 1940 roku. Paradoksalnie wysiedliła ich sąsiadka — Stefka Henke — którą jego matka niegdyś często dożywiała. Stefka była sierotą, wychowywaną przez babkę. Miała dwóch braci — Edwarda, który zmarł przed wojną na gruźlicę, i Adolfa. Stefka wyszła za mąż za Juliana Dekerta i z czasem stała się zagorzałą folksdojczką.
W cieniu podejrzeń.
Dla niego był to cios — dwie wysiedlone wsie, Złotniki Małe Kolonia i Goliszew, przestały być bezpiecznym schronieniem. Uciekł więc do Zborowa, a potem do Kalisza. Ale i tam czuł, że każdy krok może być ostatnim. Zapuścił wąsy, założył okulary. Czasem przypinał do klapy marynarki znaczek NSDAP, by odwrócić uwagę — lecz wiedział, że to gra o wysoką stawkę. Każdy szczegół mógł go zdradzić.
W Kaliszu spotkał Bronisława Lisieckiego z Brudzewa, który także ukrywał się przed wywózką na roboty do Niemiec. To on zaproponował mu handel tekstyliami i nićmi — interes ryzykowny, ale przynoszący dochód. Wśród kierowników sklepów byli folksdojcze, z którymi można było się dogadać, choć każdy taki kontakt niósł ze sobą niebezpieczeństwo.
Jesienią 1940 roku odwiedził rodziców w Długiej Wsi Pierwszej. Ojciec zabił świnię — chciał ugościć syna w rodzinnym domu. Pod wieczór zaczęło padać, a ciemność wciskała się w kąty podwórza. Nagle rozszczekały się psy. Ojciec wyszedł do bramy, a on sam ukrył się w stajni. Gdy przechodził obok, przywiązując psa do budy, ojciec szepnął: — Uciekaj.
Żandarmi wjechali na podwórze. Jeden z nich uderzył ojca w twarz i krzyknął, pytając o zabitą świnię. Ojciec nie zaprzeczał. Zaprowadził ich do schowka przy oborze — mięso było już zakopane w beczce. Dopiero wtedy syn odetchnął. Chodziło o mięso, nie o niego. Żandarmi krzyczeli, ale go nie bili. Nakazali przywieźć mięso do Stawiszyna następnego dnia. Z opresji wybawił go Niemiec Wilhelm Schmidt, dawny sąsiad i przyjaciel. Dzięki niemu ojciec otrzymał tylko grzywnę — kilka marek.
W czasie wojny stosunki z dawnymi kolegami — Niemcami — były skomplikowane. W lutym 1941 roku, w Kaliszu, spotkał Adolfa Henke. Ten podszedł, przywitał się i zapytał, gdzie teraz mieszka. Jan odpowiedział: — Józef i brat mnie odprowadzają na dworzec. Jadę do Warszawy. Ty jesteś Niemcem, ja Polakiem — możesz mnie wydać. Adolf zaniemówił, w oczach zakręciły mu się łzy. — My, starzy sąsiedzi i koledzy... Jak możesz tak mówić? Gdybym mógł, zawsze bym ci pomógł. Ale zaszkodzić — nigdy.
Zaprosił go wraz z bratem do swojego mieszkania na Ciasnej, gdzie mieszkał z braćmi Szulcami. Gdy Jan przekroczył próg kuchni, zamarł — przy stole stała Sabina Pilarska, koleżanka ze Stawiszyna. Rzuciła mu się na szyję i wyszeptała: — Janek, uważaj. Oni mogą cię wydać. Spytał ją, co tu robi. Wyjaśniła, że nie chciała jechać na roboty do Niemiec i pracuje u nich jako kucharka. Wrócili do pokoju. Stół był już zastawiony. Adolf, śmiejąc się, powiedział: — Janek, wybacz, chciałem ci zrobić niespodziankę. Dlatego nie mówiłem, że Sabina tu jest.
Zachowywali się przy stole tak, jakby wojna nie istniała — jakby byli tylko kolegami z dawnych lat, a nie Polakami i Niemcami. Przy pożegnaniu życzyli mu zdrowia, szczęścia, otuchy. Adolf odprowadził go aż na ulicę Stawiszyńską.
Nazajutrz Jan wyjechał do Zborowa, do Józefa Sadłowskiego — zaufanego przyjaciela jego ojca, człowieka spokojnego i dobrego Polaka. Sadłowski dał mu schronienie na strychu obory. Gdy Jan opowiedział mu o spotkaniach z folksdojczami, tylko pokręcił głową.
— Igrasz jak mysz z kotem — powiedział. — Lepiej idź na Poroże, do mojego zięcia. Tam w lesie, w chaszczach, będziesz bezpieczniejszy.
Zanim wyruszył, chciał pożegnać się z Lisieckim. Udali się razem do znajomego kierownika sklepu przy kaliskim ratuszu. Nagle do sklepu wszedł Rudolf Roge — niebezpieczny i zatwardziały Niemiec, który jeszcze przed wojną działał w piątej kolumnie. Janowi ugięły się nogi, ale Roge go nie rozpoznał.
Pożegnał się z Lisieckim i opuścił miasto.
Modlitwa.
08.03.941 roku, w pogodny poranek, córka Sadłowskiego — Natalia — zaprowadziła go na Poroże. Szli pieszo przez Ceków. Niósł teczkę pełną nici, szpulek i materiału. Zbliżali się do budynku żandarmerii. Niemcom spodobał się imponujący budynek pod numerem 8. Jego właściciel Roman Jędrzejak został wyrzucony ze swojego domu.
![]() |
Ceków-Kolonia, budynek pod nr 8. Przed II wojną własność Romana Jędrzejaka (21.11.1897–14.04.1983), użytkowany przez Niemców jako posterunek żandarmerii. |
Gdy byli już około 150 metrów od budynku żandarmerii, zobaczyli grupę około piętnastu żandarmów stojących na placu. Krew zamarła im w żyłach. Nie było dokąd uciec.
Natalia wpadła w panikę. On sam zaczął szeptać modlitwę: — Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko...
Szedł jak w transie. Czapka uniosła mu się na głowie, rękę podniósł wysoko i zawołał: — Heil Hitler!
Żandarmi odpowiedzieli chóralnie: — Heil Hitler!
Mijał ich w odległości zaledwie dwóch, trzech metrów. Przeszli dalej. Po dwustu metrach, gdzie droga skręcała ku Porożu, obejrzał się jednym okiem. Wokół panował spokój. Przetrwał. Znów. Dzięki opatrzności boskiej. Prawdopodobnie wzięli go za Niemca, ponieważ był dobrze ubrany: na nogach buty oficerki, bryczesy, ładny kożuch i czapka hitlerówka na głowie.
Dotarli na Poroże — do Stefana Grzesia, zięcia Sadłowskiego. Tam, pośród lasów i zagajników, miał przeczekać kolejne dni wojennego losu.
Wielkanoc na Porożu.
Na Porożu — w ubogiej, położonej w gęstwinie zagajników, wśród sosen i krzewów wsi, gdzie ziemia była ledwie piątej i szóstej klasy — Niemcy zsyłali tu wysiedlonych Polaków.
Wśród osiedlonych znaleźli się Andrzej Przybyła, Wincenty Stasiak, pani Gałązkowa z Goliszewa oraz Janicki z Dymska. Janicki, Przybyła i Stasiak mieszkali w bliskim sąsiedztwie. Wincenty Stasiak trafił tu z wnukami — dziećmi swojego starszego syna Feliksa. Jego synowie, ścigani przez Niemców za posiadanie radia, musieli się ukrywać. Urządzenie wykryto w Goliszewie — aresztowano wtedy Rogackiego i Galanta, ale Stasiakom udało się zbiec. Od tej pory żyli w ukryciu, czujni, bezpieczni tylko wśród lasów.
Tam też poznał szewca Józefa Ciołka — człowieka, który znał wszystkich i wszystko, Polaków i Niemców, ich sprawy i sekrety.
Około trzech kilometrów za wsią, przez pole, rozciągała się kolejna osada — Przespolew. Tam rzeźnik Barski prowadził swój sklep, a jego zięć zajmował się handlem kolonialnym.
Wielkanoc zbliżała się wielkimi krokami, trzeba więc było pomyśleć o zaopatrzeniu. Kiełbasa i — nie mniej ważny w tamtych czasach — bimber. Ten ostatni można było nabyć u sołtysa w Zimnej Wodzie, folksdojcza, który choć Niemcem, handlował z miejscowymi.
Zamieszkał na święta u stryja Andrzeja Przybyły. W Wielką Sobotę miał odebrać kiełbasę od Barskiego, a przy okazji wstąpić do krawca po garnitur. Do teczki zapakował trzy puste butelki na bimber. Towarzyszył mu Stefan Staszak. Ledwie przeszli dwieście metrów od domu, kiedy zatrzymali ich żandarmi — jeden z Rzeszy, drugi miejscowy z Prażuch, August Just.
— Znasz tego? — zapytał Just, wskazując na Stefana.
— Spotkałem go dopiero co na drodze — odparł spokojnie.
Just nie czekał długo. Wymierzył policzek — siarczysty, upokarzający. Kazał otworzyć teczkę.
— Idę do rzeźnika — wyjaśnił — a butelki mam na naftę.
Żandarm zbliżył nos do szkła. Wąchał podejrzliwie.
— Na pewno na bimber — syknął. Rozbił szyjki butelek, wrzucił je z powrotem do teczki. Przeszukując kieszenie, natrafił na 230 marek. Skonfiskował dwieście, razem z ausweisem. Pozwolił odejść, zostawiając trzydzieści marek i kierując ich do Przespolewa.
U Barskiego, w sklepie, opowiedział o całym zajściu. Rzeźnik szybko zważył kiełbasę i podał mu ją przez ladę. Nagle, za oknem, pojawiła się znajoma sylwetka — Just, tym razem w cywilnym płaszczu. Wszedł do środka. Udał, że go nie poznaje.
— To kiedy można przyjść po naftę? — zapytał Barskiego głośno, udając obojętność.
— Zaraz po świętach. Zięć przywiezie, nie zabraknie — odpowiedział bez mrugnięcia okiem.
Just słuchał, ale nie powiedział nic. On natomiast zabrał kiełbasę i ruszył z powrotem. Gdy był już niedaleko Poroża, dogonił go żandarm z Rzeszy.
— Chodź z nami — powiedział łagodnie. — Oddamy ci pieniądze i dokument.
Przez chwilę przyszła mu do głowy myśl, by wyrwać mu broń, rzucić się do walki, zabić, uciec. Ale Niemiec był uprzejmy, niemal ludzki. Westchnął cicho, jakby w duchu wzywał Matkę Boską, i poszedł za nim do Zimnej Wody.
Na miejscu czekał już Just. Sypał obelgami, ale żandarm z Rzeszy nie pozwolił mu podnieść ręki. Sołtys także stanął w jego obronie. Tłumaczył, że przyjechał na święta do stryja i zaraz po nich wraca do Stawiszyna. Pieniądze zwrócili. Ausweis miał odebrać dopiero na posterunku w Cekowie.
Wieczorem udał się do Ciołka, który, znając zarówno Polaków, jak i Niemców, obiecał pomóc. Just — mówił — ma kochankę Polkę. Jej szwagier to jego znajomy, więc spróbuje coś załatwić.
I rzeczywiście. W drugie święto u sołtysa zorganizowano zabawę dla młodzieży niemieckiej — Hitlerjugend. Just miał być obecny i mieć przy sobie jego dokument.
Na zabawę poszedł z Ciołkówną, córką szewca. On został na zewnątrz, ona weszła do środka i po chwili wróciła z Justem. Ten, na jego widok, zawrzał złością. Wymierzył cios.
— Ty, polska świnio! Zasłonił się ręką, ale Just znów zamachnął się. Tym razem nie czekał. Uderzył go z powrotem — najpierw w twarz, potem w brzuch. Niemiec się tego nie spodziewał.
Nie pozostało mu nic innego jak uciekać. Wyskoczył za dom, wbiegł w zagajnik. Usłyszał strzały. Biegł, jak umiał, przez pola, aż dotarł do stryja Andrzeja. Bez słowa, z bijącym sercem, oznajmił, że musi się natychmiast wynosić.
Uzbrojony w pistolet i sztylet, ruszył nocą, bocznymi drogami, przez pola i zagajniki, w stronę Stawiszyna. O czwartej nad ranem był już na ulicy Konińskiej — u szwagra Wacława Włodarczyka.
Justowie z Kuźnicy.
W Kuźnicy od pokoleń mieszkała rodzina Justów – Niemców, lojalnych wobec III Rzeszy, członków organizacji nazistowskich, gorliwych wykonawców polityki faszystowskiej. Ich obecność w okolicy okazała się tragiczna w skutkach dla wielu Polaków – za sprawą donosów, prowokacji i represji, do których się przyczyniali, wielu z naszych rodaków zostało aresztowanych, wywiezionych, a niektórzy – zamordowani.
Justowie byli powiązani rodzinnie z niemieckimi i polskimi rodzinami z okolicznych wsi. Te koligacje dawały im dostęp do informacji – nie tylko o współmieszkańcach niemieckiego pochodzenia, ale przede wszystkim o Polakach.
Jednym z najbardziej znanych przedstawicieli tej rodziny był August Just, żandarm z posterunku w Cekowie. Urodził się w 1872 roku w Kuźnicy, w rodzinie Daniela Justa, rolnika wyznania ewangelickiego, syna Augusta i Julianny z domu Rabe. Matką Augusta była Wanda z domu Kończak, pochodząca ze wsi Dębe.
August miał liczne rodzeństwo: siostrę Huldę (ur. 1902), Melidę (ur. 1904), która zamieszkała w Plewni Nowej, Martę (ur. 1909), oraz brata Emila (ur. 1914), który również odegrał ponurą rolę w czasie wojny.
Emil Just, z zawodu tkacz, w 1937 roku przeprowadził się do Kalisza, gdzie przy ulicy Częstochowskiej 30 zamieszkał wraz z żoną Martą z domu Leipe. Rok później rozpoczął budowę nowego domu pod numerem 16 a. Był funkcjonariuszem policji, a także członkiem SA – paramilitarnej organizacji wspierającej nazistowski reżim. Zginął 13 września 1940 roku w Kaliszu. W akcie zgonu zapisano: „zastrzelony przez Polaka”.
Jego śmierć stała się pretekstem do brutalnej fali represji – w odwecie policja niemiecka w dniach 05 – 07.03.1941 przeprowadziła akcję aresztowań w Kaliszu i w okolicznych miejscowościach, również w Stawiszynie. Aresztowanych umieszczono w jako zakładników w więzieniu znajdującym się w budynku byłej szkoły powszechnej przy ulicy 3–go Maja. Zostali przewiezieni do kaliskiego więzienia, po czym weszli w skład transportu sformowanego 02.05.1941 do KL Auschwitz oraz transportu 14.05.1942 z Łodzi.
Był to klasyczny mechanizm terroru: każda okazja, każdy incydent – prawdziwy czy spreparowany – służył niemieckiemu okupantowi jako pretekst do łapanek, przesłuchań i egzekucji. Bracia Just – August i Emil – byli znani z bezwzględności. W Kaliszu, szczególnie na ulicy Częstochowskiej, ich nazwiska budziły lęk. Słynęli z brutalności i represji, które stosowali wobec miejscowej ludności. To oni stali za rozbudową siatki konfidentów i donosicieli, której działalność pogłębiała atmosferę strachu i niepewności. Demolowali i ograbiali kościoły.
Pamięć o ich zbrodniach przetrwała w opowieściach tych, którzy ocaleli. Dla mieszkańców regionu nazwisko Just długo jeszcze brzmiało złowrogo – jako symbol zdrady, przemocy i okupacyjnego terroru.
Żandarm August Just po wojnie zmienił tożsamość i osiedlił się w Szczecinie pod nazwiskiem Antoni Piorunowski. Został rozpoznany w Kaliszu przez Franciszka Kaźmierczaka i złapany po wojnie. Wyrokiem sądu skazany na śmierć przez powieszenie w 1948.
Na fałszywych papierach.
Miał podrobione dokumenty na nazwisko Szczepan Przybyła. Tak się składało, że jego dziadek – mieszkający na Porożu u stryja Andrzeja – również nosił to imię. Starzec, liczący sobie już osiemdziesiąt pięć lat.
Pewnego poranka u stryja zjawili się żandarmi. Weszli bez uprzedzenia, uzbrojeni w pistolety maszynowe, i od razu zapytali:
– Gdzie jest Szczepan Przybyła?
W izbie zastali jedynie zgarbionego starca leżącego na posłaniu. Na ich twarzach pojawił się wyraz zawodu.
– To nie ten – rzucił jeden z nich.
– Gdzie młody? – dopytywali.
– Innego Szczepana tu nie ma – odpowiedział spokojnie stryj Andrzej.
Tymczasem Jan był już w drodze. W Starym Kiączynie, tuż przed Stawiszynem, mieszkał jego znajomy z czasów przedwojennych – dawny dróżnik, Józef Michalski. Jan zapukał do okna, przedstawił się, a Michalski natychmiast otworzył drzwi.
– U szwagra i siostry wszystko w porządku – uspokoił go.
Nazajutrz szwagier przekazał wieści o Janie jego bratu, Józefowi, który wówczas był skierowany na roboty do Milicza. Wieczorem jednak, mimo ryzyka, Józef przyszedł, by się z bratem zobaczyć.
– Potrzebny mi nowy ausweis – powiedział Jan, nie czekając długo.
Przypomniał sobie o dawnym koledze, Czesławie Wypychu, który pracował jako woźny w gminie Zbiersk. Następnego dnia Wypych dostarczył mu aż trzy ausweisy z pieczęciami oraz dwa bez wpisanych nazwisk. Kolejny z nich zawierał już dane: Jan Przybyła. Idealne – pomyślał. Papier wyglądał wiarygodnie.
W Stawiszynie grunt palił mu się pod nogami. Nie było już tam bezpiecznie. Podjął decyzję: rusza do Łodzi, gdzie miał krewnych. Zanim jednak wyruszył, zatrzymał się jeszcze za Morawinem, w dwóch pobliskich wsiach – Młyńskiej i Krzyżówkach – gdzie mieszkała jego rodzina: Kołodziejczakowie, Janczakowie i Rutkowscy.
Udał się najpierw na Młyniska, do kuzynki Kołodziejczakowej, by zdobyć adresy do Łodzi. Siedział właśnie w jej domu, gdy – jakby wywołani złym przeczuciem – pojawili się żandarmi z Kamienia. Znani byli w okolicy z bezwzględności. Jan nie spanikował. Zachował zimną krew.
Bez słowa ruszył do stajni. Tam wciągnął na siebie roboczą bluzę, chwycił zgrzebło i szczotkę, i zaczął czyścić konia, jakby był zwykłym parobkiem.
Żandarmi weszli za nim do stajni. Spojrzeli na niego, oceniając. W końcu machnęli ręką i odeszli.
Dopiero gdy furmanka zniknęła w oddali, wrócił do domu. Wtedy okazało się, że u kuzynki przebywała Marysia Rutkowska z Łodzi. Bez słowa podała mu potrzebne adresy.
Z dokumentami w kieszeni i nadzieją w sercu, ruszył do Łodzi.
Pieszo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.