Autor: Dominika Pawlikowska
Piekło na progu
Nazywał się Soldau. Ale ci, którzy przez niego przeszli — ci, którym udało się przetrwać, choćby tylko ciałem — nie mówili o nim tak. W ich ustach częściej padały inne słowa, szeptane z zaciśniętym gardłem: „obóz pod czarną chorągwią”.
Nie była to nazwa oficjalna. Nie widniała na bramie. Nie pojawiała się w rozkazach ani dokumentach. A jednak wisiała nad tym miejscem. Czarna flaga zwiastująca tylko jedno: śmierć. Niekoniecznie nagłą. Czasem odwlekaną. Czasem niezauważalną, kropla po kropli wypływającą z człowieka.
Nie był ani końcem drogi, ani jej początkiem. Był raczej wyrwą w czasie, miejscem bez imienia, choć przecież nazwanym. Na mapach zaznaczony małym punktem w Działdowie, w rzeczywistości był otchłanią — cichą, duszną, cuchnącą strachem i rozkładem otchłanią, w której człowiek tracił nie tylko wolność, ale i sam siebie. Tu nie było potrzeby, by krzyczeć — wrzaski i jęki niosły się same. Wystarczyło jedno uderzenie bykowca, jedno spojrzenie esesmana, jedno nieposłuszeństwo. Tu nie pytano o imię, pytano o numer. Kto nie znał — był nikim. Kto znał — był nikim z numerem.
Za bramą zardzewiały drut kolczasty przecinał niebo, jakby ostrzegał, że za nim już niebo nie istnieje. Ziemia była czarna od błota i krwi, a powietrze gęste, lepko ciągnęło się między barakami. Każdy z nich wyglądał tak samo: surowe ściany, zacieki, podłoga bez sienników, zapach gorączki, kału i śmierci. Soldau nie miał komór gazowych, ale miał ciszę po egzekucjach. Nie miał krematoriów, ale miał doły śmierci w okolicznych lasach. Nie miał wielkiej bramy z napisem „Arbeit macht frei” – tu nikt nie udawał, że chodzi o pracę. Chodziło o złamanie, o upodlenie, o śmierć powolną — rozłożoną na tygodnie, dni, godziny. Trafiali tu ludzie z każdej warstwy — księża, zakonnice, urzędnicy, harcerze, Żydzi, robotnicy, chłopi.
Po przybyciu do obozu zabrano im wszystko. Walizki, torby, resztki prywatności – wszystko oddano do magazynu. Janek, przewidując najgorsze, zaszył w daszku czapki dwadzieścia marek. „Na wszelki wypadek” — pomyślał.
Zaraz potem rozpoczęły się przesłuchania. Śledczy wzywali każdego z osobna, ale rezultat był zawsze ten sam — krzyki, ból i krew. Każdy jeniec został pobity. SS-mani wymierzali po dwadzieścia pięć uderzeń na gołe pośladki, używając trzcinowych lasek lub bykowców. Kiedy któryś z więźniów krzyknął z bólu — dostawał pięćdziesiąt razów. Bez litości, bez słów. Dwóch SS-manów biło mężczyzn. Trzech biło kobiety.
Później zaprowadzono ich na drugie piętro, do przepełnionych cel. Janek trafił do pomieszczenia, gdzie przebywało czterdziestu więźniów. Sztubowym był młody Ukrainiec, dziewiętnastolatek. Spali na czymś, co trudno było nazwać siennikiem — to była mieszanina słomianego pyłu i brudu, który w dzień zgarniali pod ścianę marynarkami, a nocą rozgarniali, szukając miejsca na ciało. Koców nie wydano.
Obowiązywał system – jedną noc spało się na barłogu, drugą stało całą noc.
Codziennie o szóstej rano schodzili do ustępu na końcu placu. Tam, na ziemi, SS-mani wapnem wyznaczyli prostokąt. W tym obrębie należało biegać — jeden za drugim, w żabich skokach. Ostatnich dwóch niosło drewniany ustęp. Przy każdym rogu stał SS-man z kijem i uderzał z całej siły, bez uprzedzenia.
Rytuały upodlenia
O siódmej rano rozdawano chleb. Po kawę trzeba było wyjść na korytarz, gdzie czekał kolejny SS-man. Wystarczyło, że spojrzał na kogoś z niechęcią — uderzał kijem w miskę i kawa wylewała się na ziemię. Winowajca musiał wtedy zdjąć marynarkę i wycierać rozlaną ciecz. Ten sam rytuał powtarzał się przy obiedzie i kolacji.
Obiadem była zazwyczaj zupa — choć bardziej pasowałoby słowo „woda”: czasem z posmakiem chrzanu, innym razem z liści kapusty lub buraków pastewnych. Miski służące do kawy i zupy były te same. Po posiłku przechodziły z celi do celi — Janek był w dziesiątej kolejności. Kiedy miski do nich trafiały, roiły się od robactwa — wszy i pchły. Łyżek nie było. Po jedzeniu miski kładziono na brudną podłogę. Dwóch więźniów je zbierało i przekazywało dalej.
W obozie znajdowali się ludzie z najróżniejszych środowisk: sala niemieckich komunistów, sala polskich zakonnic, polskich księży, polskich dziewcząt, sala polskich Żydów. Wśród więźniów był też polski konsul Bogdan Jałowiecki i jego zastępca Jan Piotrowski — obaj zakatowani na śmierć.
Janek dostał numer obozowy: 876.
Pewnego dnia był świadkiem sceny, która już na zawsze miała wryć się w jego pamięć. Na plac obozowy wprowadzono około stu Żydów — mężczyzn i kobiet. Kazano im paść na ziemię. Trzydziestu SS-manów zaczęło ich tratować i bić kijami. Krzyki i jęki przenikały powietrze. Ciała wiły się, łamały, drżały. Kiedy wszystko ucichło, leżały tylko szkielety okryte łachmanami. Nie byli już podobni do ludzi — błagali o litość, a ich ciała wołały o pomstę do nieba.
Sala śmierci i opatrzność
Była też sala chorych, choć bardziej pasowało: sala umarłych. Kto tam trafił, już nie wracał. Kiedy chory majaczył z gorączki i prosił o wodę — dostawał tylko kijami. W takich warunkach można było liczyć tylko na Boga. Janek modlił się codziennie. Jego modlitwą była Pod Twoją obronę.... Modlił się, by przeżyć dzień. Potem — by przetrwać noc.
Po czterech tygodniach, do jego celi doprowadzono dwóch kolejnych mężczyzn. Jeden był fryzjerem z Działdowa, drugi — stary stelmach, po sześćdziesiątce. Posądzono go o podpalenie warsztatu tylko dlatego, że palił papierosy. Obaj byli straszliwie pobici. Janek zaopiekował się starszym mężczyzną. W nocy przecierał mu rany, podarł podszewkę z marynarki, by zrobić prowizoryczny bandaż. Podtrzymywał go na duchu.
Fryzjer zaczął majaczyć. Dziadek gorączkował. Gdy któregoś wieczoru chciał iść do toalety, Janek podniósł go i pomógł wstać. Ale sztubowy Ukrainiec zauważył to, podszedł i uderzył starego człowieka. Janek nie wytrzymał nerwowo i uderzył go w twarz. W obozie uderzyć celowego to wyrok śmierci. Ale Janek był już obojętny. Wszystko jedno.
– Ciebie też kiedyś szlag trafi – rzucił w twarz oprawcy.
Obok stał kolega z Pomorza, który znał niemiecki. Zagroził sztubowemu, że wszystko zgłosi. Napięcie zawisło w powietrzu. Po godzinie celowy Ukrainiec wrócił. Podał Jankowi rękę.
– Janek… źle zrobiłem, że uderzyłem starego.
Nowy porządek
Od tej nocy wszystko się zmieniło. Celowy Ukrainiec, dotychczas brutalny i nieprzewidywalny, jakby pękł od środka. Nie uderzał już, nie wyzywał, nie groził. Robił tylko to, co musiał. Od tej chwili Janek i jego współwięźniowie mogli choć trochę odetchnąć. Każdy dzień był nadal gehenną, ale przynajmniej w celi panowała cisza, nie strach.
Nadeszły nowe tygodnie i nowa udręka. Co drugi dzień więźniów brano do pracy za miasto. Jednego dnia pracowali, drugiego dnia stali cały dzień pod ścianą — bez ruchu, bez słowa. Nowa katorga zaczęła się od piaskowego wzgórza pod Działdowem. Tam zbudowano tor kolejki wąskotorowej i ustawiono dziesięć wózków — każda rolka przypisana była do czterech więźniów.
O siódmej rano czterdziestu mężczyzn maszerowało pod eskortą pięciu SS-manów i dwóch wilczurów. Każdy z nich miał łopatę. Cała praca polegała na ładowaniu piasku i przewożeniu go z góry na niższy teren. Tory były niestabilne, często wózki wypadały z szyn. Gdy tak się działo, esesmani bili — kijem w plecy, kijem w głowę. Uderzenia padały nie za błąd, lecz z premedytacją, by wyczerpać, złamać, upodlić.
Praca kończyła się o trzeciej po południu. Po niej więźniowie mogli opłukać się w wodzie. O pięćdziesiąt metrów od torów płynęła rzeczka. Każdy musiał skakać do niej pod przymusem, mimo że był wycieńczony do granic. Po dziesięciu minutach — komenda: wyjść! Potem kij, kij, kij. Szybko się ubierać i wracać. Tak wyglądało życie. Dzień po dniu. Bez jednego dnia spokoju. Bez jednego dnia bez ofiary.
Dziadek, którym Janek się opiekował, powoli dochodził do zdrowia. Jego rany goiły się powoli. Młody fryzjer też wydawał się odzyskiwać siły.
Fryzjer
Tego dnia pracowali jak zwykle, w pocie, w pyle, z głowami pochylonymi do ziemi. Nic nie zwiastowało tragedii. A jednak nadeszła. W pewnym momencie fryzjer, jakby w amoku, oderwał się od grupy. Wyszedł na bok i zaczął biec. Nie oglądał się. Przebiegł może sto metrów — za mało, by zdążyć.
Strzały padły niemal natychmiast. Psy spuszczono ze smyczy. Fryzjer został trafiony i padł w piach. Martwy.
Resztę grupy od razu odprowadzono do obozu. Zaraz za bramą ustawiono wszystkich w szeregu. Kazano liczyć: raz, dwa, trzy... dziesięć. Co dziesiąty – wystąp! Czterech mężczyzn wyciągnięto z szeregu. Przeznaczeni do rozstrzelania. Kara za próbę ucieczki. Komendant obozu zjawił się po chwili. Był rozjuszony jak wściekły byk. Krzyczał na całe gardło:
— Przeklęci Polacy! Za dobrze wam! Za dużo wolności macie! Ucieczki wam się zachciewa?!
Chodził między szeregiem. Mierzył wzrokiem, z którego biła nienawiść. Zatrzymał się przy tych czterech.
— Wiecie, co was czeka. Śmierć!
W ciszy, która zapadła, słychać było tylko oddechy i bicie serc.
Nagle komendant zmienił zdanie. Spojrzał jeszcze raz i powiedział:
— Macie szczęście, że tamten bandyta został zastrzelony. Do szeregu!
Fryzjer skrócił sobie cierpienie. Odszedł jak bohater.
Czas choroby
Nadchodziła jesień. Sanitarne warunki obozu, głód, wycieńczenie i brud zebrały swoje żniwo. Wybuchła epidemia duru brzusznego. Ludzie zaczęli padać jeden po drugim. Nawet wśród SS-manów pojawiły się przypadki zakażenia.
Zatrzymano pracę za miastem. Więźniowie zostali w barakach. Esesmani zaczęli odkażać sale. Więźniowie dostali mocną kawę i polecenie, by dokładnie myć miski.
W celi Janka zachorowało dwóch mężczyzn. Jeden – ciężko. Janek znów się zaopiekował chorym. Podarł kamizelkę, żeby mieć czym go wycierać. Oddawał mu swoje porcje kawy, skórki chleba. Po trzech dniach chory zaczął dochodzić do siebie.
Wszystko, co człowiek miał, trzeba było oddać. Ale Janek wciąż miał serce. I wiarę.
Transport
Dnia 10 września 1941 roku ogłoszono transport.
Janek siedział w swojej celi, gdy nagle otworzyły się drzwi i wyczytano nazwiska kilku więźniów. Wśród nich – dwóch kolegów, z którymi kiedyś próbował ucieczki. Po pół godzinie SS-man wrócił. W atmosferze krzyków, kopniaków i uderzeń wyciągnął Janka z celi.
Dwudziestu mężczyzn i pięć kobiet ustawiono pod silnym konwojem. Prowadzono ich przez obozowy plac. Psy szczekały, strażnicy krzyczeli. Nikt nie wiedział, dokąd idą. Ale każdy wiedział, że to początek kolejnego rozdziału cierpienia.
Na bocznicy stacji kolejowej stał towarowy wagon. Czekał. Bez okien. Bez światła. Otwarty jak paszcza potwora.
Janek wiedział jedno: żyje. Jeszcze żyje. A dopóki żyje — będzie walczył.