Etykiety

sobota, 7 czerwca 2025

Wspomnienia Jana Przybyły: Więzienie w Rawiczu i powrót do domu.



autor: Dominika Pawlikowska

Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie): Moje przeżycia w Urzędzie Bezpieczeństwa (spisane po powrocie z wojny)

Rawicz – codzienność w cieniu systemu

      Była wiosna 1950 roku. Wyroki zostały już zatwierdzone i więźniowie czekali tylko na moment, kiedy zostaną wywiezieni z Kalisza. W kaliskim więzieniu panowały różne nastroje, a strażnicy – jak to bywa – byli rozmaici. Wśród nich wyróżniał się Maciaszek, człowiek, który nie wyrządzał więźniom krzywdy. Był też Stanisław Staszak – dusza poczciwa, zawsze gotów pomóc, jeśli tylko mógł coś dla osadzonych załatwić.
   Lata pięćdziesiąte w Polsce były czasem brutalnego stalinizmu – epoki terroru, wszechwładzy bezpieki i sądów wojskowych, które bez realnych dowodów skazywały tysiące obywateli na długoletnie więzienie lub śmierć. Władza komunistyczna, narzucona Polsce przez Związek Radziecki po zakończeniu II wojny światowej, zwalczała każdy przejaw niezależności i oporu. Szczególnym celem represji stali się żołnierze Armii Krajowej, członkowie organizacji niepodległościowych oraz wszyscy, których uznano za „wrogów ludu”.
   To właśnie wtedy setki więzień – takich jak Rawicz, Wronki, Mokotów, Fordon czy Rakowiecka – zapełniły się więźniami politycznymi. Ludzi torturowano w śledztwach, zmuszano do fałszywych zeznań, a w celach śmierci czekali często nie bandyci, lecz patrioci. Władza budowała system oparty na strachu, donosicielstwie i inwigilacji, a do jego podtrzymywania potrzebowała lojalnych funkcjonariuszy i brutalnych metod.
Jan – jak wielu jemu podobnych – był tylko jednym z tysięcy młodych ludzi, którzy nie godzili się z powojennym zniewoleniem Polski. Aresztowany, skazany i osadzony w Rawiczu, dzielił los tych, którzy odważyli się myśleć i działać inaczej. Ich codzienność – to nie tylko cela i betonowe mury, ale też nieustanne zagrożenie, konieczność walki o godność i przetrwanie.

   W więzieniu w Kaliszu Jan przebywał do czerwca 1950 roku. Pod koniec miesiąca przewieziono go razem z bratem Czesławem, Tadeuszem Nawrotkiewiczem, Zygmuntem Nawrotkiewiczem i Stanisławem Przybyłą – członkami ich podziemnej organizacji Polskiej Podziemnej Organizacji Wojskowej – oraz Markiem Kiersnowskim z organizacji Wolni Słowianie. Zawieziono ich do Rawicza, do centralnego więzienia, jednego z największych w kraju. Mieściło do siedmiu tysięcy osadzonych. Składało się z dwóch dwupiętrowych bloków: czerwonego i białego. W czerwonym przebywali osadzeni z wyrokami do dziesięciu lat, w białym – ci, którzy zostali skazani na dłużej, aż po dożywocie. 
   W latach powojennych więzienie w Rawiczu należało do najcięższych zakładów karnych w Polsce Ludowej. Umieszczano tam głównie więźniów politycznych, byłych żołnierzy Armii Krajowej, członków organizacji niepodległościowych oraz osoby uznane za „wrogów ustroju socjalistycznego”. Surowy reżim, brutalne przesłuchania i przeludnione cele były codziennością. Więzienie mieściło się w dawnych zabudowaniach klasztornych i już od XIX wieku słynęło z ciężkich warunków. W okresie stalinowskim funkcjonowało jako miejsce odosobnienia dla tysięcy ludzi, którzy sprzeciwiali się komunistycznym rządom. Dla wielu osadzonych Rawicz stał się symbolem cierpienia, ale też niezłomności ducha i walki o wolność.
   Na terenie zakładu znajdowała się stolarnia, w której więźniowie produkowali meble, oraz drukarnia – również obsługiwana przez osadzonych. Jana i jego towarzyszy ulokowano w czerwonym bloku, na parterze.

   Pierwsza noc w Rawiczu była dla Jana koszmarna. Zaatakowały go pluskwy – jakby chciały pożreć go żywcem. O dziwo, nie gryzły żadnego z jego współtowarzyszy, tylko jego jednego. Przez całą noc nie robił nic poza ich zabijaniem. Po tygodniu przeniesiono ich na pierwsze piętro, gdzie do celi dołączyło jeszcze pięciu innych. W sumie było ich dziesięciu. Wszyscy odsiadywali wyroki za działalność w nielegalnych organizacjach. Pochodzili z różnych stron Polski: z Warszawy, Ciechanowa i Nowego Targu.
Regulamin w Rawiczu był nieco łagodniejszy niż w innych miejscach. Strażnicy pełnili służbę bez przesadnej brutalności, a relacje między nimi a więźniami były względnie spokojne. Komendantem czerwonego bloku był Józef Toporowicz – mężczyzna około pięćdziesiątki, lubiany przez osadzonych, choć czasem potrafił podnieść głos. Miał słabość do rolnictwa. Gdy odwiedzał cele, zwykł pytać, kto z więźniów pochodzi ze wsi i prowadził z nimi rozmowy na temat gospodarstwa. Często rozmawiał też z Janem, który sam przed aresztowaniem prowadził gospodarstwo rolne.
   Dzięki życzliwości komendanta Jan przez cztery miesiące mógł dzielić celę z bratem Czesławem i kuzynem Stanisławem Przybyłą z Długiej Wsi Trzeciej. Stanisław Przybyła zmarł w Rawiczu 12.07.1951 w wieku 28 lat, został pochowany na cmentarzu więziennym w Rawiczu. Jan dowiedział się o tym od siostry Stanisława Józefy Bera z Długiej Wsi Trzeciej nr 6, dopiero po wyjściu z więzienia.
   Choć więzienny regulamin zabraniał osadzania krewnych w jednej celi, Toporowicz przymykał na to oko. Miał też wyjątkową niechęć do kapusiów. Gdy przyprowadzał któregoś do celi, często z widocznym wzburzeniem rzucał: „Macie tu psa, tylko mu krzywdy nie róbcie!”, po czym trzaskał drzwiami i odchodził. Donosiciele niestety pojawiali się regularnie. Pierwszy z nich był wyjątkowo grzeczny, lecz szybko został zdemaskowany. Jan poradził mu, by sam poprosił o przeniesienie – co też uczynił. Drugi zjawił się po miesiącu. Mówił bez ustanku, od rana do wieczora. Po wieczornym apelu Jan i jego współwięźniowie postanowili, że nocą dadzą mu nauczkę. O pierwszej nad ranem narzucili mu na głowę koc i zaczęli bić.    
   Następnego dnia do celi przyszedł oddziałowy z komendantem. Więźniowie zgodnie oświadczyli, że nowy współosadzony był agresywny i sam sprowokował zajście.

Październik 1950

   Nadszedł październik 1950 roku. Jesień rozgościła się na dobre, a chłód przenikał przez mury więzienia w Rawiczu. Czesława, brata bohatera, wyprowadzono z celi i wysłano do Strzelec Opolskich – miał pracować w kamieniołomach. Kuzyna, Stanisława Przybyłę, przeniesiono do innej celi. W miejsce dawnych towarzyszy niedoli pojawili się nowi. Komendant więzienia krążył od celi do celi, wypytując, kto chce podjąć pracę – może w kopalni? Więźniowie, w tym i on, odmówili.
   Po miesiącu komendant zjawił się ponownie, tym razem z propozycją lżejszej pracy – w kartoflarni. Dla niego, osamotnionego po rozdzieleniu z bratem i kuzynem, wszystko było już obojętne. Zgodził się. Wkrótce dołączył do grupy pięćdziesięciu więźniów, którzy codziennie obierali ziemniaki. Nazywano ich żartobliwie „rzeźbiarzami”.
   Praca, choć monotonna, pozwalała zabić czas i dawała namiastkę normalności. Na dwóch przypadało pięćdziesiąt kilogramów ziemniaków do obrania – łącznie przygotowywali codziennie około 20–25 koszy, które potem zanoszono do kuchni. Jego współpracownikiem był Janek Bartnik z Radomia – skazany za działalność w Armii Krajowej.
   Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. W więzieniu hodowano nutrie, z przeznaczeniem na futra. Dwadzieścia pięć sztuk miało zostać zabitych. Strażnik, wiedząc o jego doświadczeniu rzeźnickim, zapytał, czy zająłby się oprawą. Zgodził się bez wahania. Przed świętami wykorzystał mięso, by przygotować dla współwięźniów posiłek – niemal pięćdziesięciu ludzi zajadało się aromatyczną pieczenią z nutrii. Nawet strażnicy przyszli do kartoflarni spróbować – nie kryli zadowolenia.
   Na święta przyjechała żona. Przywiozła paczkę żywnościową, ale administracja wstrzymała przyjmowanie paczek dla wszystkich więźniów. Uspokoił ją wtedy:
– Nie martw się, mamy pieczeń z nutrii – powiedział z uśmiechem.
   W kartoflarni pracowało też dwóch więźniów, znanych jako kapusie. Nie potrafił na nich patrzeć. Czekał tylko na moment, w którym któryś z nich się potknie. W lutym 1951 roku, podczas codziennej pracy, jeden z kapusiów zaczął ubliżać Jankowi Bartnikowi. To była iskra, na którą czekał. Uderzył go w twarz. Wybuchło poruszenie. Strażnik Frąckowiak, który pilnował „rzeźbiarzy”, natychmiast zareagował:
– Kto to zrobił?
Przyznał się bez wahania. Zabrano go do biura, gdzie grożono mu karą i wyrzuceniem z kartoflarni.
– Ten kapuś dziś zameldował na mnie, jutro może zameldować na pana – powiedział spokojnie do strażnika. Koledzy stanęli po jego stronie. Potwierdzili, że tamten więzień jest konfliktowy. Sprawa nie trafiła wyżej. Kapuś dostał naganę.
   W obrębie więzienia funkcjonował duży magazyn żywnościowy, zaopatrujący nie tylko zakład, lecz także korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Gdy przywożono większe ilości mąki czy kaszy, kierownik magazynu prosił o pomoc więźniów.
   Był początek marca 1951 roku, kiedy do kartoflarni wszedł strażnik i zapytał, kto pomoże przy noszeniu mąki. Zgłosił się od razu. Podczas pracy w magazynie zagadnął kierownika:
– Jestem rzeźnikiem. Może przydałbym się tu do pracy? Następnego dnia został przeniesiony do magazynu. Kierownikiem był Teodor Ruciński – młody człowiek z okolic Wilna. W przeszłości należał do AK, ale gdy Rosjanie rozbili struktury Armii Krajowej, uciekł i przedostał się do Polski. Został strażnikiem w Rawiczu, znanym z uczciwości i szacunku wobec więźniów.
   W magazynie panowała inna atmosfera niż w kartoflarni. Nie byli już skrępowani, a jedzenia nie brakowało. Pracowało tam trzech więźniów – każdy z innego regionu, ale wszyscy lojalni i zżyci: on z okolic Kalisza, Władysław Wojda z rzeszowskiego AK oraz Stefan Matuszak z lubelskiego.
   W kwietniu 1951 roku do Rawicza przywieziono jego brata Józefa i Ludwika Wilkowskiego. Józef trafił do tzw. białego bloku, Wilkowski do czerwonego. Wilkowski był fryzjerem – dostał więc przydział do golenia strażników.
   Gdy tylko dowiedział się o przybyciu brata, napisał podanie o widzenie. Udało się – co miesiąc widywał się z Józefem. Za wszelką cenę próbował wciągnąć go do pracy w piekarni, gdzie strażnikiem był Józef Kerczmer – człowiek zaufany, lojalny wobec więźniów.
W cieniu murów Rawicza, między niepewnością jutra a walką o resztki godności, Jan nie przestawał wierzyć, że kiedyś nadejdzie wolność. I że warto na nią czekać, nawet w miejscu, gdzie każdy dzień był aktem oporu.

 Powrót do życia

   W kwietniu 1952 roku zabrano go z magazynu na szkolenie stolarskie. Razem z grupą innych więźniów przygotowywano ich do transportu do Jelcza. Jego brat, decyzją Kerczmera, został skierowany do pracy w piekarni, gdzie pozostał aż do końca wyroku.
Praca w magazynie układała się dobrze. Więźniowie dogadywali się ze sobą jak bracia, zdrowie dopisywało. W ich celi mieszkało ośmiu mężczyzn. Zimą dołączył do nich kapuś – Kazimierz Szumilas. Miał za zadanie sprawdzić, czy więźniowie nie prowadzili żadnych nielegalnych interesów. Jako magazynierzy mieli kontakt z innymi osadzonymi – pracującymi w kuchni, na podwórzu, czy właśnie w piekarni. Szybko zdemaskowali intruza. By nie stracić dobrej pracy, postanowili traktować go dyplomatycznie.
W ich celi próg był tak wydeptany, że powstała szeroka szczelina między nim a drzwiami. Zimą przez nią wciskał się lodowaty wiatr. Pokazali Szumilasowi miejsce tuż przy drzwiach. Spał tam samotnie pod jednym cienkim kocem, podczas gdy pozostali dzielili się dwoma kocami po dwóch. Biedak nie zmrużył oka przez całe noce. Trząsł się z zimna, płakał. Wytrzymał dwa tygodnie, po czym trafił do szpitala.
   Był kwiecień. Minął rok pracy w magazynie. Czuł się dobrze odżywiony i zdrowy. Mimo starań kierownika magazynu, który dwukrotnie chodził do biura z prośbą o jego zatrzymanie, decyzji nie udało się zmienić – został zakwalifikowany do wyjazdu do Jelcza. Dla stu więźniów zorganizowano kurs przysposobienia przemysłowego w zawodzie stolarza. Trwał on niemal trzy miesiące – od kwietnia do lipca 1952 roku. Po jego zakończeniu uczestnicy otrzymali świadectwa.
   Pod koniec lipca zostali przetransportowani do Jelcza, gdzie rozpoczynała działalność państwowa fabryka samochodów ciężarowych. Zakład w Jelczu powstał na bazie dawnych zakładów Kruppa – niemieckiej fabryki zbrojeniowej. W czasie II wojny światowej produkowano tam części do dział i pojazdów wojskowych. Po 1945 roku, w wyniku decyzji władz komunistycznych, ruiny poniemieckiej fabryki zostały przejęte przez państwo i stopniowo odbudowane. W odbudowie tej brali udział m.in. więźniowie polityczni, w tym także on.
   Zakład z czasem przekształcił się w Państwowe Zakłady Samochodowe w Jelczu, gdzie rozpoczęto produkcję samochodów ciężarowych na radzieckiej licencji. Obóz pracy otaczał wysoki, trzymetrowy płot z kolczastego drutu i wieże strażnicze z wartownikami uzbrojonymi w broń maszynową. Bloki mieszkalne – dwupiętrowe – przypominały wojskowe koszary. W salach znajdowały się piętrowe łóżka – jedno dla każdego więźnia. Na środku placu stała świetlica mogąca pomieścić nawet tysiąc osób. Był też plac sportowy, boisko do piłki nożnej i siatkówki, biblioteka oraz kantyna. Codziennie podawano trzy posiłki. W kantynie można było kupić chleb, masło, smalec i papierosy. Zarobki więźniów dzielono na trzy części: jedna trafiała bezpośrednio do więźnia, druga była deponowana, a trzecia przeznaczana na potrzeby administracji więziennej. Pracowali na trzy zmiany. Montowali ciężarówki wojskowe – głównie cysterny i pojazdy techniczne – z części dostarczanych z NRD. Więźniowie stanowili aż 90% załogi, resztę stanowili cywile.
Bloki mieszkalne – dwupiętrowe – przypominały wojskowe koszary. W każdej sali znajdowały się piętrowe łóżka – jedno dla każdego.
   Na środku placu stała świetlica mieszcząca nawet tysiąc osób, był też plac sportowy z boiskiem do piłki nożnej i siatkówki, biblioteka oraz kantyna. Więźniowie otrzymywali trzy posiłki dziennie, a w kantynie można było kupić chleb, masło, smalec i papierosy. Zarobki dzielono na trzy części – jedna trafiała do więźnia, druga na depozyt, trzecia na potrzeby więziennictwa.
   Pracowali na trzy zmiany. Montowali wojskowe ciężarówki na radzieckiej licencji, z części dostarczanych z NRD – między innymi cysterny na paliwo oraz pojazdy techniczne. Więźniowie stanowili 90% załogi, reszta to cywile. Zakład podzielony był na działy: stolarski, ślusarski, tokarski, blacharski oraz halę montażową. Samochody schodziły z taśmy gotowe do przeglądu.
Pierwsze dwa miesiące spędził jako ślusarz – od września do listopada, po ukończeniu kursu. Próbował też pracy jako spawacz, ale szybko zrezygnował – była zbyt szkodliwa dla zdrowia. Dzięki znajomości z inżynierem z Krakowa, również więźniem, udało mu się przenieść na taśmę montażową. Po pewnym czasie został brygadzistą.
   Pewnego dnia zwolniło się stanowisko grupowego. Strażnik polecił mu je objąć. Wiedział jednak, jak złą sławą cieszyła się ta funkcja – grupowi nosili opaskę na rękawie i byli podejrzewani o donosicielstwo. Nie chciał jej zakładać. Mimo to, trzeciego dnia, przy bramie zmuszono go do jej włożenia. W oczach kolegów natychmiast stał się kimś obcym. Szybko z tego „zaszczytu” zrezygnował – po tygodniu oddał opaskę, a jemu towarzyszyła ulga.

1953 rok. Śmierć tyrana.

    Choć Jan nigdy nie był w Moskwie, choć nie stanął nigdy przed obliczem Józefa Stalina, to jego życie – jak życie milionów ludzi w Europie Środkowo-Wschodniej – zostało ukształtowane właśnie przez tego jednego człowieka. Stalin, który zbudował imperium na krwi i strachu, sięgał swoją polityką daleko poza granice Związku Radzieckiego. Również do Polski. To właśnie on, człowiek o martwym spojrzeniu, zdecydował, że po 1945 roku Polska nie będzie już wolna, lecz podporządkowana. Że opór wobec komunistycznej władzy zostanie uznany za „zdradę ludową”, a ludzie tacy jak Jan – młodzi, wierni wartościom, odważni – zostaną nazwani wrogami.
   Władza, którą Stalin zbudował, była bezlitosna i doskonale zorganizowana. UB – polski odpowiednik radzieckiego NKWD – przejmował metody i mentalność moskiewskich instruktorów. Tortury, procesy pokazowe, wymuszanie zeznań, więzienia bez wyroków – to była codzienność w stalinowskiej Polsce. Śmierć Stalina 05.03.1953, radzieckiego polityka i krwawego dyktatora, który od lat 20. XX wieku aż do swojej śmierci sprawował władzę absolutną w Związku Radzieckim, wywołała zmiany polityczne w całym bloku wschodnim, w tym w Polsce. Władze ZSRR rozpoczęły proces „odwilży”, czyli stopniowego łagodzenia terroru i represji. Kraje satelickie, w tym Polska, również zaczęły dostosowywać swoją politykę – m.in. poprzez ogłaszanie amnestii dla więźniów politycznych. Komuniści chcieli złagodzić napięcia społeczne po latach terroru stalinowskiego. Kierowały nimi również względy praktyczne – przepełnienie więzień. W latach stalinizmu (1948–1952) liczba więźniów politycznych drastycznie wzrosła. Władze nie były w stanie utrzymać tak dużej liczby osadzonych, dlatego potrzebowały „legalnego” sposobu ich redukcji.
W obozie zaczęły krążyć pogłoski o amnestii.  Amnestia miała stworzyć pozory „humanitaryzmu” władzy ludowej oraz odbudować zaufanie obywateli do państwa. 
   W sercach więźniów pojawiła się nadzieja. Wiosną, gdy nadal pracował przy montażu, do zakładu przybyła inspekcja: główny dyrektor, dyrektor produkcji, radziecki generał, kapitan i... polski porucznik. Spojrzał na niego – i zamarł. To był jego znajomy ze Stawiszyna – pan Zenon Schmidt, pracownik Ministerstwa Obrony Narodowej.
– Cześć, Jasiu! – zawołał głośno porucznik. Podszedł i serdecznie go objął. Wszyscy zamilkli. Rozmawiali z dziesięć minut. Schmidt wręczył mu paczkę papierosów i obiecał, że odwiedzi go po inspekcji. Przyszedł punktualnie, o 1:30, i razem poszli na plac zbiórek. Pocieszył go, że amnestia obejmie również jego. To spotkanie zostawiło ślad w jego sercu – do dziś czuł wobec niego dług wdzięczności.
  Niestety, spotkanie nie uszło uwadze strażników. Wszczęto dochodzenie. Wezwano go na przesłuchanie. Powiedział prawdę – że to jego znajomy z rodzinnych stron, że podarował mu papierosy. Następnego dnia ponownie go przesłuchano. Wówczas oświadczył, że wszystko mu przekaże. Poproszono go, aby nie wspominał nikomu o tej rozmowie. Potem wrócił do codziennej rutyny.
   Wreszcie, 20 lipca 1953 roku, po pracy do sali wszedł strażnik i polecił mu spakować rzeczy. Zapytał, czy wychodzi. Chciał oddać kolegom prowiant, ale strażnik rozkazał zabrać wszystko. Trafił do sali kwarantanny, gdzie było już dziesięciu innych więźniów. Powiedziano im, że wychodzą następnego dnia – 22 lipca. Mieli przygotować cywilne ubrania. Tego dnia opuścili więzienie w grupie. Nie wolno im było pożegnać się z kolegami, ale mimo zakazu, poszedł oddać im żywność.
– Cześć – powiedział tylko. Bo w więzieniu nie mówi się „do widzenia”.
Wydano im przepustki i pieniądze. 
   Wieczorem wsiadł do pociągu. O pierwszej w nocy miał przesiadkę do Kalisza. 23 lipca wysiadł na dworcu. Kupił dla córki słodycze i dużą piłkę – znał ją tylko ze zdjęć. Nie widział jej od czterech lat.

Jan Przybyła z zona Izabela z d. Pilarska i 4-letnią Tereską. Zdjęcie wykonane po powrocie z więzienia.
Jan Przybyła z zona Izabela z d. Pilarska i 4-letnią Tereską.
Zdjęcie wykonane po powrocie z więzienia
.
   Przed południem dotarł do Kiączyna. Wieś Kiączyn Nowy to niewielka miejscowość położona w województwie wielkopolskim, niedaleko Kalisza, w gminie Stawiszyn. Malowniczo usytuowana pośród pól i lasów, zachowała spokojny, wiejski charakter typowy dla regionu południowej Wielkopolski. W latach powojennych była to cicha osada, w której życie toczyło się zgodnie z rytmem natury i prac polowych. Mieszkańcy żyli skromnie, zajmując się głównie rolnictwem. Choć z pozoru odcięta od wielkiej historii, to właśnie tu wielu powracających z więzień i obozów odnajdywało swoje rodziny i próbowało budować życie na nowo — tak jak Jan, który po latach represji odnalazł w Kiączynie schronienie i początek nowego rozdziału. Żona była w ogrodzie. Nie zauważyła go. Podszedł i powiedział: – Szczęść Boże. Zamarła. Wybiegła do niego. Uściskali się, wzruszeni do łez. Na podwórku bawiła się ich córeczka. Wziął ją w ramiona, ale był dla niej obcym mężczyzną. Broniła się, wyrywała.– To tatuś. Już z nami zostanie – tłumaczyła matka.

Wotum wdzięczności

   Jeszcze w ciemnej izolatce UB, skatowany i zmarznięty, przyrzekł sobie, że jeśli przeżyje – ufunduje kapliczkę na cześć Matki Boskiej Królowej Polski. Wierzył, że dzięki Jej wstawiennictwu wyszedł cało z piekła. Choć wrócił zrujnowany materialnie, obietnicę spełnił.
   Kapliczka, strażnik wiary i pamięci, stanęła na posesji jego syna Ryszarda, przy drodze ze Stawiszyna do Zbierska. W 1958 roku zbudował ją murarz Andrzej Szczepański wraz z pomocnikiem Stanisławem Bukowskim. Od zachodniej strony wmurował swoją intencję. 15 czerwca, w dniu Pierwszej Komunii Świętej córki Teresy, kapliczka została poświęcona. 

Wiejskie kapliczki to nie tylko znaki wiary, lecz także pamiątki ludzkiego losu, zapisane w tynku, w drewnie, w popękanym szkle osłaniającym figurki Matki Bożej czy Chrystusa Frasobliwego. Stawiane były z wdzięczności – za ocalenie z choroby, za powrót z wojny, za deszcz po długiej suszy. Były ślubem, modlitwą, wotum i znakiem nadziei.
1991. Jan przy kapliczce.


   Uroczystość prowadził ksiądz Henryk Posłuszny, ówczesny prefekt ze Stawiszyna. Na tablicy umieszczono wezwanie: „Królowo Polski, błogosław nam i ratuj w potrzebie.”
   Wiejskie kapliczki to nie tylko znaki wiary, lecz także pamiątki ludzkiego losu, zapisane w tynku, w drewnie, w popękanym szkle osłaniającym figurki Matki Bożej czy Chrystusa Frasobliwego. Stawiane były z wdzięczności – za ocalenie z choroby, za powrót z wojny, za deszcz po długiej suszy. Były ślubem, modlitwą, wotum i znakiem nadziei. Często budowano je tam, gdzie wydarzyło się coś ważnego. Gdzie ktoś umarł – nagle, tragicznie – albo gdzie ktoś cudem uniknął śmierci. W innych miejscach kapliczki wyznaczały granice wsi, chroniły pola przed burzą, domy przed zarazą, dusze przed zwątpieniem. Były jak drogowskazy nie tylko dla ciała, ale i dla ducha.
  Na wsiach ludzie znali każdą z nich po imieniu. Mówili: „ta przy lesie, co ją dziadek stawiał po wojnie”, „ta pod dębem, co Matka Boska miała tam ukazać się pasterce”, „ta, co ojciec wrócił znad Bzury i przysiągł, że zbuduje”. Kapliczka stawała się pamiątką – bardziej wieczną niż dom, który mógł spłonąć, runąć lub zostać opuszczony.

Kapliczka w Kiączynie jest częścią rodzinnego drzewa Przybyłów. Dopóki żyli Izabela i Jan Przybyłowie, opieka nad kapliczką była dla nich nie tylko obowiązkiem, lecz przede wszystkim aktem serca. Izabela przystrajała ją świeżymi kwiatami, które zmieniały się z porami roku, a Jan troszczył się o jej wygląd – bielił ściany, naprawiał ubytki, doglądał każdego detalu.
Kwiecień 2000


   Kapliczka w Kiączynie jest częścią rodzinnego drzewa Przybyłów. Dopóki żyli Izabela i Jan Przybyłowie, opieka nad kapliczką była dla nich nie tylko obowiązkiem, lecz przede wszystkim aktem serca. Izabela przystrajała ją świeżymi kwiatami, które zmieniały się z porami roku, a Jan troszczył się o jej wygląd – bielił ściany, naprawiał ubytki, doglądał każdego detalu. W kwietniu 2000 roku własnoręcznie ją otynkował i pomalował. 
  15 lutego 2001 roku Jan Przybyła odszedł. Wtedy troskę o kapliczkę przejęły jego żona Izabela oraz córka Teresa Pietrzak. Przez kolejne lata kontynuowały dzieło rozpoczęte przez ojca i męża, dbając o miejsce modlitwy i zadumy. Wiosną, w latach 2008–2010, w maju, codziennie zbierała się przy niej grupa kobiet z Nowego Kiączyna. Rozbrzmiewały pieśni ku czci Matki Bożej, a słowa Litanii loretańskiej unosiły się w wieczornym powietrzu niczym cicha modlitwa całej wsi.
   Gdy w lutym 2018 roku odeszła Izabela Przybyła. Sześcioletnia choroba opiekunki i upływ czasu odcisnęły piętno nie tylko na rodzinie, ale i na miejscu, które przez lata było symbolem wiary i wspólnoty.
   Latem tego samego roku syn Izabeli i Jana – Ryszard Przybyła – wraz z żoną Danutą podjął się renowacji. Obudowali kapliczkę z cegły klinkierowej i zadbali o jej otoczenie, przywracając dawną godność temu świętemu miejscu. 7 stycznia 2019 roku kapliczka została uroczyście poświęcona przez księdza Jakuba Ubysza, wikariusza parafii w Stawiszynie. Los jednak postawił kapliczkę przed kolejną próbą. W czerwcu 2024 roku ruszyła budowa ścieżki rowerowej między Stawiszynem a Zbierskiem. Jej trasa przebiegała dokładnie przez teren, na którym stała kapliczka. 8 lipca 2024 roku została rozebrana – zburzona, ale nie zapomniana. Przedsiębiorstwo Budowy Dróg z Kalisza nieodpłatnie przekazało cegłę klinkierową i zaprawę. Burmistrz Stawiszyna Grzegorza Kaczmarkek pokrył koszty budowy, kapliczka mogła powrócić na swoje miejsce. Nową wzniósł murarz Daniel Biesiada ze Zbierska, wspierany przez Jerzego Stasiaka i Ireneusza Balcera. Teren wokół kapliczki uporządkował Ryszard z żoną Danutą.
   15 maja 2025 roku odbyło się uroczyste poświęcenie nowej kapliczki. Aktu tego dokonał proboszcz parafii w Stawiszynie – ksiądz Jakub Piotrowski. W modlitewnym skupieniu uczestniczyli mieszkańcy Nowego Kiączyna.

Kiączyn Nowy, kapliczka
Kapliczka w Kiączynie Nowym, wybudowana w 2025.
Oryginalna tablica nie zachowała się. Oryginalny jest za to krzyż zwieńczający kapliczkę
oraz figura Matki Boskiej. Tablica została odtworzona wg. oryginału. 
Poświęcił proboszcz parafii w Stawiszynie ks. Jakub Piotrowski w dniu 15.05.2025.


   Kapliczka przywraca łączność między pokoleniami, między Kiączynem sprzed lat a współczesnym światem, który coraz mniej pamięta. A gdy zatrzymać się przy niej choć na chwilę, zrozumieć można, że kryje w sobie coś więcej – opowieść o ludzkim losie.

Tereska  (ur. 20.08.1949) w 1951.
Jan przechowywał zdjęcie w podwójnym dnie
proszku do mycia zębów.  


Teresa Pietrzak z domu Przybyła, córka Jana, przechowuje wspomnienia ojca i pielęgnuje pamięć o Nim. 

Świadectwo ukończenia kursu stolarskiego.



Podwórze Jana Przybyły w Nowym Kiączynie w tle. Izabela z 2 letnim Ryszardem i 9 letnią Teresą - 1958.
 Nowy Kiączyn.
 2 letni Ryszard i 9 letnią Teresą - 1958.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.