Etykiety

środa, 30 lipca 2025

Wiejskie wesele. 1948. Kiączyn Nowy. Wielkopolska.

  Zdjęcie wykonano w styczniu 1948, czyli w okresie tuż po II wojnie światowej. Wówczas wiele rodzin w Polsce, mimo traum wojennych, próbowało odbudować życie — zakładać rodziny, gospodarstwa, wspólnoty. Wesele było nie tylko radością osobistą, ale również symbolem trwania, znakiem, że wieś polska przetrwała.

   Warto zaznaczyć, że tak duże zbiorowe fotografie ślubne są dziś rzadkością. Świadczą o znaczeniu takich uroczystości dla całej społeczności — każdy miał swoje miejsce, każdy był ważny.

Wesele Izabeli i Jana Przybyłów
18.01.1948 roku - goście weselni


   Widać, że dzień był chłodny— po ciepłych płaszczach i wełnianych czapkach. Pod wysoką, surową ścianą drewnianej stodoły ustawiono wszystkich gości weselnych. Stoją równo, ramie przy ramieniu, dzieci w pierwszym rzędzie, starszyzna w centrum, młodzież i przyjaciele nieco z tyłu. Twarze — nieruchome, poważne, jak to bywało w czasach, gdy każde zdjęcie było wydarzeniem.

   W samym środku — Jan Przybyła z małżonką. On — dumny, w ciemnym surducie, o spojrzeniu skupionym, ona — z bukietem kwiatów w dłoniach, otoczona najbliższymi. Obok nich rodzina, sąsiedzi, znajomi czy członkowie parafii. To nie był tylko ślub dwojga ludzi — to było święto całej wsi.

   Nie ma tu pozorów ani przepychu. Są kapelusze, wełniane płaszcze, zapięte guziki i chusty na głowach kobiet — wszystko proste, ale odświętne. Dzieci przebrane, jak przystało na taką okazję, niektóre trzymają się kurczowo rodziców. Mężczyźni poważni, z dumą pozujący — niektórzy z nich są świadkami historii większej niż to jedno wesele:  żołnierze września, ,  repatrianci z Wschodu lub robotnicy przymusowi wracający z Niemiec.

Za ich plecami niemal majestatyczna ściana stodoły.

W samym środku — Jan Przybyła z małżonką

Od lewej: Natalia Pilarska (1936-2010) kuzynka panny młodej, córka Pawła i Józefy Pilarskich, zam. Kiączyn Nowy 8, od prawej: nieznana dziewczynka,
Od lewej: Natalia Pilarska (1936-2010) kuzynka panny młodej,
córka Pawła i Józefy Pilarskich, zam. Kiączyn Nowy 8, od prawej: nieznana dziewczynka.


Goście weselni: 

  1. Jan Zieliński – szwagier pana młodego (1922-1988), mąż Marii, Długa Wieś Pierwsza 10,
  2. Lubomir Bielaczyc – gość pana młodego (1926-2004) repatriant ze wschodnich terenów Polski otrzymał od państwa polskiego, opuszczone gospodarstwo po Niemcu Julianie Dekercie w Długiej Wsi Pierwszej 9, w sąsiedztwie rodziców pana młodego Przybyłów,
  3. Wacława Tomaszewska - z d. Bielaczyc (ur.1921) siostra Lubomira, zam. z bratem,
  4. Maria Zielińska – żona Jana (1926-2009) siostra pana młodego, zam. z mężem w gospodarstwie rodziców,
  5. Krystyna Konecka – kuzynka pana młodego, własne gospodarstwo w Goliszewie,
  6. Stefania Starczewska – (1914-1994) siostra teściowej pana młodego, z Anielina,
  7. Władysław Starczewski – (1913-2001) mąż Stefanii, własne gospodarstwo w Anielinie,
  8. Jadwiga Przybyła – (1921-2008) żona stryja Stanisława, zam. Złotniki Małe Kolonia 7,
  9. Stanisław Przybyła – (1908-1988) stryj Jana, zam. jw. u niego w czasie wojny ukrywał się pan młody, własne gospodarstwo,
  10.  Kazimiera Płucienniczak – (1926-2000) żona kuzyna Jana – Wincentego,
  11. Wincenty Płucienniczak – kuzyn pana młodego, ukrywał go w czasie wojny w Złotnikach Małych Kolonii, własne gospodarstwo,
  12. Wojciech Wojtysiak – (1885-1962) szwagier teściowej pana młodego, mąż Franciszki,własne gospodarstwo w Czajkowie,
  13. Andrzej Szczepański – (1902-1979) szwagier teścia pana młodego, żona Marcjanna, murarz, zam. w Stawiszynie,ul Kościelna 1, własny dom,
  14. Stefan Jarentowski – kolega pana młodego z Długiej Wsi Pierwszej 20, własne gospodarstwo
  15. Władysława Przybyła – (1925-2020) bratowa pana młodego, mąż Czesław, zam. Stawiszyn,
  16. Józef Przybyła – (1917-1958) brat pana młodego, żona Janina, piekarz własna piekarnia, zam. Stawiszyn, Plac Wolności 8,
  17. Janina Przybyła – (1922-2003) żona Józefa, jw.,
  18. Jan Przybyła – Pan Młody (1919-2001),
  19. Izabela Przybyła – Panna Młoda z d. Pilarska (1928-2018),
  20. Władysława Karwacka – (ur.1928) panna, koleżanka panny młodej, córka Michała i Józefy Karwackich z Kiączyna Nowego 1,
  21. Kazimierz Domagalski – (ur.1920) kuzyn pana młodego, kawaler, cieśla, syn Władysława i Marianny z d. Przybyła, zam. Zbiersk-Cukrownia 101,
  22. Janina Trzęsała – (1906-1971) bratowa teściowej pana młodego, krawcowa, mąż Ludwik, zam. Stawiszyn, ul. Szosa Pleszewska 1
  23. Ludwik Trzęsała – (1906-1982) brat teściowej pana młodego, szewc, zam. jw.,
  24. Żona leśniczego – kolegi pana młodego ze Zbierska,
  25. Marcjanna Szczepańska – (1900-1968) siostra teścia pana młodego, żona Andrzeja Szczepańskiego, zam Stawiszyn,
  26. Wacław Włodarczyk – (1911-1992) szwagier pana młodego, żona Władysława, właściciel sklepu, zam. Stawiszyn, Plac Wolności 8,
  27. Andrzej Przybyła – (1905-1982) stryj pana młodego z Goliszewa, pan młody u niego ukrywał się podczas wojny, własne gospodrstwo,
  28. Osoba nieznana,
  29. Władysława Włodarczyk – (1914-2002) siosta pana młodego, żona Wacława Włodarczyka,
  30. Marianna Przybyła – (1897-1977) matka pana młodego, zam.w Długiej Wsi Pierwszej 10 w gospodarstwie z córką Marią i zięciem Janem Zielińskimi,
  31. Józef Pilarski – (1897-1969) ojciec panny młodej, zam. Kiączyn Nowy 7, własne gospodarstwo,
  32. Emilia Pilarska – (1904 -1994) matka panny młodej, żona Józefa, zam. jw.,
  33. Franciszka Wojtysiak – (1895 -1977) siostra Emilii Pilarskiej, żona Wojciecha, zam. Czajków,
  34. Eugenia Szczepańska – (1924 -1997) córka Marcjanny i Andrzeja Szczepańskich ze Stawiszyna,
  35. Jerzy Szczepański – (ur.1944) syn Marcjanny i Andrzeja Szczepańskich, jw.,
  36. Natalia Pilarska - (1936-2010) kuzynka panny młodej, córka Pawła i Józefy Pilarskich,  zam. Kiączyn Nowy 8,
  37. Nieznana dziewczynka,
  38. Czesław Przybyła – (1922-1976) brat pana młodego, mąż Władysławy, zam. Stawiszyn, ul.Targowa 8, własne gospodarstwo,
  39. Bogdan Przybyła – (1944-2020) syn Czesława i Władysławy Przybyłów ze Stawiszyna,
  40. Aleksander Pilarski – (1867-1952) dziadek panny młodej, były wójt gminy Zbiersk, zam. Kiączyn Nowy 8, własne gospodarstwo,
  41. Leśniczy ze Zbierska – kolega pana młodego,
  42. Nieznana dziewczynka,
  43. Nieznany mężczyzna,
  44. Janina Włodarczyk – (ur.1944) córka Władysławy i Wacława Włodarczyków ze Stawiszynana kolanach mamy,
  45. Roman Konecki z Goliszewa – mąż kuzynki pana młodego Krystyny, własne gospodarstwo,
  46. Mały chłopiec – synek Krystyny i Romana Koneckich z Goliszewa, na kolanach taty. 

       Zdjęcie wykonał Walenty Świątczak fotograf ze Stawiszyna, na tle nowo pobudowanej stodoły

       rodziców panny młodej Emilii i Józefa Pilarskich, w Kiączynie Nowym 7.

 

 

Opisała: Teresa Pietrzak

córka Izabeli i Jana Przybyłów







Zdjęcie jest nie tylko pamiątką rodzinną, ale także wizualnym świadectwem ówczesnych relacji społecznych, obyczajów i życia codziennego.

poniedziałek, 21 lipca 2025

Rehabilitacja. Cz. XI.


Sprawiedliwość po latach


   Jan Przybyła odbył swoją karę od 11 sierpnia 1949 roku do 23 lipca 1953 roku.
16 lipca 1953 r. Wojskowy Sąd Rejonowy w Poznaniu  rozpatrzył wniosek Wojskowego Prokuratora Rejonowego w Poznaniu z 13 lipca 1953 r. o obligatoryjne warunkowe zwolnienie Jana Przybyły z dalszego odbywania kary pozbawienia wolności. Znak akt: Sr. 77/51. Sąd postanowił warunkowo zwolnić Przybyłę Jana z odbycia reszty kary, skutkiem czego miał on zostać natychmiast wypuszczony na wolność. Okres próby wyniósł 1 rok, liczony od daty zwolnienia. Pouczono skazanego o przepisach warunkowego zwolnienia (art. 8 i 9 cytowanej ustawy).

   Lata mijały. Polska zmieniała się powoli, z trudem zrzucając kajdany przeszłości. I oto, po dekadach milczenia, nadszedł czas prawdy. 

  W połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku, w Polsce już wolnej i demokratycznej, rozpoczęto proces powolnego rozliczania zbrodni popełnianych przez funkcjonariuszy komunistycznego aparatu bezpieczeństwa. Jednym z takich przypadków było śledztwo w sprawie znęcania się nad Janem Przybyłą, członkiem Polskiej Podziemnej Organizacji Wojskowej działającej w rejonie Stawiszyna, pow. kaliski, tuż po zakończeniu II wojny światowej.

   W 1991 roku uchwalono ustawę, która miała naprawić krzywdy wyrządzone tym, którzy walczyli o niepodległość. To był promyk nadziei dla Jana i setek jemu podobnych.

   Dopiero po latach, w wolnej Polsce, Jan Przybyła miał możliwość złożenia zeznań przed organami sprawiedliwości, które nie były już narzędziem terroru, lecz instytucją chroniącą prawa obywateli.
 
   14 stycznia 1992 roku, niemal 42 lata po pierwotnym wyroku, Sąd Wojewódzki w Poznaniu wydał postanowienie. Był to dzień, w którym sprawiedliwość, choć spóźniona, w końcu zatriumfowała. Wyrok z 1950 roku, ten, który odebrał Janowi lata wolności, został uznany za nieważny. Oskarżony niegdyś o "przestępstwo", został oficjalnie zrehabilitowany. Jego działania, które kiedyś były piętnowane, teraz zostały uznane za walkę o niepodległy byt Państwa Polskiego.


Postanowienie z dnia 14.01.1992 r. unieważniło wyrok Wojskowego Sądu Rejonowego w Poznaniu z dnia 13.01.1950 r. wobec Jana Przybyły, uznając go za nieważny w świetle ustawy z dnia 23.02.1991 r. o uznaniu za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób represjonowanych za działalność na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego.
   Postanowienie z dnia 14.01.1992 r. unieważniło wyrok Wojskowego
Sądu Rejonowego w Poznaniu z dnia 13.01.1950 r. wobec Jana Przybyły,
uznając go za nieważny w świetle ustawy z dnia 23.02.1991 r. o uznaniu
za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób represjonowanych 
za działalność na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego.



  Sprawa dotyczyła rewizji nadzwyczajnej wyroków wydanych w okresie stalinowskim - procesu rehabilitacji osób represjonowanych politycznie. Głównymi oskarżonymi byli Zygmunt Nawrotkiewicz, Jan Przybyła i Jerzy Danielczyk. Szczegółowo opisano przypadek Jana Przybyły. Oskarżeni byli sądzeni za działalność w nielegalnej organizacji Polska Podziemna Organizacja Wojskowa, mającej na celu zmianę ustroju państwowego, co w ówczesnym systemie było traktowane jako przestępstwo polityczne.
   Rewizja nadzwyczajna opierała się na błędzie w ustaleniach faktycznych oraz na ustawie z 1991 r., która umożliwiała unieważnianie wyroków wydanych wobec osób represjonowanych za działalność niepodległościową.
   W przypadku Jana Przybyły wyrok z 1950 r. został unieważniony, co jest potwierdzeniem jego rehabilitacji i uznania, że jego działania były na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego.
   Dokumenty te są świadectwem represji politycznych w Polsce Ludowej oraz późniejszych prób naprawienia krzywd wyrządzonych osobom walczącym o niepodległość. Przedstawiają proces sądowy dotyczący rewizji wyroku z 1950 roku, w którym Jan Przybyła został skazany za działalność w organizacji dążącej do zmiany ustroju państwowego. Rewizja, oparta na błędach w ustaleniach faktycznych i nowej ustawie z 1991 roku, doprowadziła do unieważnienia wyroku i rehabilitacji Przybyły, co jest przykładem rozliczania się z represjami politycznymi z okresu PRL.

Postanowienie o umorzeniu śledztwa 1995


   Prokuratura Rejonowa w Kaliszu 31.01.1995 wydała postanowienie o umorzeniu śledztwa w sprawie fizycznego i moralnego znęcania się nad Janem Przybyłą przez funkcjonariuszy Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Kaliszu — Zygmunta Trawińskiego i Zenona Gruchałę — w latach 1949–1950. Ustalono, że Jan Przybyła był zatrzymany przez PUBP w Kaliszu 11 sierpnia 1949 r. wraz z bratem Józefem. W czasie zatrzymania i przesłuchań był bity, poniżany, obrażany wulgarnie, a także zmuszany do obciążających zeznań przez funkcjonariuszy UB. Funkcjonariusze nakłaniali innych żołnierzy do bicia Jana Przybyły, co doprowadziło do naruszenia jego nietykalności cielesnej i psychicznej. Ustalono, że Zygmunt Trawiński (ur. 29.03.1928, zm. 15.07.1993) i Zenon Gruchała (ur. 16.06.1925, zm. 15.11.1984) byli odpowiedzialni za znęcanie się.
Jednak z powodu śmierci sprawców zostało umorzone na podstawie art. 11 pkt 5 k.p.k., czyli z powodu śmierci sprawców, co uniemożliwia przedstawienie im zarzutów i pociągnięcie do odpowiedzialności karnej. Śledztwo zostało wszczęte na podstawie materiałów dostarczonych przez Okręgową Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Łodzi. Zeznania Jana Przybyły były uznane za wiarygodne, logiczne i spójne. Przybyła rozpoznał funkcjonariuszy, a zebrany materiał dowodowy wystarczająco uzasadniał popełnienie przestępstwa.
Jako podstawę prawną przywołano następujące artkuły: art. 246 k.k. (znęcanie się przez funkcjonariusza publicznego), art. 291 kk z 1932 r., art. 2 § 1 k.k. z 1969 r., art. 11 pkt 5 k.p.k. (śmierć sprawców).
Wyrok został podpisany przez prokurator Urszulę Lewicką.

POSTANOWIENIE o umorzeniu śledztwa  Dnia 31 stycznia 1995 r.  Urszula Lewicka – prokurator Prokuratury Rejonowej w Kaliszu, w sprawie fizycznego i moralnego znęcania się nad Janem Przybyłą przez funkcjonariuszy b. PUBP w Kaliszu: Zygmunta Trawińskiego i Zenona Gruchałę (art. 246 w zw. z art. 291 kk z 1932 r. w zw. z art. 2 § 1 kk z 1969 r.) na podstawie art. 11 pkt 5, art. 280 §1 oraz art. 213, 281 §1, 282 §1* kpk  postanowił:  Umorzyć śledztwo w sprawie fizycznego i moralnego znęcania się poprzez bicie oraz znieważanie podczas prowadzonego postępowania nad zatrzymanym w areszcie PUBP w Kaliszu Janem Przybyłą przez przesłuchujących go funkcjonariuszy b. Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego: podporucznika Zygmunta Trawińskiego i sierżanta Zenona Gruchałę, w okresie 1949 – styczeń 1950 – tj. o przestępstwo z art. 246 w zw. z art. 291 kk z 1932 r. i w zw. z art. 2 §1 kk z 1969 r. – wobec śmierci sprawców (art. 11 pkt 5 kpk).

POSTANOWIENIE
o umorzeniu śledztwa cz.1


POSTANOWIENIE o umorzeniu śledztwa  Dnia 31 stycznia 1995 r.  Urszula Lewicka – prokurator Prokuratury Rejonowej w Kaliszu, w sprawie fizycznego i moralnego znęcania się nad Janem Przybyłą przez funkcjonariuszy b. PUBP w Kaliszu: Zygmunta Trawińskiego i Zenona Gruchałę (art. 246 w zw. z art. 291 kk z 1932 r. w zw. z art. 2 § 1 kk z 1969 r.) na podstawie art. 11 pkt 5, art. 280 §1 oraz art. 213, 281 §1, 282 §1* kpk  postanowił:  Umorzyć śledztwo w sprawie fizycznego i moralnego znęcania się poprzez bicie oraz znieważanie podczas prowadzonego postępowania nad zatrzymanym w areszcie PUBP w Kaliszu Janem Przybyłą przez przesłuchujących go funkcjonariuszy b. Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego: podporucznika Zygmunta Trawińskiego i sierżanta Zenona Gruchałę, w okresie 1949 – styczeń 1950 – tj. o przestępstwo z art. 246 w zw. z art. 291 kk z 1932 r. i w zw. z art. 2 §1 kk z 1969 r. – wobec śmierci sprawców (art. 11 pkt 5 kpk).
POSTANOWIENIE
o umorzeniu śledztwa cz.2

POSTANOWIENIE o umorzeniu śledztwa  Dnia 31 stycznia 1995 r.  Urszula Lewicka – prokurator Prokuratury Rejonowej w Kaliszu, w sprawie fizycznego i moralnego znęcania się nad Janem Przybyłą przez funkcjonariuszy b. PUBP w Kaliszu: Zygmunta Trawińskiego i Zenona Gruchałę (art. 246 w zw. z art. 291 kk z 1932 r. w zw. z art. 2 § 1 kk z 1969 r.) na podstawie art. 11 pkt 5, art. 280 §1 oraz art. 213, 281 §1, 282 §1* kpk  postanowił:  Umorzyć śledztwo w sprawie fizycznego i moralnego znęcania się poprzez bicie oraz znieważanie podczas prowadzonego postępowania nad zatrzymanym w areszcie PUBP w Kaliszu Janem Przybyłą przez przesłuchujących go funkcjonariuszy b. Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego: podporucznika Zygmunta Trawińskiego i sierżanta Zenona Gruchałę, w okresie 1949 – styczeń 1950 – tj. o przestępstwo z art. 246 w zw. z art. 291 kk z 1932 r. i w zw. z art. 2 §1 kk z 1969 r. – wobec śmierci sprawców (art. 11 pkt 5 kpk).
Postanowienie
o umorzeniu śledztwa 3


    Historia Jana Przybyły to opowieść o odwadze, poświęceniu i niezłomnej wierze w wolność. To także świadectwo długiej i bolesnej drogi Polski do rozliczenia się z własną historią, do uznania bohaterów, którzy przez lata byli nazywani wrogami. Jan Przybyła, jeden z wielu, odzyskał swoje dobre imię, a jego historia stała się częścią większej narracji o walce o suwerenną Polskę.

sobota, 19 lipca 2025

Powrót do domu. Cz. VIII.


W stronę Polski


    Niemiecka obrona, choć zacięta, została w ciągu kilku dni zmiażdżona potężnym natarciem Armii Czerwonej. Königsberg zamienił się w morze ruin – zgliszcza, w których życie gasło ostatnim tchem. Wśród tych ruin tysiące ludzi, którym udało się przetrwać oblężenie i doczekali wyczekiwanej ciszy. Ale nie był to jeszcze koniec ich drogi.

   Po tygodniu pobytu w obozie zbiorczym nadszedł czas segregacji. Polacy zostali oddzieleni – osobno ulokowano Rosjan, Białorusinów i Ukraińców, osobno Niemców, całkowicie odizolowanych. Wschodnich narodowości nie oszczędzano – byli pilnowani surowo. Polakom natomiast, ku zdziwieniu Jana, dano względną swobodę. Wyznaczono grupę siedmiuset osób, w tym jego, którym po spisaniu personaliów przydzielono suchy prowiant na dwa dni. Trzech radzieckich żołnierzy miało ich poprowadzić – pieszo, przez Litwę, w kierunku Polski.
   Maszerowali przez zniszczony świat – bocznymi drogami, od wsi do wsi. Po tygodniu zatrzymali się w dużym majątku. Tam czekała na nich polowa łaźnia. Rosjanie zorganizowali kąpiel, a potem rewizję bagaży. Każdego spisywano ponownie. Cała procedura trwała dwa dni – żmudna, ale nieunikniona. W międzyczasie przyjechała kuchnia polowa, rozdano gorący posiłek. Po dwóch noclegach w stodołach ruszyli znów – na południe, w kierunku ojczyzny.
   Tamtej drugiej nocy wydarzyło się coś, co Jan zapamiętał na długo. Była głęboka ciemność, ludzie spali wyczerpani – tak jak stali, byle pod dachem. Jan miał walizkę pełną osobistych rzeczy: materiału wełnianego, garniturów, swetrów, albumów fotograficznych i innych drobiazgów. Spał z plecakiem pod głową, walizka leżała z boku. Nagle – po północy – obudził go szelest. Ktoś wyskoczył ze stodoły, a on krzyknął, poderwał się, ale było już za późno. Żołnierz radziecki zniknął w mroku. Zniknęła też walizka.
Najbardziej bolała go utrata albumów. Zdjęcia z czasów okupacji – uśmiechy koleżanek, przyjaciół, twarze ludzi, którzy być może już nie żyli. Pamiątki z lat poniewierki, jedyne świadectwa przeżytego życia na obczyźnie.
Gdy tylko zaczęło świtać, Jan postanowił sprawdzić, co się stało. Wkrótce na podwórzu znalazł... swoją walizkę. Leżała zaledwie kilka metrów od stodoły. Ktoś najwyraźniej zabrał, przeszukał, ale zostawił to, co uważał za bezwartościowe. W środku były dwie piżamy, koszula i – co najważniejsze – ocalałe albumy.
Gdy Jan otworzył je drżącymi dłońmi, poczuł, jakby odzyskał cząstkę samego siebie. Te zdjęcia, choć zaledwie papierowe, były wartościowsze od złota.

Karawana


   Podróż była wyczerpująca. Chleb, który dostawali, nie nadawał się do jedzenia – był stary, twardy, spleśniały. Jan poczuł się źle. Bolał go żołądek, a odparzone stopy piekły żywym ogniem. Nie mógł dalej iść. W jednym z opuszczonych gospodarstw on i Władek Kędzierski znaleźli starą, drewnianą bryczkę. Dorobili do niej prowizoryczny dyszel, zapakowali bagaże i, gdy Jan nie był w stanie iść – wsiadał między toboły, a koledzy ciągnęli.
Bryczka stała się ich domem na kołach. Z opuszczonych gospodarstw wzięli dwa garnki, czajnik i worek kartofli – znalezionych w ziemnych kopcach. Wieczorami gotowali zalewajkę – prostą, ale ciepłą i sycącą. 

   Za ich przykładem poszli inni. Karawana rosła – po 10, 15 osób z improwizowanymi wózkami, zaprzęgniętymi w ludzkie ręce. Nikt już nie dźwigał plecaków – wózki, bryczki, taczki i wózki dziecięce pełniły rolę wozów. Ci, którym Rosjanie nie zabrali dobytku, wozili ze sobą wszystko – chleb, odzież, koce, zdjęcia. A wśród nich – dziewczęta, które pomagały przy gotowaniu, dzieliły się czym mogły i dodawały otuchy.

   Tak szli – zmęczeni, obolali, ale żywi – przez spalony świat, który powoli zostawiali za sobą. Za nimi pozostał Königsberg. Przed nimi – Polska. Jeszcze niewiadoma, jeszcze daleka. Ale wciąż najbliższa sercu.

Ostatnie dni w drodze


   Każdego wieczoru karawana wędrowców zatrzymywała się na nocleg w jednej z mijanych wsi. Gospodarstwa były opuszczone, stodoły puste – idealne na krótkie schronienie. Jedni gotowali na kuchniach w niemieckich domach, inni rozpalali ogniska pod gołym niebem, po cygańsku – każdy radził sobie, jak mógł. Zimne kartofle z kopców, kilka garnków, odrobina zalewajki – wystarczyło, by wieczorem poczuć zapach ciepłej strawy.
W grupie, z którą szedł Jan, było dziesięciu mężczyzn i dwie kobiety – siostra Władka Kędzierskiego z Mławy i Hela z Bydgoszczy. Obydwie dzielnie znosiły trudy wędrówki, gotowały, pomagały, jak tylko mogły.
   Minęli już Mrągowo i zbliżali się do Olsztyna, gdy trafili na dużą wieś, gdzie zaplanowano jeden dzień odpoczynku. Radziecki konwój – trzech żołnierzy – ogłosili koniec marszu. Jan szybko rozpoznał tego, który wcześniej zabrał mu garnitury i bieliznę. Mężczyzna paradował teraz z kilkunastoma zegarkami na przegubach obu rąk, a z kieszeni wystawały kolejne – świecące, błyszczące, jak łup zdobyty na wojennej loterii.
   Popołudniem dwóch z żołnierzy poszło do lasu – mówili, że na zające. Wieczorem wrócił tylko jeden. Ten z zegarkami zniknął bez śladu. Ludzie szeptali po kątach, snuli domysły. Tak czy inaczej, od tej chwili konwój stopniał do dwóch żołnierzy.
Wśród kolegów Jana był jeden, który trzymał w walizce niemieckie pięćsetmarkowe banknoty. Traktowano je jak śmiecie. Gdy stopy zaczęły puchnąć, niektórzy owijali je właśnie tymi banknotami, jakby były zużytą gazetą. Wkrótce miało się okazać, że to nie była mądra decyzja. Świat po wojnie szybko się zmieniał, a waluta, którą pogardzano, zyskiwała niespodziewaną wartość.

Pociąg do wolności


   Dwa tygodnie później – 27 kwietnia – po południu karawana dotarła do dużej wsi niedaleko Ostródy. Widać było, że coś się zmienia – atmosfera była inna, jakby mniej wojskowa, bardziej cywilna. Niebawem przyjechały dwa ciężkie samochody ciężarowe z radzieckimi żołnierzami. Jeden z oficerów wysiadł i poinformował wszystkich, że dziś będą mogli zostać na noc we wsi. Samochody przywiozły też chleb i suchy prowiant – rozdano każdemu tyle, by starczyło na podróż.
Oficer mówił głośno i wyraźnie: – Jutro, 28 kwietnia, o godzinie 9:00 rano podstawiony zostanie specjalny pociąg. Ruszy w stronę Warszawy. Stamtąd każdy pojedzie już na własną rękę – do swojej miejscowości, do swoich bliskich. W Ostródzie konwój zakończy swoją misję.
   Jan słuchał w milczeniu, czując, jak wzruszenie ściska mu gardło. Po tylu tygodniach wędrówki, po tylu dniach głodu, grabieży i ucieczek, słowo „pociąg” brzmiało jak brama do nowego życia.
Jeszcze jeden nocleg – ostatni pod cudzym niebem. Jutro znów będzie bliżej domu.

Warszawa będzie żyła !


   W Ostródzie, na rozległym placu, musieli zostawić wszystkie pojazdy – kto co miał: wozy, wózki, podręczne środki transportu. Każdy zabierał jedynie swoje walizki i plecaki. Ruszyli pieszo na bocznicę kolejową, gdzie już czekał podstawiony pociąg. Tam odbywało się pożegnanie – pełne wzruszeń, ściskanych rąk. Koledzy i koleżanki żegnali się serdecznie, bo każdy ruszał w inną stronę Polski. Na każdej stacji ktoś wysiadał – pociąg niósł ich przez wolny, ale zniszczony kraj.
On wracał już tylko z jednym kolegą – Władkiem Kędzierskim, z którym pracował razem w warsztacie. Towarzyszyła im siostra Władka, Władzia, również repatriantka z Königsbergu. Razem kierowali się do Mławy. W pociągu spotkali jeszcze kilku Polaków z okolic tego miasta, którzy usilnie namawiali go, by wysiadł z nimi i zatrzymał się u nich, choćby na chwilę.
   28 kwietnia, po południu, pociąg wtoczył się na stację w Mławie. Wreszcie – ojczysta ziemia, wolna od Niemców. W domu  Kędzierskich przyjęto ich bardzo serdecznie. Rodzina zebrała się niemal natychmiast i zaczęło się spontaniczne świętowanie. Całą noc, aż do rana, trwały rozmowy, śmiech i wspomnienia – nikt nie chciał kończyć tego spotkania. Byli szczęśliwi.
   29 kwietnia spędził w Mławie, cały dzień u Władka. Po południu rozpoczęło się kolejne przyjęcie – tym razem z udziałem kolegów gospodarza, którzy, dowiedziawszy się od niego, jakim był towarzyszem w trudnych latach okupacji, nie chcieli go wypuścić z miasta.

   Jednak 30 kwietnia musiał ruszyć dalej. Przez Mławę jechał pociąg do Radzymina – wsiadł do niego, a stamtąd przesiadł się na wąskotorówkę kursującą do Warszawy. Dojechał nią na Pragę. Na miejscu postanowił złapać jakąś okazję. Los się uśmiechnął – po około pół godzinie zatrzymał się obok niego wóz konny, na którym siedziało dwóch polskich żołnierzy. Jechali właśnie po prowiant dla wojska na Dworzec Zachodni.
Był 1 maja 1945 roku. Z Pragi pojechał przez całą Warszawę – i właśnie wtedy zobaczył coś, czego nie zapomni do końca życia. Spalona stolica.
   Gdziekolwiek się spojrzało, wzrok natrafiał na gruzowiska i wypalone szkielety kamienic. Między rumowiskami przemykały szare sylwetki staruszków – uparcie przetrząsali gruz w poszukiwaniu czegokolwiek. Warszawa w 1945 roku była miastem ruin – widokiem niemal apokaliptycznym. Po Powstaniu Warszawskim, trwającym od sierpnia do października 1944 roku, Niemcy przystąpili do systematycznego niszczenia miasta. Stolica Polski niemal przestała istnieć. Stare Miasto zostało zrównane z ziemią niemal w stu procentach. Ulice i drogi były zasypane – poruszanie się po nich przypominało wędrówkę przez skaliste urwiska.
Przed wojną Warszawa tętniła życiem – mieszkało w niej niemal milion trzysta tysięcy ludzi. W styczniu 1945 roku, na lewobrzeżnych peryferiach, przetrwało zaledwie dwadzieścia tysięcy. Nie było drzew, nie było ptaków. Nie ćwierkały wróble, zniknęły gołębie. Place zamieniły się w prowizoryczne cmentarze.
Zgliszcza ukochanej stolicy zrobiły na nim przygnębiające, niezatarte wrażenie. Trudno dziś uwierzyć, że na tym cmentarzysku, na tych gruzach i popiołach, po trzydziestu paru latach wyrosło znów piękne miasto.
Dopiero na zrujnowanym Dworcu Zachodnim dostrzegł trochę ludzi – czekali na pociąg, z walizkami, plecakami, w łachmanach i roboczych ubraniach. Jedni wracali ze wschodu na zachód, inni z zachodu na wschód – każdy w drogę, w poszukiwaniu domu, rodziny, życia. Spojrzał na nich – i pomyślał: Warszawa będzie żyła. Polska będzie żyła.

W poczekalni 


   Z Warszawy wielu ludzi uciekało w stronę Łodzi. On także ruszył tą trasą. W Skierniewicach miał przesiadkę — było to 1 maja 1945, wieczorem. Zrobiło się chłodno. Schronili się w dworcowej poczekalni — on i kilku innych podróżnych, którzy tak jak on wracali z Niemiec.
Po chwili do pomieszczenia weszło czterech żołnierzy. Dwóch w polskich mundurach: podporucznik i kapral, oraz dwóch bez dystynkcji, ale łatwo było się domyślić — to radzieccy żołnierze. Mieszanka mundurów nie budziła już zaskoczenia. To była codzienność — UB i NKWD działające ramię w ramię.
   Zaczęli legitymować wszystkich obecnych. W poczekalni było jeszcze trzech Polaków i trzy młode kobiety — wszyscy, jak on, wracali z Niemiec. Było też kilka handlarek z Warszawy, z którymi żołnierze szybko się „dogadali”. Widać było, że to nie ich pierwszy taki kontakt.
Jego grupka — czterech mężczyzn i trzy dziewczyny — miała przy sobie po jednej walizce, trochę bagażu. Cudem ocalały dobytek po niemieckich rewizjach. Nie mieli dokumentów. Władze radzieckie zabrały im wszystko, nie dając w zamian żadnych zaświadczeń. On miał przy sobie jedynie niemieckie prawo jazdy — to było wszystko.

Prawo jazdy Jana Przybyły zdobyte w czasie pracy przymusowej w Königsbergu


   Ustawiono ich razem. Żołnierze zaczęli sugerować, że są Niemcami, szpiegami, dezerterami. Straszyli, że zabiorą ich na komendę. Poczuł, jak coś się w nim buntuje. Patrzył w twarz podporucznika i zapytał:
— Czy ja już jestem w wolnej ojczyźnie? W Polsce?
Wiedział, do czego to wszystko zmierza. Próbowali ich obrabować do reszty. Wielu, którzy wracali z zachodu — robotnicy przymusowi, jeńcy, byli więźniowie — przekonywało się na własnej skórze, że ojczyzna, do której tak tęsknili, zmieniła się nie do poznania. Zamiast powitania czekały ich podejrzenia, rewizje, areszty. Nowa władza, choć nazywała się ludową, patrzyła na wracających jak na potencjalnych zdrajców. Kto żył za linią frontu? Kto przetrwał w Niemczech? A może kolaborował? A może coś ukrywa?
Nie wytrzymał. Zaczął krzyczeć. Przeklinał.
— Jest mi wszystko jedno! — rzucił w rozpaczliwej furii. — Ścigali mnie przez całą okupację, gestapo, pięć lat! Wracam do kraju i jestem traktowany jak bandyta?!
Głos mu się załamał. W oczach stanęły łzy.
— Przejeżdżałem dziś przez Warszawę… przez ruiny mojej stolicy! Broniłem Jej w trzydziestym dziewiątym, walczyłem za Nią! Dziś, patrząc na nią, pękło mi serce!
Żołnierze spojrzeli po sobie. Szepnęli coś na ucho. Podporucznik skinął głową.
— Ty jesteś wolny — powiedział do niego. — Reszta idzie z nami.
Ale on nie mógł tego znieść. Spojrzał na współtowarzyszy — zmęczone twarze, oczy przepełnione strachem i bezsilnością.
— Jeśli oni idą, to ja też idę — odpowiedział spokojnie, ale stanowczo.
   Zabrano ich do starego, poniemieckiego baraku. W oknach nie było szyb. Gdy siedzieli tam w ciszy, powiedział, że nie jedli dziś niczego. Po dłuższej chwili przyniesiono im po kawałku czerstwego chleba i kubek gorzkiej, czarnej kawy.

Zaświadczenie wydanie przez UB w Skierniewicach 02.05.1945


Tak właśnie wyglądało powitanie w wolnej ojczyźnie. W baraku bez szyb.


Maj 1945


   Na zewnątrz panowała wyjątkowo nieprzyjemna pogoda. Lał zimny, ulewny deszcz, a powietrze przeszywał chłód. Pomieszczenie w którym zostali zamknięci, pełne było przeciągów. Wiatr hulał przez okna bez szyb, a zimno wdzierało się do środka.
Zniecierpliwiony Janek zapukał w drzwi, ściągając dyżurnego kaprala. Poprosił o koce i osłonięcie okien — warunki były nie do zniesienia. Kapral wzruszył ramionami: koców brak, nic nie da się zrobić. Wtedy nie wytrzymał — zażądał rozmowy z kimś odpowiedzialnym, kimś, kto tu rządzi. Groził, że jeśli sytuacja się nie zmieni, wyważą drzwi i odejdą. Dziewczyny zaczęły krzyczeć i walić pięściami w drzwi.
   Kapral, widząc determinację grupy, odszedł i po chwili wrócił z podporucznikiem. Ten wszedł do środka i lodowatym tonem zapytał:
— Co wam się tu nie podoba?
Janek zaczął mówić spokojnie, lecz stanowczo. Pokazał mu warunki: wilgoć, chłód, brud. Nawet zwierzęta nie wytrzymałyby w takich warunkach. Zapytał wprost:
— Czy chcecie nas wykończyć? Niemcy nas nie zabili, a Polacy mają to uczynić?
Oficer nie odpowiedział, ale po chwili pojawiło się dwóch żołnierzy. Zasłonili okna jakimiś płytami, przynieśli dwa snopki słomy i po jednym kocu dla każdego. Dopiero wtedy mogli się położyć. Taki był ich pierwszy dzień na ojczystej ziemi — zimny, smutny i pełen zawodu.
   Do rana nikt ich nie niepokoił. O świcie, 2 maja 1945 roku, dostali po dwa kawałki chleba i kubek czarnej, gorzkiej kawy. O ósmej rozpoczęły się przesłuchania. On poszedł pierwszy. Przez ponad godzinę odpowiadał na pytania podporucznika Józefa Kraski z Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Skierniewicach. Po wszystkim otrzymał zaświadczenie, że powraca z Niemiec do miejsca zamieszkania.

   Jeszcze tego samego dnia, po południu, wsiadł do pociągu jadącego do Kalisza. Była noc, gdy o 23:00 dotarł na dworzec. Znalazł konną dorożkę i dotarł na Łazienną 7, gdzie mieszkało małżeństwo – Władysław i Izabela Sztutowie. Dawni znajomi z czasów wojny. To z Izabelą i jej matką handlował towarami na czarnym rynku okupowanej Polski.
   Przyjęli go serdecznie. Pili gorącą herbatę i długo w noc opowiadali o wojennych przeżyciach. Dopiero nad ranem położył się na parę godzin. Władysław Sztutow, Litwin z pochodzenia, przed wojną ukończył szkołę stolarską w Liskowie. Jego żona, Izabela z domu Wróblewska, mieszkała wcześniej na ulicy Ciasnej. Kiedy zapukał do ich drzwi, przyjęli go serdecznie. Do późnej nocy rozmawiali o przeszłości — o wojennych przeżyciach. Nad ranem położył się na trzy godziny, by choć trochę odpocząć. Po śniadaniu podziękował za gościnę i wyruszył w dalszą drogę — na ulicę Stawiszyńską, mając nadzieję, że uda mu się złapać okazję do Stawiszyna.

   Po godzinie czekania los znów się do niego uśmiechnął. Nadjechał wojskowy samochód ciężarowy. Kierowcą był radziecki żołnierz, który jechał po cukier do cukrowni w Zbiersku — zaledwie cztery kilometry za Stawiszynem. Zgodził się go zabrać, ale zażądał wódki. On jej nie miał, ale obiecał, że w Stawiszynie mieszka brat i z pewnością znajdzie się coś mocniejszego.
   Dojechali do rynku w Stawiszynie. Tam, przed wojną, brat Józef prowadził piekarnię. Nie wiedział, czy brat przeżył wojnę. Z nadzieją i niepokojem wszedł do otwartego sklepu. I wtedy go zobaczył. Wpadli sobie w ramiona — łzy mieszały się z radością. Radziecki żołnierz patrzył na nich z boku, kiwał głową i cieszył się razem z nimi.
Zapytał brata o wódkę. Józef miał trochę domowego bimbru. Żołnierz wypił ćwiartkę, uśmiechnął się i powiedział, że wstąpi jeszcze, gdy wróci z cukrowni. I tak też się stało — po dwóch godzinach znów zjawił się u brata. Tym razem przywiózł worek cukru i w zamian zażądał trzech litrów wódki. I tak doszło do wymiany: cukier za bimber.


   W rodzinne strony Jan powrócił 3 maja 1945 roku, po pięciu i pół roku niemieckiej okupacji. Choć przez te lata los ciężko go doświadczył, był cały i zdrowy! 
Wierzył, że to opieka Matki Bożej, Królowej Polski, uratowała mu życie. To właśnie 3 maja — w Jej święto — dane mu było powrócić do wolnej Polski.


wtorek, 15 lipca 2025

1945. Wspomnienia Jana Przybyły. Cz.VI.




     15 stycznia wojska radzieckie, wspierane przez polskie oddziały, ruszyły całym frontem na 
Warszawę i Königsberg. Już 19 stycznia miasto zostało oblężone. Był to bardzo mroźny dzień. Od północy wkroczyły wojska polskie — pojawiły się nawet na ulicach przy ogrodzie zoologicznym. Tam zginęło dwóch żołnierzy z Białegostoku.
Oddziały wycofały się, lecz wokół miasta zamknął się pierścień. Königsberg został uwięziony w kotle. Zapanowała panika. Zakłady stanęły, zapanowało bezprawie. Ludzie zostali bez pracy, bez środków do życia. Niemcy, chcąc ratować sytuację, przywieźli od wschodu kilka tysięcy owiec i koni, które skierowali do rzeźni, by wyżywić ludność.

Proroczy sen


     Dnia 20 stycznia 1945 roku Jana odwiedziła jego dziewczyna Halina Jaworska oraz jego dobry znajomy — Hieronim Duszeńko, zwany przez wszystkich Hirkiem. Hirek pochodził z Pomiechówka, niedaleko Warszawy, i miał zostać szwagrem Janka Witkowskiego, który także pracował z Janem u majstra. Obydwaj znali się z rodzinnych stron.
Hirek był człowiekiem nieprzeciętnym. Jeszcze przed wojną ukończył studia, biegle władał pięcioma językami i nieustannie się dokształcał. W Niemczech pracował w prywatnym warsztacie jako mechanik, gdzie cieszył się dobrą opinią zarówno wśród Niemców, jak i współtowarzyszy niedoli.
Wojna zbliżała się do swego przesilenia. Wojska polskie i radzieckie wzmacniały swoje pozycje, szykując się do ostatecznego szturmu na miasto. Niemcy w popłochu zbierali robotników przymusowych i zmuszali ich do budowy barykad na ulicach. Zakład majstra znajdował się na wschodnich peryferiach Königsberga, a do linii frontu było zaledwie trzy kilometry. Gdy wiał wschodni wiatr, w całym mieście słychać było rosyjskie i polskie komunikaty, a wraz z nimi wojskowe piosenki — raz radzieckie, raz polskie.

      Naloty odbywały się niemal codziennie. Nie były to masowe bombardowania, lecz raczej uciążliwe, pojedyncze ataki — jakby mające za zadanie męczyć i nie dawać Niemcom chwili wytchnienia. Ta nieustanna blokada była w pewnym sensie gorsza niż otwarty front. Nikt nie wiedział, gdzie padnie bomba. Człowiek nie był pewien dnia ani godziny. Życie zależało od ślepego losu.
W trzecim tygodniu oblężenia Niemcy ogłosili, że wszyscy obcokrajowcy muszą się stawić w wyznaczonych punktach zbiorczych, gdzie zostaną zatrudnieni. Zarządzenie to objęło również Halinę i Hirka. Halina trafiła do wojskowej kuchni, gdzie wraz z czterema innymi Polkami gotowała jedzenie dla żołnierzy. Hirek wrócił do swojego warsztatu niedaleko dworca.
       Pewnej nocy, w zimnym i ponurym mieszkaniu, Hirek opowiedział Janowi i Halinie swój dziwny sen. Śniło mu się, że znajdował się w warsztacie, a z jego butów odrywały się podeszwy — zelówki — aż w końcu stanął zupełnie boso. Gdy Halina usłyszała to opowiadanie, spoważniała i powiedziała:
— Hirek, kochany… To bardzo niedobry sen. Oby cię tylko nic złego nie spotkało… Żeby nie przyszło jakieś nieszczęście!
Byli już przyzwyczajeni do życia pod bombami, ale postanowili, że w razie nalotu będą trzymać się blisko siebie. Umówili się, że jeśli zaczną się bombardowania, oni przyjadą do Jana lub Jan z kolegami uda się do nich.
Pożegnali się serdecznie. Halina i Hirek podziękowali majstrowi za gościnę, za ciepło i ludzkie podejście w nieludzkich czasach. Rozstali się, nie przypuszczając, że to ich ostatnie wspólne chwile.

Śmierć przyjaciela


      Następnej nocy, niespodziewanie, nad miastem rozległ się warkot radzieckich samolotów. Eskadra zbombardowała południową część Königsberga i główny dworzec. 
Rano, jeszcze zanim zabrali się do pracy, Jan z niepokojem wyglądał Hirka, ale ten nie przyszedł. Przeczuwając coś złego, przyspieszyli robotę w warsztacie, a potem razem z Jankiem ruszyli go odwiedzić.
To, co zastali, przeraziło ich. Warsztat, w którym Hirek pracował, został doszczętnie zniszczony. Lokum, w którym mieszkał, ocalało — ale było puste. Zaczęli więc przeszukiwać teren, odwalając gruzy kawałek po kawałku. Pod zawaloną bramą znaleźli ciało Hirka.
Zamarli.
Ręce im opadły, stali nieruchomo jak posągi. Janek, przyszły szwagier Hirka Duszeńko, wybuchnął płaczem. Rozpacz był tak szczera i przejmująca, że Jan sam nie potrafił powstrzymać łez. Odeszła bliska im dusza, przyjaciel i brat w niedoli. Człowiek wykształcony, zdolny, wartościowy Polak.
    Hirek został trafiony odłamkami bomby. Większe uderzyły go w czoło — czaszka była pęknięta niemal na połowę. Inne odłamki trafiły go w brzuch. W kieszeni jego spodni Jan znalazł szkatułkę, w której znajdował się wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej. Szkatułka była lekko uszkodzona, ale obrazek pozostał nietknięty — jakby czuwał nad nim do końca.
   Wieczorem Jan wrócił na miejsce śmierci przyjaciela. Zebrał mózg, który wypłynął z otwartej czaszki i włożył go na miejsce. Ułożyli ciało Hirka w bezpiecznym miejscu i przykryli kocem. 
  Gdy wieść o śmierci Hirka dotarła do kolegów, wywołała powszechny żal i rozpacz. Nikt nie mógł uwierzyć, że już go nie ma.
Na drugi dzień po śniadaniu wraz z kolegą Jankiem zabrali szpadel i narzędzia i poszli pochować ciało. Zabili z desek trumnę. W pobliżu przechodził tor kolejowy z wysokim nasypem. Na zboczu tego nasypu wykopali dół, aby tam złożyć ciało kolegi. Pomodlili się i zasypali trumnę, uformowali grób i zetknęli krzyż, a na krzyżu tabliczkę, po katolicku. Zmówili jeszcze modlitwę i ze smutkiem wrócili do domu. 
Janek Witkowski wyraził życzenie, że gdy przeżyje wojnę, to zwłoki kolegi przywiezie do kraju, do Polski. Halina była zrozpaczona, wspomniała o proroczym śnie — jakby przeczuwała tę tragedię.

      W tamtym miejscu i czasie, gdy każdy dzień był darem, a każda noc mogła być ostatnią, odejście Hirka Duszeńko było symbolem wszystkiego, co wojna mogła człowiekowi odebrać — przyjaźni, nadziei, przyszłości. Jan, Halina, Janek i pozostali zostali z bolesną pustką.

Oblężenie


   W czasie oblężenia Königsberga niemieckie wojsko coraz wyraźniej widziało nadchodzącą klęskę. Twierdza była już całkowicie zamknięta w kotle – bez żadnego wyjścia, bez możliwości odwrotu, bez ratunku. Zaczęły się pierwsze dezercje, lecz władze partyjne wciąż twardo trzymały się swoich pozycji, nie dopuszczając nawet myśli o kapitulacji.
    20 marca rozpoczęło się systematyczne niszczenie pozycji obronnych miasta ciężką artylerią. Główny szturm rozpoczął się 6 kwietnia 1945 roku. Walki uliczne były niezwykle brutalne i trwały nieprzerwanie przez trzy dni. Mimo silnych umocnień, determinacji niemieckiego dowództwa i znacznego garnizonu, obrona Królewca nie była w stanie oprzeć się potężnej sile nacierających wojsk radzieckich.
Przy głównym wejściu do północnego dworca – Nordbahnhof – po obu stronach leżały ciała niemieckich żołnierzy w pełnym umundurowaniu. Zwłok celowo nie usuwano. Miały budzić strach, przypominać o karze i przywracać dyscyplinę tym, którzy rozważali ucieczkę lub bunt. Było to makabryczne i okrutne widowisko, zwłaszcza dla ludności cywilnej. Przechodnie odwracali głowy, unikając widoku martwych, a kobiety zakrywały twarze, płakały i uciekały w popłochu. Śmierć leżała tam na widoku – na pokaz, jako ostrzeżenie przed złamaniem lojalności wobec systemu.
   Po świętach wielkanocnych Niemcy zintensyfikowali przygotowania do obrony miasta. Na ulicach wznoszono barykady – solidne, rozbudowane, przygotowywane z gorączkowym wysiłkiem. Do ich budowy ściągano wszystkich robotników przymusowych z zakładów pracy. Wraz z barykadami powstawały także prowizoryczne baraki – schronienia dla tych, którym bomby odebrały dach nad głową.
Z warsztatu, w którym Jan pracował od miesięcy, codziennie wysyłano trzech ludzi do robót przy barykadach. Tego dnia w zakładzie zostali tylko on, Janek Witkowski i niemiecki majster. Z każdym porankiem stawało się coraz bardziej oczywiste, że szturm na Königsberg jest kwestią dni, może godzin. Trwali w milczeniu, jakby zawieszeni w ciszy przed nadciągającą burzą.
   3 kwietnia przyszła wiadomość o eksplozji w miejscu, gdzie przy barykadach pracowali ich koledzy. Władysław Kędzierski został ranny – odprysk gruzu trafił go w plecy. Po południu przyniesiono go z powrotem do warsztatu. Majster obejrzał ranę z powagą, ale i z ulgą – nie wyglądała na groźną. Więcej było bólu i strachu niż rzeczywistego zagrożenia dla życia.
Władek nie wrócił już do robót w mieście. Od tej chwili został z nimi – z Janem i Witkowskim – w warsztacie. Codziennie razem nasłuchiwali z oddali pomruków frontu. Wewnątrz panowała atmosfera napięcia, jakby wszyscy trzymali oddech. A Jan czuł, że prawdziwy dramat miał się dopiero rozpocząć.

Poranek wśród ognia


   Jan miał w Königsbergu  przyjaciela – rzeźnika z Pomorza, Jana Czaplewskiego, który pochodził z Chojnic. Tamten związał się z młodą kobietą – Ireną Werczyńską, dziewczyną ze Zbierska, wioski leżącej ledwie cztery kilometry od rodzinnego Stawiszyna. Choć wojna oddzieliła ludzi od ich domów, to właśnie tutaj, w płonącym i oblężonym mieście, los zetknął ich drogi. Od początku radzieckiej ofensywy Jan i Irena mieszkali razem. Irena była w zaawansowanej ciąży, a termin porodu zbliżał się nieubłaganie.
   To był czwartek, 5 kwietnia 1945 roku. Jan obudził się wcześniej niż zwykle – coś go tknęło. Przez ruiny i barykady, między zburzonymi kamienicami i popiołem, ruszył pieszo, by ich odwiedzić. Miał do pokonania około trzech kilometrów przez miasto, które oddychało już ogniem i grozą. Dotarł tuż po ósmej rano.
Kiedy wszedł do mieszkania, uderzyła go ciepła, prawie nierealna atmosfera. Irena właśnie urodziła – zaledwie pół godziny przed jego przyjściem. Na świat przyszedł chłopiec, zdrowy. Garnął się do życia, które ledwie co zaczęło wśród dymu i gruzu. Irena czuła się dobrze. Jan poczuł ulgę – rzadką w takich czasach. Usiadł z przyjacielem. Wypili po kieliszku – może i dwa – na zdrowie nowonarodzonego. W tym jednym momencie świat zdawał się zatrzymać. Jakby wojna choć przez chwilę ustąpiła.
Ale cisza była złudna. Zbliżała się dziewiąta, kiedy Jan pożegnał się z przyjaciółmi. Czuł dziwne wzruszenie, patrząc jeszcze raz na śpiące niemowlę zawinięte w koc. Pocałował Irenę w dłoń, przeżegnał się i wyszedł.

Od lewej: Jan Przybyła, Irena Werczyńska ze Zbierska, Jan Czaplewski z Chojnic. 
05.04.1945 Irena urodziła syna. 

   Zaledwie kilka minut później zawyły syreny. Była dokładnie godzina dziewiąta. Alarm lotniczy. Nad miasto nadleciały eskadry radzieckich bombowców. Z nieba spadały bomby – jedna po drugiej – z hukiem, który rozrywał ziemię, ściany, dachy i ludzi. Warkot silników zagłuszał wszelkie inne dźwięki. Po chwili ruszyła artyleria, a potem potężne salwy z katiusz – ogniste języki uderzały w Königsberg jak grad ognia.
Miasto pogrążyło się w panice. Ludzie biegli bez ładu i celu, szukając schronienia. Niektórzy padali na ziemię, inni stali jak sparaliżowani strachem. W ulicach pojawiły się czołgi, piechota posuwała się naprzód, ulice zamieniały się w pole bitwy. Cegły sypały się z dachów, szyby roztrzaskiwały się z brzękiem, powietrze przecięte było wyciem pocisków.
   Jan nie miał już możliwości powrotu. Nie miał też dokąd się skryć. Wśród szalejącego piekła znalazł skrawek murku, przysiadł, schował głowę w ramionach i czekał. Sam nie wiedział, ile czasu tam spędził. Minuty? Godziny? Miasto trawił ogień. Dla Jana – i dla tysięcy innych – rozpoczął się właśnie sądny dzień.

Droga przez ogień


   Jan wiedział, że nie może zostać. Choć wokół szalało piekło, choć każda chwila mogła być ostatnią, podjął decyzję — musiał wrócić do warsztatu. Tam byli jego towarzysze: majster, Janek Witkowski, Władek Kędzierski. Gdzieś po drugiej stronie miasta, schowani w piwnicy, czekali… Może na niego? 
   Miał przed sobą trzy kilometry — ale to nie była droga, to była przeprawa przez sam środek piekła. Miasto tonęło w huku wybuchów, pocisków, bomb, salw artyleryjskich. Samoloty wciąż krążyły nad dachami niczym czarne ptaki śmierci. Z każdej strony świstały kule. Jan szedł, a w jego głowie, niemal automatycznie, dźwięczała modlitwa: Pod Twoją obronę...
Poruszał się skokami: od muru do muru, od jednej bramy do drugiej. Czasem musiał się rzucić płasko na ziemię, poczekać, aż przetoczy się seria z karabinu maszynowego. Innym razem czołgał się wzdłuż zawalonych ścian, wdychając kurz, sadzę i proch, które piekły gardło.

   Miasto było jak cmentarzysko. Wraki samochodów, porzucone wozy, martwe konie. Ale przede wszystkim ludzie. Leżeli wszędzie — żołnierze i cywile, kobiety i dzieci. Nikt nie ratował rannych. Nikt się nie zatrzymywał. Każdy, kto żył, myślał tylko o przetrwaniu. Instynkt wypierał litość. Jan widział ludzi biegnących bez celu, potykających się, przewracających, wyjących z rozpaczy i przerażenia. Inni stali sparaliżowani – jakby już zrezygnowali.
Z centrum, przez płonące dzielnice, przez ruiny, przez ogień, Jan szedł w stronę peryferii. Każdy metr był walką – z bólem w nogach, z brakiem tchu, z lękiem, który potrafił paraliżować bardziej niż hałas wybuchów. Myśli krążyły w głowie jak szalone: „Czy zdążę? Czy dojdę? Czy to nie będzie moja ostatnia droga?”

   Wyszedł o dziewiątej rano a gdy dotarł do warsztatu, była już pierwsza po południu. Cztery godziny drogi przez piekło. Gdy otworzył drzwi do piwnicy, wszyscy — majster, Janek, Władek i pozostali — siedzieli skuleni przy ścianach, bladzi, w ciszy. Gdy go zobaczyli, podnieśli się jak na komendę. Jan był mokry od potu, dłonie mu drżały, nie mógł złapać oddechu, ale żył.
Opowiedział im, co widział. Mówił o ruinach, o zabitych, o chaosie. O tym, jak uciekał. Jak nikt nikogo nie ratował. Wszyscy słuchali w milczeniu. Po chwili zapadła cisza — głęboka, jakby każdy z nich musiał to teraz przeżyć po swojemu.
   Nad głowami wciąż rozlegał się odgłos artylerii, wycia katiusz i turkot gąsienic czołgów. Miasto konało. Tego wieczoru nikt już nie wierzył, że można tu przetrwać. Zaczęły się przygotowania do ucieczki. Niemcy, zanim zostali całkowicie odcięci, kazali sobie szyć plecaki. Majster także wcześniej polecił Janowi, by uszył jeden – i ten teraz okazał się bezcenny. W takich warunkach plecak był wszystkim: można było w niego zapakować chleb, koc, nóż, dokumenty – cały dobytek uciekiniera.
Wiedzieli, że następny dzień może przynieść wszystko: śmierć, niewolę… albo – jakby to słowo wciąż jeszcze miało sens – wolność.

Ostatnia noc


   Noc z 5 na 6 kwietnia 1945 roku była nocą czuwania i niepewności. W powietrzu unosiło się coś dusznego, ciężkiego — napięcie, które nie pozwalało zasnąć. Jan i jego koledzy wiedzieli, że coś się zbliża. Mieli nadzieję, że Niemcy wreszcie skapitulują. Ale ci wciąż trzymali się twardo, jakby nie chcieli przyjąć do wiadomości końca.
W sąsiedniej kamienicy, w piwnicy tuż obok, od dawna urzędowało niemieckie dowództwo — sami wysocy oficerowie. Ich obecność była jak ostatni bastion pozornej władzy, ale nawet to złudzenie zaczynało się kruszyć.

   Wieczorem 6 kwietnia majster zawołał Jana do siebie. Był dziwnie spokojny, może pogodzony z losem. Chciał jeszcze raz z nim porozmawiać — jakby przeczuwał, że to może być ich ostatnia rozmowa. Powiedział, że wszystko wskazuje na to, iż Rosjanie wejdą do miasta tej nocy albo nad ranem. Wskazał na zachowanie oficerów z sąsiedniej piwnicy — opuścili ją nagle, zostawiając wszystkie walizki, kufry i osobiste rzeczy, i ruszyli w stronę Śródmieścia. To nie była planowa ewakuacja — to była ucieczka.
Po chwili milczenia majster spojrzał Janowi w oczy i poprosił o przysługę. Gdyby Rosjanie przyszli i chcieli mu zrobić krzywdę — aby Jan się za nim wstawił. Z kieszeni wyjął pistolet i podał mu z wahaniem. Jan jednak potrząsnął głową.
— Broń u cywila to niebezpieczna rzecz — powiedział cicho. — Lepiej ją wrzucić do ustępu.
Majster zawahał się przez moment, a potem spełnił jego radę. Obaj usłyszeli głuche chlupnięcie, gdy stalowy ciężar zniknął. Następnie podał Janowi dłoń. Jan przyrzekł mu wtedy, że jeśli tylko będzie mógł, zawsze stanie po jego stronie.

   Jeszcze tej samej nocy poszli razem do sąsiedniej piwnicy — tej, w której wcześniej rezydowali niemieccy oficerowie. Zastali tam porzucone mundury, skrzynie, futerały, torby – ślady ucieczki w pośpiechu. Front był już tak blisko, że nie było czasu na rozważania. Nie wiedzieli, co zrobić z tym wszystkim. Nikt już nie myślał o zdobyczach — myślano tylko o przeżyciu.
Około świtu ogień dotarł do kamienicy, w której mieszkali. Płomienie lizały dachy, dym zaczął wciskać się przez każdą szparę. Ulicą wstrząsały kolejne salwy z karabinów maszynowych i czołgów. Do wolności — jeśli w ogóle jeszcze coś takiego istniało — pozostały już nie dni, a godziny. Trzeba było tylko przetrwać.

   Na podwórzu stał jeszcze jeden budynek — barak partyjny, w którym do niedawna urzędowali funkcjonariusze NSDAP. Jan i majster obserwowali przez wąski otwór piwnicznego okna, jak ci ludzie — do niedawna wszechwładni, pewni siebie — zaczęli się wyłaniać o świcie, jak szczury uciekające z tonącego statku. Byli to gestapowcy, ubrani w żółte i czarne mundury, uzbrojeni w automaty, pasy z granatami. Nerwowo rozlewali benzynę wokół baraku, a po chwili podpalili go i rzucili się do ucieczki w kierunku centrum. Nie było w nich już dumy, nie było buty. Tylko ślepa panika.
Jan patrzył, jak ich sylwetki znikają w szarym dymie i powiedział cicho do majstra:
— Zaraz tu będą Rosjanie.
Po tych słowach pobiegł do kolegów, by ich powiadomić. Wiedział, że teraz już wszystko się rozstrzyga.

   Główny szturm na Królewiec miał miejsce w dnach 6–9 kwietnia 1945.

Świt wolności


   Była sobota, 7 kwietnia 1945 roku. Poranek zaczął się jak każdy poprzedni w oblężonym mieście – od huku karabinów maszynowych i serii z automatów. Front znajdował się już bardzo blisko. Barykada na Charlottenstrasse, zbudowana z gruzu i belek, oddzielała ostatni skrawek niemieckiego oporu od nadciągającego sowieckiego szturmu. Wszyscy w piwnicy wiedzieli, że to kwestia godzin. Jan siedział skulony razem z majstrem, Jankiem Witkowskim, Władkiem Kędzierskim i pozostałymi. Czekali. Aż nagle, chwilę po dziewiątej rano, rozległo się donośne rosyjskie „Uraaaa!”
   Drzwi do piwnicy otworzyły się z hukiem. Wpadli radzieccy żołnierze – brudni, zmęczeni, z błyszczącymi oczami. 
Nadeszła upragniona wolność… lecz nie taka, jaką wyobrażano sobie w najśmielszych snach. Padło słowo: „Cziasy!” Mieli oddać zegarki.
Zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek powiedzieć, Rosjanie zaczęli im przetrząsać kieszenie. Zegarki, obrączki, sygnety znikały jeden po drugim. Jan patrzył bezradnie, jak traci swój jedyny cenny przedmiot. 
Jeden z czerwonoarmistów próbował ich bronić, krzyczał coś do kolegów, szarpnął któregoś za rękaw. Był inny – mówił po polsku. Jego matka pochodziła z Polski, ojciec był Rosjaninem. Podszedł do Jana.
– Ty Polak? – zapytał z powagą.
Jan skinął głową. W kilku słowach wyjaśnił, że jest ich tu kilku – Polaków, robotników przymusowych. Zapytał, co mogą teraz zrobić, co wolno im zabrać, co zostawić. Rosjanin spojrzał na jego walizkę.
– Lepiej chowajcie dobre rzeczy – powiedział szeptem. – Wszystko zabiorą. Schowajcie do starych worków, ubierzcie się byle jak. Oni myślą, że kto wygląda na bogatego – to Niemiec albo kolaborant.

   Jan miał przy sobie trzy butelki bardzo mocnego bimbru. Wyciągnął jedną i podał mężczyźnie. Żołnierz wypił łyk, zakąsił chlebem i jeszcze raz ostrzegł: ci, co rabują najwięcej, często nie wracają z frontu. Giną. A najgorsi są ci, co mają po dziesięć zegarków na rękach. Doradził, by ukryli wszystko, co cenne.
Po chwili zniknął, ruszając z oddziałem w stronę Śródmieścia.
   Wkrótce potem padł rozkaz: opuścić piwnicę i wycofać się za linię frontu. Choć miasto teoretycznie było już zdobyte, niemieckie pociski wciąż spadały na ulicę. Jan ruszył z innymi. Z plecakiem, walizką, zawiniętym w stary płaszcz kożuchem, w długich oficerkach, których cholewy ukrył pod spodniami. Ale nawet to nie pomogło.
Przeszli może pięćdziesiąt metrów, kiedy z bramy wypadła grupa żołnierzy. Dwóch, trzech do każdego z nich. Wycelowane pepesze, krzyki, zamieszanie.
– Dawaj! – wrzasnął jeden, mierząc Janowi w pierś.
   Próby tłumaczenia, że są Polakami, na nic się nie zdały. Oficerki – zdjęte. Z kieszeni wyrwano mu drugi zegarek. Walizkę otwarto siłą, przetrząśnięto. Dwie pary butów – zabrane. Jedne, najstarsze, zostawiono. Bimber? Wzięli natychmiast. Jeden z żołnierzy kazał Janowi napić się z butelki. Gdy tylko przechylił szkło, żołnierz wyrwał mu je z ręki. Sprawdzał, czy nie trucizna. Jan miał też srebrny sygnet z narodową szachownicą i polskim orłem. W Niemczech nikt mu go nie zabrał – przechował go przez całą wojnę. Ale tu, w zdobytym Królewcu, nie miał już szans.
Żołnierz z automatem zarepetował broń.
– Zabiju, kak sobaku! – krzyknął.
Złapał Jana za dłoń i brutalnie zdarł sygnet z palca. Jan nie stawiał oporu. Patrzył tylko, jak wszystko, co miał, znika.
Zadowoleni z łupu, żołnierze jeszcze raz wrzasnęli: – Uchadi, Polaczek!
Złapał ostatnie buty w garść, zamknął walizkę, dźwignął plecak na plecy. Na nogach miał już tylko skarpety. Ruszył dalej, przez ruiny, dym. 

   W nocy z 8 na 9 kwietnia, po kilkudniowym zmasowanym natarciu, Königsberg padł. Generał Otto Lasch, dowódca twierdzy, złamał rozkaz Hitlera i podpisał kapitulację. Miasto skapitulowało, ale nie oznaczało to końca gehenny. Dla Polaków miał się zacząć kolejny rozdział tej wojny, może nieco inny, lecz wcale nie mniej trudny.

Punkt zborny


   Dopiero w punkcie zbornym Jan spotkał Władka Kędzierskiego – przyjaciela z Mławy. Obaj byli zmęczeni, milczący.

   Pierwsze kroki na wolności były wstrząsające. Nie tak ją sobie wyobrażali.
Ulice wciąż tętniły chaosem, a wśród ruin działy się rzeczy nie do opisania. Jan widział sceny, które wyryły się w jego pamięci na zawsze – kobiety niemieckie gwałcone na oczach przechodniów, krzyki tłumione przez strach i bezsilność. Bestialstwo nie znało narodowości ani kodeksu. To, co miało być wyzwoleniem, dla wielu stało się piekłem.
   Wszyscy cywile – Niemcy i obcokrajowcy – zostali zapędzeni do dawnych koszar wojskowych, na wschodnich peryferiach miasta. Panował tam względny spokój. Od frontu dzieliły ich już trzy kilometry. Z oddali dobiegały jeszcze pojedyncze strzały, czasem zagrzechotał karabin maszynowy albo słychać było turkot czołgowych gąsienic. Nad Śródmieściem, gdy zapadał zmrok, widać było pomarańczową łunę – ostatnie podrygi konającego miasta.

   W koszarach Jan znów natrafił na znajomą twarz – Leona Hwieśkę z Brześcia. Leon znał rosyjski i niemiecki, co natychmiast okazało się przydatne. Kiedy magazynierzy szukali dwóch ludzi do wydawania prowiantu – chleba dla Niemców i obcokrajowców – obaj się zgłosili. Ich nowym zadaniem stała się praca w kantynie.
Dzielili chleb, taszczyli worki, porządkowali kolejki. W dwóch dużych salach przebywali cywilni Niemcy – kobiety, dzieci, starcy – ale także kilkunastu niemieckich oficerów. Wśród nich Jan rozpoznał znajomą sylwetkę – majster Ehlert. Był tam z rodziną.
Po południu Jan zdobył zgodę i poszedł ich odwiedzić. Więźniom nie wolno było opuszczać budynku – mogli jedynie czekać, niepewni, co przyniesie jutro.
   Majster i jego żona byli złamani. Patrzyli na Jana z rozpaczą. Głos Ehlerta był stłumiony, jakby zgaszony od środka. Mówił cicho, a jego żona unikała spojrzeń. To, co się wydarzyło poprzedniej nocy, było wstrząsające. Pani Ehlert została wielokrotnie brutalnie zgwałcona przez rosyjskich żołnierzy.
   Jan słuchał w milczeniu. Wiedział, że nic nie może zrobić. Nie mógł cofnąć czasu, nie mógł ich ochronić. Była to sytuacja bez wyjścia – bez sprawiedliwości i bez ratunku. Tak wyglądała twarz wojny. 
Wyszedł z koszar z ciężkim sercem. W głowie dudniło mu jedno zdanie: nie tak miało to wyglądać…

niedziela, 13 lipca 2025

1943. 1944. Bombardowanie Königsberga. Cz. VI.


Lato 1943


   Towar wychodzący z warsztatu był wysokiej jakości. Majster był zadowolony, klienci również. W warsztacie panowała harmonia — każdy znał swoje miejsce i obowiązki.
Latem 1943 roku Jan zatęsknił za ojczyzną. Chciał znów pojechać na urlop, dowiedzieć się, jak żyje jego rodzina, co się dzieje w kraju. Majster nie wyrażał sprzeciwu — dał mu słowo, że wróci. Na czas jego nieobecności sam przejął obowiązki, a majstrowa zaopatrzyła go w dodatkowe karty żywnościowe, więc z wyżywieniem nie miał żadnych problemów.

29.03.1943. Polacy pracujący w zakładzie rzeźniczym Fritza Ehlerta  w Königsbergu. Na górze drugi od lewej stoi Jan Przybyła.
29.03.1943. Polacy pracujący w zakładzie rzeźniczym Fritza Ehlerta
 w Königsbergu. Na górze drugi od lewej stoi Jan Przybyła. 


   Podróż rozpoczął od przesiadki w Olsztynie. Musiał czekać około trzech godzin na pociąg do Torunia. Był początek lipca, gorący, słoneczny dzień. Siedząc na peronie, zauważył młodą dziewczynę przechadzającą się niespokojnie wzdłuż torów. Wydała mu się Polką. Coś w jej twarzy, w oczach — smutnych i zdezorientowanych — sprawiło, że poczuł, iż znajduje się w trudnym położeniu.
  Zaczął się jej przyglądać. Kiedy to zauważyła, wyraźnie się przestraszyła. Ale nie mógł dłużej zwlekać. Dostrzegł w niej rozpacz i bezradność. Wstał, podszedł do niej spokojnie, przeprosił po polsku i powiedział, że jest Polakiem, jadącym na urlop do Łodzi.
Kiedy usłyszała te słowa, spojrzała na niego uważnie. Strach zniknął z jej twarzy, jakby nagle wróciło jej życie. Powiedział jej wtedy:
– Proszę mi wybaczyć, ale widzę, że jesteś w trudnym położeniu. Może mogę ci jakoś pomóc?
Dziewczyna odpowiedziała, że pomyliła pociąg. Pochodzi z Łodzi i tam właśnie chciała się dostać. Była przygnębiona, wyczerpana, wyglądała jakby nie spała od kilku dni. Usiadła z nim na ławce, a on zapytał, czy jest głodna. Przyznała, że od dwóch dni nic nie jadła. Otworzył więc walizkę i podał jej kanapki, które miał ze sobą. Nie miała pieniędzy na bilet, więc poszedł i kupił jej bilet do Łodzi.
Po chwili zaczęła mu opowiadać swoją historię. 

   Nazywała się Czekalska, mieszkała przy ulicy Limanowskiego. Jesienią 1942 roku została zatrzymana na ulicy przez niemieckich żandarmów. Początkowo sądziła, że chodzi o rutynową kontrolę dokumentów, ale zabrano ją do siedziby Arbeitsamtu. Tam wraz z innymi młodymi kobietami została wpisana na listę do wyjazdu „na roboty” do Rzeszy. Trafiła na zachodnie tereny Niemiec, gdzie — zamiast pracy — czekały ją badania rasowe.
Zabroniono im mówić, odebrano rzeczy osobiste. Rozebrane do naga, były oglądane przez niemieckich lekarzy, którzy oceniali kształt czaszki, kolor oczu, strukturę włosów, a nawet długość kończyn. Nikt nie wyjaśnił im, po co to wszystko. Patrzyli na nie jak na materiał hodowlany, nie ludzi. Gdy przeszła „kwalifikację”, została przewieziona do jednego z ośrodków Lebensbornu — miejsca, o którym nikt z zewnątrz nie wiedział, a ci, co tam trafili, milczeli na zawsze. Czekalska dowiedziała się, że Lebensborn to instytucja założona przez Himmlera — nazistowski program „hodowli czystej rasy”. Polki i inne Słowianki, jeśli odpowiadały wzorcom nordyckim, były tam zmuszane do współżycia z esesmanami, aby rodzić dzieci dla Rzeszy. Jeśli zaszły w ciążę, wywożono je do specjalnych domów narodzin, gdzie dzieci odbierano natychmiast po porodzie i przekazywano niemieckim rodzinom adopcyjnym, wychowywanym już jako przyszli obywatele III Rzeszy.
– Tam… tam nie było już nadziei – mówiła, dławiąc się łzami. – Jedna z dziewczyn skoczyła z okna. Inna się powiesiła. Nie mogłam… nie mogłam czekać, aż i mnie to spotka.
Udało jej się uciec nocą przez ogrodzenie, gdy jedna z opiekunek na chwilę zostawiła uchylone drzwi. 
   Słuchając jej słów, Janowi ścisnęło się serce. W jego wnętrzu kipiał gniew, bezsilność i coś jeszcze – poczucie wstydu, że nie mógł zrobić więcej, że świat pozwalał na taką hańbę. Wiedział jednak, że tego dnia był jej jedynym ratunkiem.
   Szczęśliwie dotarli do Łodzi. Odprowadził ją do rodziców. Przyjęli ich bardzo serdecznie. Gdy zaczęła opowiadać swoją historię — przerywaną szlochem i łzami — wszyscy się rozczulili. Matka dziewczyny tak się rozpłakała, że przez dłuższy czas nie można jej było uspokoić. Do późna siedzieli razem, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Rodzice Czekalskiej nie wiedzieli, jak odwdzięczyć się za pomoc.
Następnego dnia pożegnał się z nimi i udał się na ulicę Wólczańską, do kuzyna Rutkowskiego. Spędził u wujostwa dwa dni, lecz tęsknota za rodzicami nie dawała mu spokoju. Pojechał więc dalej — do brata Józefa w Kaliszu, na ulicę Ostrowską. Kolejnego dnia Józef pojechał do Stawiszyna, by przywieźć rodziców na spotkanie z nim.
   Było to jedno z tych spotkań, które zapadają w pamięć na całe życie. Cały dzień byli razem, ale wieczorem rodzice musieli wracać. Przy pożegnaniu wszyscy płakali. Z ojcem nie mógł się rozstać. Miał przeczucie, że widzą się po raz ostatni… Niestety, miał rację. Wkrótce potem ojciec zachorował na grypę, która przerodziła się w zapalenie opon mózgowych. Nie było już ratunku.
   Kolejnego dnia odwiedzili go dwaj starzy przyjaciele — Ludwik Wilkowski i Leopold Borowski. Spędzili razem cały dzień, wspominając dawne czasy. Wieczorem pożegnał się z bratem, którego bardzo kochał, i wrócił do Łodzi. Nie mógł już dłużej zostać w Kaliszu. Taki był los ściganego Polaka pod niemiecką okupacją.
W Łodzi miał jeszcze tydzień, który poświęcił rodzinie i kolegom. Spotkał kuzyna Jana Szymczaka, który uciekł z Niemiec, gdzie był ścigany za przewinienia polityczne i wojskowe. Chciał mu pomóc — mimo że Jan nie był rzeźnikiem, postanowił zabrać go ze sobą do Królewca, gdzie pracował, i spróbować załatwić mu pracę u majstra w warsztacie.

W Łodzi miał jeszcze tydzień, który poświęcił rodzinie i kolegom. Spotkał kuzyna Jana Szymczaka, który uciekł z Niemiec, gdzie był ścigany za przewinienia polityczne i wojskowe. Chciał mu pomóc — mimo że Jan nie był rzeźnikiem, postanowił zabrać go ze sobą do Królewca, gdzie pracował, i spróbować załatwić mu pracę u majstra w warsztacie.
Jan Szymczak, kuzyn. Zatrudniony u Fritza Ehlerta.


I tak też zrobił.

   Pożegnali się z rodzinami i pojechali do Königsberga. On przedstawił majstrowi swojego kuzyna i powiedział, że przyda się mu w warsztacie do pomocy. Majster nie wyglądał na zadowolonego, ale polegał na nim i przyjął chłopaka do pracy. Przepracował cały rok. Z początku bardzo dobrze się sprawował, lecz później zaczął wywijać, a nawet podpadł. Majster był dobrym człowiekiem i nie chciał mu zrobić krzywdy, więc zwolnił go z pracy, ale polecił do drugiego warsztatu rzeźnickiego – także biedy nie miał.
   Gdy wyjeżdżali z Łodzi, poprosił matkę Janka, żeby nikomu nie mówiła, dokąd jej syn wyjechał – przecież był poszukiwany przez gestapo. Miała nikomu nie zdradzać jego adresu. Aż któregoś razu, jesienią 1944 roku, ciotka, chyba nie zdając sobie sprawy, czym to grozi, podała jego adres. Gestapo przyszło po Janka i został zabrany. Chyba myślała, że nic mu już nie grozi. To było bardzo lekkomyślne.
Gdy dowiedział się, że Janka zabrało gestapo, ugięły się pod nim nogi – przecież sam również był poszukiwany przez Niemców. Biedny Janek zginął bez wieści. Nigdy nie wrócił do domu.

   Po urlopie zajął to samo stanowisko i praca szła w normalnym trybie. Majster przyjął jeszcze jednego Polaka, lecz nie był to fachowiec – miał tylko pomagać w warsztacie.
W tym czasie zapoznał Polaka ze Lwowa – Jana Jędraszkę. Pracował on w dużym magazynie wojskowym, w którym przechowywano wszystkie produkty żywnościowe. Kolega zapoznał go z głównym magazynierem – Niemcem – z którym zawarli układ. Nauczył go robić bimber, pomógł mu skonstruować aparat do gotowania, a w zamian za to co tydzień mógł od niego kupić na lewe zlecenie 20 kilogramów cukru na bimber.

10.03.1943. Polacy pracujący w zakładzie F.Ehlerta w Königsbergu.
Jan Przybyła stoi między Anną i Janiną (po prawej).


   Kolega Zielonka, który był dla niego szczery, miał po jego powrocie z obozu do Königsbergu lokum odpowiednie do gotowania bimbru, więc zaczęła się produkcja. Było to wielkie ryzyko, lecz człowiek był młody, głupi i odważny – nie zważał na nic.
    W tym czasie miał też dobrych i szczerych kolegów: Antoniego Białeckiego z Ozorkowa i Antoniego Szponika, krawca z Poznania. Antoni Białecki przeżył wojnę i wrócił do Polski, a Antoni Szponik w ostatnich dniach wojny zaginął gdzieś w zawierusze wojennej. Po wojnie szukał go w Poznaniu, lecz wszelki ślad po nim zaginął.

Antoni Szponik. ur. 27.12.1914 Ostoje, pow. Rawicz – zm. 19.04.1945.
Syn Jana I Marianny z d. Plewa. Uczestnik kampanii wrześniowej 1939 r.  
Dostał się do niewoli 13.09.1939 r. Osadzony w Stalagu I A, numer jeniecki: 13693.
Zwolniony z niewoli 5 lutego 1941 r. w Królewcu (Königsberg), 
po czym został przeniesiony na status robotnika cywilnego. 
Z zawodu krawiec, wyznania rzymskokatolickiego. 



  Miał także kolegów w porcie w Königsbergu, których zaopatrywał w słoninę i bimber. Głównym kolegą był Antoni Niedziela z Łodzi – bystry i odważny chłopak. Z okrętów rozładowywali i załadowywali różne towary. Dwóch z nich uciekło do Szwecji i do końca wojny tam pozostali.
   Pewnego razu zawiózł im prowiant – akurat byli po rozładunku z Francji – i rzucili mu na samochód dwa worki oraz jedną paczkę, każąc mu szybko odjechać. Bez namysłu dał na gaz, nie wiedząc, jaki ma ładunek. Gdy zajechał do garażu do majstra i zajrzał do środka worków – oblał go zimny pot. W kwadratowej paczce było 25 zegarków szwajcarskich, wodoodpornych, które nosili oficerowie gestapo. W jednym worku były same damskie pończochy, a w drugim – skórzane rękawiczki na futerku – damskie i męskie. Gdy to wszystko zobaczył, stanął bezradny i nie wiedział, co z tym zrobić. Trzeba było wszystko dobrze schować, gdyż ryzykował stryczek. Mieszkał na trzecim piętrze, na poddaszu, sam. Ale wziął sobie do kompanii kolegę – Feliksa Poterałę. Był to zrównoważony i dyskretny chłopak. W tej kamienicy sufity miały podbitki, co mogło stanowić dobrą skrytkę. Pod podłogą też dało się co nieco schować. Wszystko to, co przywiózł, schował właśnie pod podłogę, a deskę przycisnął nogą od łóżka – tak, że nie było wcale znaku, że była odrywana. Gdy wszystko ukrył, poczuł się spokojniejszy. O wszystkim wiedział tylko on i kolega Felek.
   Janek Jędraszko, który pracował w magazynie wojskowym, prawie codziennie go odwiedzał, bo mieszkał bardzo blisko. Co dwa tygodnie pobierał cukier od Niemca magazyniera.

Königsberg. 1943. Jan z mandoliną. Fritz Ehlert.
Boże Narodzenie w Königsbergu. 1943. Jan z mandoliną.

   Pewnego razu zabrakło mu cukru, a chciał zrobić zacier do bimbru, więc odwiedził go, żeby przekazać magazynierowi 10 kilogramów cukru. Skrytka na cukier była w podwórzu przy garażu – bardzo dobrze ukryta. Naszykował cukier w teczkę i dał koledze rower majstra, żeby pojechał do magazyniera.
Po drodze Janka zatrzymał żandarm i sprawdził, co miał w teczce. Janka zaprowadzono na posterunek. Ponieważ długo nie wracał, domyślił się, że jest niedobrze.
   Na drugi dzień policja kryminalna zadzwoniła do jego majstra, pytając, czy to jest jego rower. Majster wiedział, że pożyczył rower koledze. Cukier i teczka przepadły.
Ale Janek był twardy i nie przyznał się, że cukier miał od niego. Wytłumaczył, że kupił cukier od nieznajomego. Całe szczęście, że miał dobre poparcie z firmy, w której pracował, oraz magazyniera, który mocno starał się o niego.
Mimo wszelkich starań i zabiegów, Janek siedział cały miesiąc na gestapo, a po miesiącu wrócił wynędzniały. Odżywił go tak dobrze, że szybko przyszedł do zdrowia i do pracy.

Rewizja


   Życie toczyło się normalnym trybem. Czekali na koniec wojny i żyli nadzieją, że Niemcy zmądrzeją. Wiedzieli przecież, że wojnę mają przegraną, i bluźnili na Hitlera.
24 listopada były jego imieniny. Wyprawił je w niedzielę u kolegi, a zabawa trwała do nocy. Na 6:00 rano musiał być w warsztacie, bo na 8:00 musiał być gotowy świeży towar.
   Koło godziny 11:00, w poniedziałek 30 listopada 1943 roku, do warsztatu przyszło dwóch cywilów z policji kryminalnej i zapytali o niego. Przyszli do niego razem z majstrem. Był w szoku – dreszcz przeszedł mu po skórze, bo nie wiedział, czego mogą od niego chcieć. Oczywiście był poszukiwany jako polityczny przez gestapo w Polsce i nie wiedział, czy ktoś nie zdradził jego adresu.
Zapytali go, czy zna Bronisława – rzeźnika. Zorientował się, że chodzi o kolegę, któremu dał 10 kg cukru. Powiedział, że zna. Wtedy zapytali, czy dał mu cukier. Przyznał się.
Chcieli wiedzieć, z kim mieszka, więc zawołali Felka. Zaczęła się rewizja na górze. Ugięły się pod nim nogi, bo pod podłogą miał ukrytych dużo rzeczy – to mogło go kosztować życie. Rozmawiał z nimi po niemiecku, bo chciał, żeby majster wszystko słyszał.
   Najpierw zaczęli szukać w szafie. W garniturze miał 2200 marek – była to duża suma. Kazali mu się wytłumaczyć, skąd ma tyle pieniędzy. Wytłumaczył, że u majstra pracuje ponad dwa lata i to są jego oszczędności, że ma wysoką stawkę. Gdy majster usłyszał o tych markach, był zaskoczony, ale nie miał innego wyjścia, jak tylko go bronić – potwierdził jego zeznania i dał bardzo dobrą opinię.
   Jeden z policjantów zaczął świecić lampką po podłodze, tam gdzie miał skrytkę – krew zastygła mu w żyłach, włosy stanęły dęba, czuł, jakby duch go opuszczał. Westchnął do Matki Boskiej i zaczął się modlić. Drugi policjant powiedział: „Czy ty jesteś niemądry? Czego tam szukasz?” Czuł, że Matka Boska sprawuje nad nim opiekę. Kolega Feliks też stał, jakby go wmurowało w podłogę – to był krytyczny moment.
W szafie, na półce, znaleźli jeszcze dwa kilogramy dobrych landrynek z magazynu wojskowego – od kolegi Janka. Odpowiedź na pytanie, skąd te landrynki, przyszła mu natychmiast do głowy – bez zająknięcia powiedział, że raz stał na ulicy i przechodziła jakaś ładnie ubrana Niemka z walizkami. Poprosiła, żeby pomógł jej zanieść walizki na dworzec kolejowy, a gdy chciała mu zapłacić – odmówił. Dała mu za to te landrynki.
A jeśli chodzi o cukier, który dał koledze, to zmyślił, że jakiś Francuz, robotnik przymusowy, odjeżdżał do ojczyzny i sprzedał mu ten cukier, a jemu nie był potrzebny, więc dał go koledze.
    Rewizja zakończyła się szczęśliwie – więcej nic nie znaleźli. Dzięki opatrzności i obronie Matki Bożej, do której miał intencje. Kazali mu się ubrać i iść z nimi. Majster cały czas popierał jego sprawę – że jest uczciwym Polakiem – lecz nie był pewny, czy go nie zamkną.
Gdy zeszli na dół, majstrowa dowiedziała się, że go zabierają na gestapo i że może być z nim niedobrze. Ci Niemcy mieli ze sobą teczki, więc majstrowa załadowała im te teczki wędliną i prosiła, żeby mu nie robili krzywdy.
   Pożegnał się z majstrem i majstrową. Tramwajem pojechali na komendę policji kryminalnej. Gdy zajechali, kazali mu zdjąć kożuch i stać twarzą do ściany. Szykowali protokoły do pisania. Po jakiejś pół godzinie zawołali go do drugiego pokoju – i zaczęło się śledztwo, które trwało ponad dwie godziny. Straszyli go, ale nie bili, a on zeznawał tak samo jak u majstra.
Potem kazali mu znowu iść do tego pierwszego pokoju i stać twarzą do ściany. Po dwóch godzinach, gdy było już ciemno, zawołali go znowu – i od początku zaczęło się drugie śledztwo. Znowu zeznał to samo.
Na koniec zajęli się sprawą marek i pytali, dlaczego nie wpłacił tych pieniędzy do kasy oszczędnościowej. Powiedział, że nie wiedział, że jest taka możliwość. Zaczęło się targowanie, ile może dać na Czerwony Krzyż. Powiedział, że nie wie, ile się daje. Zapytali, czy da 100 marek – nie miał innego wyjścia. Potem podbili stawkę: „Bogaty Polak może dać 200 marek.” Zgodził się.
Potem dokładali po sto marek – i tak dobili do 500. W końcu zapytali, czy nie ma o to żalu. Odpowiedział, że Czerwony Krzyż trzeba poprzeć. Wiedział, że i tak nie ma nic do powiedzenia. Zapisali 500 marek na Czerwony Krzyż, i śledztwo się zakończyło. Kazali mu podpisać i powiedzieli, żeby nie zajmował się takimi rzeczami. Resztę pieniędzy mu oddali.
   Późnym wieczorem zajechał do majstra, gdzie wszyscy na niego czekali. Majster i majstrowa byli bardzo uradowani. Koledzy, gdy go zobaczyli, ożyli – myśleli, że nie wróci. Musiał przyznać, że miał wielkie szczęście, bo gdyby znaleźli to, co miał w skrytce, nie byłoby dla niego ratunku. Wszystkie rzeczy, które posiadał, mogły go kosztować życie.

Pożegnanie z ojcem


   30 listopada 1943 roku zmarł jego ojciec. 3 grudnia otrzymał list od brata Józefa, który pisał, że z ojcem jest bardzo źle, choć w tym czasie ojciec już nie żył. Brat nie chciał, żeby wiedział o jego śmierci i nie podjął pochopnej decyzji o przyjeździe na pogrzeb. Chciał, żeby był ostrożny. Dopiero po tygodniu – 9 grudnia – przyszedł kolejny list z wiadomością, że ojciec nie żyje.
Był ciekaw, jakie były okoliczności śmierci ojca. W liście nie można było tego napisać, bo korespondencja była kontrolowana i cenzurowana. Gdy otworzył list, zaczął czytać o śmierci ojca. Powiedział o wszystkim majstrowi. Ten od razu oznajmił, że musi jechać na pogrzeb. Kazał rzucić robotę i szybko się ubierać, bo o 12:00 miał pociąg. Poszedł do żony, żeby naszykowała mu paczkę żywnościową na drogę, i pojechał do Arbeitsamtu załatwić papiery urlopowe. O godzinie 12:00 wszystko było już gotowe.
   Janek postanowił jeszcze zrobić małą paczkę, do której zapakował kilka par rękawiczek damskich i męskich oraz trochę pończoch dla rodziny. Wszystko pochodziło ze skrytki, której Niemcy nie znaleźli. Znowu zaryzykował.
Majster zawiózł go samochodem na dworzec. Kupił bilet do Łodzi i wsiadł do pociągu do Polski. 10 grudnia rano był już w Łodzi u Rutkowskich, a po południu miał pociąg do Kalisza.
   Do Kalisza dotarł wieczorem, po godzinie 20:00. Pieszo wrócił z dworca na ul. Ostrowską. Brat mieszkał jako lokator u pani, która była pielęgniarką w szpitalu. Gdy brat go zobaczył, rzucił mu się w objęcia. Właścicielka postawiła im kolację, on miał wędliny od majstrowej. Potem poszli do pokoju brata i nie mogli się nagadać. Opowiedział mu o swoich przeżyciach, z których wyszedł cało. Dał bratu paczkę, żeby obdzielił rodzinę.
   Tydzień szybko przeleciał, a następny tydzień urlopu spędził w Łodzi u rodziny. Wrócił do Königsberga w tygodniu przedświątecznym i przygotował paczkę dla majstra i majstrowej – dał im rękawiczki. Byli bardzo zadowoleni, bo takich rękawiczek nie można było nigdzie kupić.
   Święta Bożego Narodzenia minęły, a praca szła normalnym trybem. Niemieccy uczniowie u majstra – Eryk i Walter – spodziewali się powołania do wojska i bardzo się tego bali. Front na wschodzie został przełamany. Polacy jeszcze ich podpuszczali. Pewnego dnia, gdy majster pojechał do rzeźni, obydwaj zaczęli się bić – podpuszczeni przez Polaków. Rozdzielił ich i popchnął Eryka, a ten poszedł się poskarżyć ekspedientce, że Polak go popchnął i zwyzywał.
Przyszła do warsztatu twarda Niemka, żeby się z nim kłócić. Wtedy wszedł majster i zrobił z nimi porządek. Powiedział, że w warsztacie majstrem jest on – i wszyscy mają go słuchać.
   Po miesiącu Eryka i Waltera zabrali do wojska. Brakowało ludzi do pracy, więc majster dostał kolejnego Polaka. Heniek pochodził z Iławy i był bardzo dobrym człowiekiem.

Wiosna 1944


   W każdą sobotę po południu rozwoził paczki z mięsem i wędliną w trzy miejsca: do teścia, do kierownika rozdziału mięsa na miasto i do obermajstra rzeźni. Wiedzieli o tym tylko majster i majstrowa.
Wiosną majster przyjął jeszcze jednego człowieka – był nim Ukrainiec Wiktor, zwykły robotnik. W Niemczech zaczęło robić się krucho z benzyną, więc majster kupił dwa młode konie – po trzy lata – piękne kasztany: klacz i ogiera. To właśnie Wiktor, Ukrainiec, zajmował się nimi. W wolnych chwilach pomagał także w warsztacie.
W tym czasie przyjęto też dziewczynę – Ukrainkę Hankę. Była bardzo zabiedzona – brudna, w łachmanach i w podartych butach. Dzika, wszystkiego się bała. Majstrowa dała jej bieliznę i suknię, ale nie chciała się ubrać. Musiał ją namawiać. Przez dwa tygodnie był jej tłumaczem i nauczycielem – wielu rzeczy nie znała, w życiu nie widziała łóżka ani mebli.
Co jakiś czas wołano go z warsztatu na górę do majstrowej, by tłumaczył Hance wszystko i pokazywał, jak ma co robić i jak się zachowywać. Uczył ją ścielić łóżko, zmywać, zamiatać, ścierać kurze, zapalać światło i wiele innych rzeczy.
Po miesiącu była to już zupełnie inna dziewczyna, a po pół roku mówiła: „ja cię lublju”. Zapoznał ją z tym Ukraińcem, który pracował u majstra – i do końca wojny trzymali się razem.
   Wiosną majster zachorował, więc przypadło mu samemu jechać do rzeźni i wybierać świnie na ubój. Majster miał pierwszeństwo do wybierania lepszego towaru, bo zaopatrywał wojskowe szpitale i stocznie – więc należał mu się dobry towar.
W rzeźni poszedł do kojców, gdzie były świnie. Były kolczykowane – miał ze sobą pieczątkę majstra, więc każdą wybraną świnię stemplował. Był tam jeden Niemiec upoważniony, który zapisywał wszystkie sztuki, a on sam zapisywał w notesie dla majstra.
   Było tam również kilku niemieckich majstrów, którzy przyszli po przydziały i zaczęli się oburzać, że ten Polak wybiera najlepsze sztuki. Zbiegiem okoliczności przyszedł akurat obermajster rzeźni. Znał go dobrze, więc się pokłonił i powiedział, że majster przysłał go do rzeźni, by wybrał świnie, a ci niemieccy majstrowie się na niego oburzają.
Obermajster od razu ich przywołał do porządku i stanęli na baczność.
Wieczorem przyjechał do majstra ten sam obermajster rzeźni, klepnął go po ramieniu i powiedział:
– Dałem im szkołę. Chyba już cię nie zaczepią. Nie martw się.

Bombardowanie Königsberga


   Mijał czas i front niemiecki zaczął się cofać od Moskwy. Trzeźwo myślący Niemcy widzieli już nadchodzącą klęskę, a Polacy cieszyli się i czekali, aby nastąpiło to jak najprędzej. Zaczęły się naloty na Königsberg. Stolica Prus Wschodnich, od dawna był ważnym punktem na mapie wojny. Miasto tętniło życiem przemysłowym, a jego fabryki i magazyny stanowiły kluczowe ogniwo dla niemieckiego wysiłku wojennego. Było centrum administracyjnym Prus Wschodnich oraz siedzibą garnizonu wojskowego, co sprawiało, że stanowiło ważny węzeł dowodzenia i koordynacji działań wojennych w regionie. W Königsbergu funkcjonowały zakłady przemysłowe, warsztaty i magazyny, które zaopatrywały niemiecką armię na froncie wschodnim. Produkowano tam m.in. materiały wojskowe i żywność dla wojska.
   Dlatego właśnie alianci — brytyjskie i amerykańskie siły powietrzne — skierowali tam swoje ciężkie naloty. Bombowce zrzucały bomby burzące, które miały zniszczyć infrastrukturę i poważnie osłabić zdolności obronne Niemców.
Była już pełna wiosna – maj 1944 roku. Naloty nasiliły się z początkiem lipca, właściwie nie było tygodnia, żeby nie było nalotu. Samoloty zrzucały po parę bomb, były ostrzeliwane przez działa przeciwlotnicze i na tym się kończyło. Bogatsi Niemcy wywozili swoje rodziny na wieś. Majster też wywiózł swoją żonę i dzieci 30 km za Konigsbergiem do miejscowości Ludwigsort. Od XIX wieku osada była znana jako letnisko dla mieszkańców Königsbergu. Po wojnie, w 1947 roku, miejscowość została przemianowana na Laduschkin, na cześć radzieckiego bohatera wojennego Iwana Laduszkina.
   Niemcy kazali sobie szyć plecaki, bo liczyli na jakąś ewakuację, byli bardzo niepewni jutra.
     20 sierpnia w nocy 1944 roku Amerykanie zorganizowali silny nalot. W razie nalotu majster miał jechać samochodem do głównej komendy i przewozić policję niemiecką do obrony miasta w razie pożaru, ponieważ miał dwa dobre samochody. Ale właśnie tego dnia wyjechał do żony i dzieci, a jego miejsce jako kierowcy przejął Janek. Tego wieczoru był u kolegi Ziutka. Po imprezie wrócił pod gazem. Zaczął się szykować do spania, a tu naraz alarm i nalot. Jedna z ekspedientek ze sklepu majstra przyniosła mu klucze do samochodu, żeby szybko jechał na główną komendę, która znajdowała się przy zamku królewskim.
   Był to pierwszy większy nalot na Königsberg, który zniszczył i spalił kilka ulic. Amerykanie obrzucili miasto bombami kruszącymi, bombami z fosforem i benzyną. Gdy Jan zajechał na komendę, wsiadło do samochodu 10 policjantów i ich komendant. Dali mu rozkaz jechać na ulicę Rosengartenstrasse. Gdy dojechali, cała ulica była w płomieniach, a na niej paliła się fabryka win i wódek. Komendant dał rozkaz jechać w ogień i zagroził bronią. Samochód miał napęd na benzynę i gaz. Nagle Janek zahaczył o zerwany przewód tramwajowy i samochód stanął. Policjanci uciekli, a komendant wpadł w panikę.
Jan westchnął do Matki Boskiej i ruszył na pełnym gazie, zrywając przewód. Przejechał 100 m po szynach tramwajowych w ogniu i dotarł do obwodnicy. Przeciął ją i znalazł się w jeziorze. Samochód nie wybuchł. Komendant był w szoku. Po 10 minutach dym zelżał, udało się wyjechać na piasek i wrócili na komendę. Policjanci nie mogli uwierzyć, że żyją. Komendant był cały i niepoparzony.
Gdy Jan wrócił do domu, majster był już na miejscu. Ulica, przy której mieszkali, nie została zbombardowana. Drugie bombardowanie miało miejsce 29 sierpnia wieczorem. Majster był wtedy w domu i sam pojechał na policję. O 10:00 wieczorem ogłoszono alarm. Nadciągały eskadry samolotów z bombami kruszącymi i zapalającymi. Janek był wtedy w oficynie na podwórzu u kolegów.
   Kamienica, w której mieszkał, stała się nagle piekłem na ziemi. Płomienie błyskawicznie zaczęły pożerać cały budynek. Ogień buchnął wysoko w niebo, a gorący żar rozlał się wokół. Nie było czasu na wahanie.
Janek wraz z kolegą Felkiem wbiegli do mieszkania, szybko chwycili walizki i zbiegli na dół po zadymionych, wąskich schodach. Wszystko, co mieli — cały dobytek, a zwłaszcza tajny schowek Janka — spłonęło bezpowrotnie. Cała ulica stanęła w płomieniach, ogień pochłaniał domy po obu stronach drogi.
W pośpiechu Janek pobiegł do stajni, gdzie stały konie. Spojrzał na ulicę — ogień na moment zdawał się przygasać, lecz po obu stronach wciąż płonęły domy, a gorący, duszący dym sprawiał, że było nie do zniesienia. Niektórzy koledzy zaczęli tracić głowę, wtedy Janek krzyknął: „Otworzyć bramę! Uciekamy stąd!”
Wszedł między konie, które wyczuły napięcie i strach, ale pozostawały względnie spokojne. Dwóch kolegów trzymało je za uzdy z obu stron, a reszta zabezpieczała je od tyłu, trzymając za ogony — konie bowiem bały się ognia i mogłyby nagle zacząć się rzucać.
To był ostatni moment na ucieczkę. Konie otoczone przez ludzi, z narzuconymi na łby workami i pchane ruszyły do przodu. Przed nimi było około osiemdziesięciu metrów do ulicy Królewskiej — Königsstrasse. Płomienie jęły buchać z boków, żar palił skórę, a dym szczypał w oczy i gardło. Gdy dobiegli do zakrętu w lewo, ogień zaczął się cofać, a po kolejnych stu metrach widzieli już tylko gęsty, czarny dym.
Wtedy Janek zatrzymał się na moment, spojrzał za siebie na Vorstadtlanggasse — ulicę, którą właśnie uciekali. Z jego oczu spłynęła kropla potu, a w sercu ścisnęło się żal i bezsilność, gdy obserwował, jak ogień pochłania dzielnicę, która była świadkiem ich codzienności.
   Jednak gdy Janek spojrzał jeszcze raz w stronę Vorstadtlanggasse, nagle dosięgnął go silny jęzor ognia. Ogień strzelił mu prosto w twarz, a gorąco było tak intensywne, że zaciągnął marynarkę na głowę i na oślep ruszył z powrotem w stronę kolegów. Miał lekkie poparzenia na twarzy — opalone brwi i przypalone włosy — ale ciekawość niemal go zgubiła.
Wrócił do grupy kolegów, która liczyła sześć osób: oprócz niego i Felka Poterały byli tam jeszcze Jan Wilkowski, Władysław Kędzierski, Leon z Białegostoku oraz Wiktor, Ukrainiec. Cała szóstka, wraz z końmi, zatrzymała się na placu przy ulicy Królewskiej. Tam stali przez pół godziny, zastanawiając się, co robić dalej.
   Przechodzący Polacy powiedzieli im, że istnieje przejście ulicami prowadzące do parku. Janek szybko podjął decyzję: pójdą tam. W parku konie zostały spętane, a oni mogli wreszcie odpocząć. W walizkach mieli żelazne zapasy: po trzy kilogramy wędzonej słoniny i po dwa kilogramy suchej kiełbasy — teraz to jedzenie okazało się na wagę złota.
Rano zjedli skromne śniadanie. W parku było dużo ludzi — Niemców, obcokrajowców, ale najwięcej Polaków. 
   Koło południa spotkał ich majster — wystraszony, cały mokry i nie do poznania. Gdy zobaczył Janka, uścisnął go mocno i zaczął płakać, mówiąc: „Dobrze, że jeszcze żyjemy.”
Janek opowiedział mu, że udało mu się uratować konie, co wzbudziło radość majstra. Zaczął ściskać go z wdzięczności. Gdy poszli do koni, majster zaczął je całować, a Janek poczęstował go suchą kiełbasą. Majster cieszył się jak dziecko.
   Usiedli razem, a majster spojrzał na wszystkich i powiedział ze łzami w oczach: „Moje kochane kamraty, tego wam nie zapomnę.” Opowiedział im swoje przeżycia: kiedy przyjechał na policję, zamek był obrzucony bombami burzącymi i zapalającymi. Zostawił samochód i uciekł, szukając schronienia. Siedział w wodzie w dużym stawie koło zamku — woda była rozgrzana od ognia, który trawił wszystko wokół, nawet ziemię.

Königsberg. Widok na zamek i staw
 w którym Ehlert  przetrwał bombardowanie.


   Majster, bogaty Niemiec, w ciągu jednej nocy stracił wszystko — został mu tylko strój, który miał na sobie, i życie, które teraz doceniał jak nigdy wcześniej. Polacy, którzy przeżyli, też zrozumieli, jak wiele stracili, ale najważniejsze było to, że żyją, podczas gdy wielu innych leżało zabitych i spalonych pośród gruzów.
Na peryferiach Królewca, na ulicy Krukstrasse, majster miał ciotkę, która prowadziła gospodarstwo rolne. Podsunął im pomysł, żeby konie zaprowadzić do niej na nocleg. Jednak najpierw majster zaproponował, aby najpierw odwiedzili jego kolegę rzeźnika, by zdobyć coś na kolację.
Po piętnastu minutach majster wrócił z jedną kiełbasą. Kiedy majster wyciągnął kiełbasę zza pazuchy i pokazał ją triumfalnie, Janek się zaśmiał i powiedział że to na pewno nie wystarczy na tyle osób. Tymczasem odwiedził swojego kolegę w sąsiedztwie i dostał od niego dwie kiełbasy. Majster powiedział: "wy Polacy lepiej się szanujecie niż Niemcy." Wrócili do parku, załadowali walizki na konie i wyruszyli w drogę do ciotki Szwarcowej na ulicę Krukstrasse. Po trzech kilometrach dotarli na miejsce.
Tam czekała już Hanka, Ukrainka, która sprzątała u majstra. Gdy zobaczyła wszystkich żywych, zaczęła ich całować z radości. 
   Ciotka Szwarcowa poczęstowała ich talerzem gorącej zupy i kawałkiem chleba. Konie ulokowano w stajni, a koledzy szykowali sobie spanie w stodole na sianie.
Dostali koce, stare płaszcze i wszystko, co mogło się przydać do przykrycia. Nie było tak źle, biorąc pod uwagę okoliczności. Było lato — koniec sierpnia, ciepło i względny spokój.
Majster zaproponował, żeby poszli do rzeźni i wzięli trochę mięsa. Rzeźnia wciąż ocalała, nietknięta przez pożary i naloty. Majster miał tam swoją chłodnię, w której zawsze trzymał zapas mięsa do dyspozycji. Uzgodnili, że następnego dnia pojadą końmi, by zabrać świnię i pół krowy — żeby mieli co jeść przez dłuższy czas.
   Rano, po zebraniu sił, wyruszyli do rzeźni. Załadunek poszedł sprawnie — mięso zabezpieczyli dobrze i wrócili do ciotki Szwarcowej. Ciotka miała bryczkę, która, choć w dość dobrym stanie, nie miała dyszla. Wzięli się więc do remontu — z pomocą kolegów szybko wyczyścili i naprawili bryczkę, by była gotowa do jazdy.
Załadowali żywność i ruszyli w drogę. Pokonali trzydzieści kilometrów do Ludwigsort, gdzie mieszkała majstrowa wraz z dziećmi. Dojechali tuż przed zmierzchem, w piękny, słoneczny dzień.
Konie pięknie ciągnęły bryczkę — klacz i ogier, trzyletnie ciemne kasztany, z jasnymi grzywami i ogonami, wyglądały dostojnie i zdrowo. Majster, choć stracił dosłownie wszystko, cieszył się, że jeszcze ma konie i bryczkę — coś, co mogło im pomóc przetrwać. Nie wiedział, jak się odwdzięczyć Jankowi, ale już uważał go za najlepszego przyjaciela.
„Hitler robi Polakom straszną krzywdę” — mówił majster z ciężkim sercem — „a to są bardzo dobrzy ludzie.” Już wcześniej byli do niego źle nastawieni, a teraz już całkiem przekonali się, do jakiej zguby doprowadził Niemców ten człowiek.

   Gdy dotarli na miejsce, wybiegła do nich majstrowa z dziećmi i boną. Zapanowała wielka radość, ale jednocześnie czuć było smutek. Majster opowiedział, że wszystko stracili — dom, dobytek — ale radość, że wciąż żyją i mogą się zobaczyć, była ogromna. Gdy powiedział jej, że to Janek uratował konie, kobieta rzuciła się do niego, całując go i wykrzykując ze wzruszenia.
Rozładowali bryczkę, konie zostały umieszczone u sąsiada, a dla wszystkich zaczęły się wolne dni, które trwały trzy tygodnie. Odpoczywali, zwiedzając wieś Ludwigsort wraz z majstrem.
   2 września majster pojechał do Königsberga, by zobaczyć, jak wygląda miasto po zniszczeniach, oraz załatwić kartki żywnościowe. Janek nie chciał jechać — mówił, że jeszcze wszystko się pali i nie ma sensu tam wracać. Został na wsi, gdzie poznał kolegów Polaków, którzy mieszkali i pracowali u niemieckich gospodarzy, bauerów. W Königsbergu i okolicach podczas II wojny światowej przebywała znaczna liczba polskich robotników przymusowych. Wielu z nich zostało deportowanych z okupowanej Polski na mocy rozporządzeń Generalnego Gubernatora Hansa Franka z października 1939 roku, które obejmowały mężczyzn w wieku od 18 do 60 lat, a później także młodzież od 14. roku życia. Początkowo wyjazdy przedstawiano jako dobrowolne, jednak szybko stały się obowiązkowe pod groźbą obozów koncentracyjnych, wywózek całych rodzin lub śmierci. Polacy byli zatrudniani głównie w rolnictwie, przemyśle zbrojeniowym oraz przy budowie dróg i kolei. Pracowali w trudnych warunkach, często po 12–16 godzin dziennie, za niskie wynagrodzenie, bez odpowiedniej opieki lekarskiej, stale narażeni na represje ze strony niemieckich nadzorców. Byli oznaczani literą „P” przyszytą do ubrań, a ich ruchy były ściśle kontrolowane.

   Ten spokój, po wszystkich przeżyciach, bombardowaniach, z których ocalał  dzięki opatrzności Bożej, był dla niego wskazany.
   Po tygodniu obaj pojechali razem do Königsberga, gdzie majster załatwiał swoje sprawy i chciał, by Janek mu towarzyszył. Majster pragnął, by przydzielono mu zakład na peryferiach miasta, który właśnie się zwolnił — właściciel był na froncie. Obejrzeli ten zakład. Był dobrze wyposażony i wygodny.
Potem odwiedzili kolegów u ciotki, którzy czuli się dobrze, choć nie mieli zajęcia i nudzili się. Czasem zakładali konie do bryczki i jeździli razem do lasu, oddalonego o około trzy kilometry, by choć na chwilę oderwać się od codzienności.

   Janek nieustannie myślał o swoich kolegach — Janku i Józku, z którymi niegdyś pędził bimber, a którzy zostali w Königsbergu. Pewnego dnia znów pojechali z majstrem do miasta. Kolega Janek mieszkał w piwnicy, w sąsiedztwie dawnego domu majstra, który spłonął. Tam, w zgliszczach, wraz ze swoją narzeczoną Stefką urządził prowizoryczne mieszkanie.
Gdy zobaczył Janka, bardzo się ucieszył. Wspólnie zeszli się do piwnicy pod warsztatem. Po odgruzowaniu wejścia poczuli uderzenie gorączki — powietrze było duszne, więc musieli chwilę zaczekać, aż pojawi się świeży tlen. Po chwili, zgodnie z przewidywaniami, ujrzeli resztki cukru, które zlały się w bryły. Solone szynki i słonina, ku ich radości, były jeszcze w dobrym stanie. Załadowali trochę do worków, a wejście do piwnicy znów zasypali gruzami. Janek Jędraszek, lwowiak z pochodzenia, obiecał pilnować piwnicy jak oka w głowie, aby nikt nie kręcił się w pobliżu.
   Janek wrócił na wieś do majstra i dowiedział się, że za tydzień majster ma otrzymać przydział na zakład rzeźnicki. Na razie nie wspomniał mu jednak o piwnicy w mieście — Polakom nie wolno było poruszać się pośród gruzów, bo patrolowały tam policja i gestapo, łapiąc każdego, kogo podejrzewano o sabotaż.
   Naloty spaliły niemal całe historyczne centrum miasta, w tym katedrę z XIV wieku, zamek królewiecki, liczne kościoły i budynki uniwersyteckie. Zginęło ponad 5000 osób, a ponad 200 000 mieszkańców zostało bez dachu nad głową. Zniszczenia były tak ogromne, że miasto przez długi czas nie było w stanie funkcjonować w normalny sposób.

Königsberg 1945.


   Minęły trzy tygodnie od bombardowania. Majster oznajmił, że dostał przydział do zakładu na rogu ulic Bikstrasse i Charlottenstrasse i że w następnym tygodniu wyjeżdżają do Königsberga, by zacząć pracę.

Charlottenstrasse https://stareplanymiast.pl/plan-miasta-krolewca-z-1944r/


Następnego dnia pojechali do miasta, obejrzeli warsztat, sklep i wszystkie pomieszczenia. Zakład był mniejszy od poprzedniego, ale dobrze wyposażony i wygodny. Po załatwieniu formalności Janek zaproponował, żeby poszli zobaczyć spalony zakład.
Majster zgodził się chętnie. Janek wspomniał, że muszą koniecznie dostać się do piwnicy pod warsztatem, bo liczy, że coś tam jeszcze uda się uratować. Majster spojrzał sceptycznie i powiedział, że tam na pewno wszystko spalone.
„Jeśli wejście zostało zasypane gruzami — odpowiedział Janek — to może się coś tam uratowało.”
Janek dobrze znał sytuację, ale nie mógł o wszystkim opowiedzieć. Nie wspomniał że już rozeznał sytuację. 
Wieczorem, gdy wrócili na wieś, majstra dręczyła myśl o piwnicy. Pytał, jak by się tam dostać. Janek odpowiedział, że sam o tym myśli i że gdy wrócą do miasta, muszą się tam dostać — ale tak, by nikt się o tym nie dowiedział.

Ostatnia niedziela w Ludwigsort


       Ostatnia niedziela w Ludwigsort upłynęła Janowi bardzo miło, niemal sielankowo, jakby na przekór czasom. Tego dnia miał okazję uczestniczyć w niemieckim weselu. Młoda Niemka wychodziła za mąż, a ponieważ kościół znajdował się około trzech kilometrów od wsi, orszak weselny udał się tam bryczkami, którym towarzyszyła wesoła orkiestra.
Wśród zaproszonych gości byli także majstrowie, u których Jan pracował. Jemu przypadł nie byle jaki zaszczyt — powierzono mu prowadzenie reprezentacyjnych koni należących do majstra. Nie dość, że był to przejaw dużego zaufania, to jeszcze właśnie jego zaprzęg miał wieźć młodą parę do ślubu.
Parada była widowiskowa, barwna i radosna. Gdy konie usłyszały dźwięki orkiestry, unosiły się niemal na dwóch nogach. Gdy wrócili, zwierzęta były już prawie całe białe od piany, którą toczyły z pysków, a Jan, trzymający lejce, zupełnie nie czuł rąk. Tego dnia padł z wyczerpania.

    Po 20 września majster podjął decyzję o przeprowadzce ze wsi do Königsberga. Zamówił ciężarówkę, którą przyjechali jego koledzy, by załadować wszystko, co znajdowało się jeszcze w gospodarstwie. Jan, wraz z majstrem i resztą załogi, przeniósł się do miasta. Zamieszkali przy Charlottenstraße. Nazwę tę ulica nosiła od 1706 roku, na cześć Zofii Charlotty Hanowerskiej, królowej Prus.
Rozpoczęła się na nowo codzienna praca w warsztacie, która trwała nieprzerwanie aż do końca wojny. W jednym mieszkaniu zamieszkała cała szóstka: pięciu Polaków i jeden Ukrainiec. Jan dzielił pokój z Feliksem, a pozostałych czterech mieszkało razem w drugim pokoju. Konie, przeniesione z gospodarstwa, zostały umieszczone w stajni zakładu gastronomicznego przy innej ulicy.

Powrót do piwnicy


       Po kilku tygodniach majster coraz częściej wspominał o piwnicy w dawnym miejscu, w której przechowywano zapasy. Choć budynek został zniszczony w wyniku nalotów, w głowie majstra zrodziła się nadzieja, że może coś zdoła się uratować. Jan zaproponował, by pojechać do ciotki Szwarcowej, skąd zabrali na platformę konną kilka długich drągów i dwie łopaty.
Zaczęli torować sobie drogę przez zwały gruzu. Majster bał się podejść zbyt blisko — zatrzymał się daleko za nimi. Jan zawołał kolegę — również Janka, który mieszkał w pobliżu i wcześniej pilnował tej piwnicy. Okazało się, że wszystko było tak, jak zostawili — nikt nie ruszył zapasów.
     Działania, których się podjęli, były bardzo ryzykowne. Mieli przy sobie sześciometrowe drągi, którymi przewracali wypalone szkielety murów. Sterczały one niebezpiecznie w powietrzu, grożąc zawaleniem. Po kilku godzinach najgorsze fragmenty udało się usunąć, co pozwoliło kontynuować pracę bez większego zagrożenia.
Majster wciąż trzymał się na uboczu, co Jan uznał za szczęśliwe — pomyślał, że będzie można zostawić część zapasów dla kolegów. Jan przekazał mu, że szynki i słonina są w porządku, choć cukier się roztopił, a beczka z ogórkami zaczęła cuchnąć — jej zawartość najpewniej uległa zepsuciu. Majster aż krzyknął z radości, że tyle towaru ocalało.
Potrzebowali wanien, by wynieść część zapasów — majster pojechał po nie do kolegi i przywiózł dwie. Do piwnicy zeszli: on, Janek Jędraszko i Janek Witkowski, z którym razem pracował. Pozostali zostali na powierzchni. Wydobywali szynki i słoninę, które majster układał na platformie. Ogórki wyrzucili.
Jan zostawił w piwnicy sześć szynek i cukier — dla kolegów i na bimber, który miał zrobić wspólnie z Jędraszką. Wieczorem Janek przewiózł cukier do siebie. Towar zostawili w warsztacie przy Charlottenstraße i natychmiast zasolili — był jeszcze świeży.

     Gdy majstrowa zobaczyła, co przywieźli, nie mogła uwierzyć. Dziwiła się, że to wszystko nie spłonęło. Ehlertowie nie wiedzieli, jak się Janowi odwdzięczyć — najpierw uratował ich konie, a teraz niemal tonę dobrego towaru. Majster, wzruszony, powiedział, że Polacy mają dobre serca i że czym będzie dysponował, tym się z nimi podzieli.

Nadciągająca burza


     Tymczasem nad Niemcami zaczęła gromadzić się czarna chmura. Na wschodnim froncie Niemcy zostali rozbici, Rosjanie parli naprzód i wypierali wroga ze swoich terenów. Nastroje stawały się coraz bardziej ponure.
W październiku dotarła wiadomość o klęsce Powstania Warszawskiego. Wiadomość ta była dla Jana i jego towarzyszy druzgocąca. Tysiące zabitych i rannych, Warszawa w gruzach, a wielu ocalałych zostało wywiezionych do zachodnich Niemiec. Polacy żyli już tylko jednym — oczekiwaniem na dzień wolności.
    Naloty następowały raz, czasem dwa razy w tygodniu. Ludność cywilna była przerażona. Radzieckie samoloty zrzucały kilka bomb i odlatywały. Po dwóch pierwszych, straszliwych bombardowaniach życie w Königsbergu zaczęło jednak wracać do pozornego porządku. Główne ulice oczyszczono z gruzu, zakłady pracy wznowiły działalność, sklepy spożywcze znów zaopatrywano w żywność i odzież.
Niemcy, mimo przegranej i rosnącej paniki, wykazywali się zorganizowaniem. W warsztacie u majstra praca toczyła się jak dawniej. Zaopatrywano szpitale, stocznię, kantynę i sklepy. Towaru było coraz więcej, mimo że wiele sklepów już nie istniało.
Jesienią 1944 roku Jan pomyślał jeszcze o urlopie, ale coś go powstrzymało. Przeczuwał, że wolność jest blisko i bał się wracać do Polski, by ktoś go nie rozpoznał. Wojska radzieckie zbierały siły pod Warszawą, formując front, który miał ruszyć na Polskę i Königsberg.

Nadzieja i śmierć


   Nadeszły święta Bożego Narodzenia. Niemcy obchodzili je skromnie, bez nadziei. Polacy przeciwnie— z radością i nadzieją. Z kolegami Jan produkował bimber, który wystarczył na całe święta. Zaraz po Nowym Roku majster wysłał żonę z dziećmi okrętem do Berlina, do rodziny. Wróciła po tygodniu — zawszona, wyczerpana, przestraszona. Morze było już zablokowane przez radzieckie i angielskie okręty.
Na początku stycznia 1945 roku Jan miał możliwość powrotu do Polski. Wahał się, lecz ostatecznie nie zdecydował. miał silne przeczucie, że wojna lada moment się skończy — i nie chciał ryzykować podróży przez front ani możliwego aresztowania w kraju. Marzył, że wróci samochodem załadowanym po brzegi, ale los postanowił inaczej. Zamiast niego pojechał Feliks Poterała. Dotarł do Łodzi 15 stycznia, a cztery dni później miasto zostało wyzwolone przez Armię Czerwoną.


* Na stronie IPN www.straty.pl istnieje wzmianka o tym, że poległ, jednak w świetle danych o zwolnieniu i pracy jako robotnik cywilny może chodzić o inną osobę o tym samym numerze jenieckim lub błędny wpis.