autor: Dominika Pawlikowska
Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie)
Poprzednie posty – losy Jana :
Nowe życie w Łodzi
Po drodze zatrzymywał się u znajomych albo u ludzi, do których został polecony. Ale coś nieodparcie pchało go dalej — do Łodzi. W Lutomiersku wsiadł do tramwaju i dotarł na ulicę Wólczańską 260, do wuja Wojciecha Rutkowskiego. Był 22 kwietnia 1941 roku.
Pod wskazanym adresem nie zastał nikogo — wszyscy byli jeszcze w pracy. Kiedy wrócili, przywitał się z ciotką, kuzynką jego matki. Rodzina Rutkowskich była liczna: wuj, ciotka i pięcioro dzieci — bliźnięta Józef i Marysia, a dalej Stanisław, Janek i Edek. Wuj był rymarzem z zawodu, Stanisław pracował w sklepie kolonialno-spożywczym, a Józef, ciotka i Janka zatrudnieni byli w fabryce. Marysia i Edek przebywali na wsi, na Młyniskach.
Zaczęło się nowe życie — życie w Łodzi pod okupacją. Rutkowscy mieszkali na parterze, w dwóch pokojach z kuchnią. Było ciasno, a jego przybycie jeszcze pogłębiło tę ciasnotę. Ciotka, kobieta niezwykle pracowita, wracała z pracy około trzeciej po południu i od razu zabierała się za gotowanie obiadu. Nie chciał być ciężarem. Czuł, że musi jak najszybciej znaleźć coś do roboty.
Pod koniec kwietnia, zupełnie niespodziewanie, spotkał na ulicy znajomego — Niemca, z którym razem uciekał ze Stawiszyna w 1939 roku. Był to Gustaw Benke. To spotkanie wydało mu się niepokojące, choć Benke podszedł z uśmiechem i bez złych intencji.
Dzięki znajomościom Stanisława, udało się zdobyć mu pracę. Stolarz — folksdojcz — prowadził warsztat i zgodził się go zatrudnić jako pomocnika. Praca okazała się spokojna i satysfakcjonująca. Niemiec miał dobrze wyposażony zakład, a on szybko się wdrożył. Pracodawca był zadowolony, a i jemu nie brakowało powodów do zadowolenia — miał zajęcie, zarabiał pieniądze, i nie czuł już, że tylko korzysta z gościny.
Czasem wyjeżdżali do prywatnych domów, zakładając okna lub drzwi. Wtedy gospodarze częstowali ich jedzeniem, co w czasie wojny było szczególnie cenne. Niemiec nie zdradzał typowej niemieckiej wyniosłości — był raczej uprzejmy, a może nawet przychylny. Wydawało się, że go polubił.
Codzienność powoli stawała się bardziej znośna. Po pracy grywali z kuzynami w karty, panowała rodzinna atmosfera. W Łodzi poznał wielu nowych ludzi, nawiązał znajomości i odwiedzał dalszą rodzinę — ciotkę Józefę Szymczakową oraz kuzynki Janczakówny.
Pewnego dnia, znów na ulicy, natknął się na Gustawa Benkego ze Stawiszyna. Uciekiniera z września trzydziestego dziewiątego. Nie ufał Niemcom, więc postanowił go zignorować. Udawał, że go nie poznaje. Ale Benke podszedł pierwszy i powiedział po polsku:
— Dzień dobry, panie Janku. Pan mnie pewnie nie poznał — razem uciekaliśmy.
Nie było wyjścia. Przyznał się, że owszem, przypomina sobie. Benke spojrzał na niego poważnie.
— Niech pan nie wraca do Stawiszyna — powiedział cicho. — Tam jest niebezpiecznie. A mnie się pan nie musi bać. Nikomu nie powiem, że pana spotkałem.
Nie był jednak pewny jego intencji. Od zawsze, zapytany, mówił napotkanym ludziom, że wybiera się do Warszawy. Tym razem też tak odpowiedział. Ale Benke tylko się uśmiechnął z lekką ironią:
— Pan mi nie wierzy. Niech pan robi, co chce.
Nie miał w sobie spokoju — choć Łódź dawała namiastkę bezpieczeństwa, on przeczuwał, że to tylko krucha iluzja. Tydzień po niespodziewanym spotkaniu z Gustawem Benkem, dawnym towarzyszem ucieczki, los zetknął go z jego córką — koleżanką ze szkolnych lat. Jej ostrzeżenie brzmiało poważnie: nie wracaj do Stawiszyna. To już nie było miejsce dla takich jak on. Słowa te zapadły głęboko w serce, a jednak dusza wciąż była niespokojna — jakby wewnętrzny głos wołał, że coś się kończy.
Łapanka na Wólczańskiej
Dziesiątego maja 1941 roku o świcie, jeszcze przed pełnym wschodem słońca, cała kamienica przy ulicy Wólczańskiej została otoczona. Niemcy pojawili się niespodziewanie, systematycznie przechodząc z mieszkania do mieszkania. Rozpoczęła się łapanka — nie na ulicy, jak to bywało wcześniej, ale w kamienicy. Spośród mieszkańców wytypowano zaledwie dwunastu — mężczyzn i kobiet. On i jego wuj, Wojciech Rutkowski, znaleźli się na tej krótkiej liście.
Zatrzymanych przewieziono do więzienia przy ulicy Kopernika. Stanisław, syn wuja, zdołał zdobyć lekarskie zaświadczenie o niezdolności ojca do pracy, dzięki czemu Rutkowski został wypuszczony. On jednak został — bezsilny wobec niemieckiej machiny.
Po dwóch dniach trafił do obozu przejściowego przy ulicy Łąkowej. To stąd wysyłano Polaków na przymusowe roboty do Rzeszy.
Odwiedziły go dwie ciotki — Rutkowska i Szymczakowa. Obóz przy ul. Łąkowej w Łodzi był jednym z niemieckich obozów zbornych, funkcjonujących podczas okupacji. Nie był to obóz koncentracyjny ani stały obóz pracy, lecz miejsce tymczasowego przetrzymywania Polaków schwytanych w łapankach, którzy następnie trafiali na przymusowe roboty do III Rzeszy. W obozie panowały złe warunki — ciasnota, głód, brak higieny i brutalne traktowanie ze strony niemieckiej obsługi. Transporty kierowano m.in. do Prus Wschodnich, Saksonii czy Bawarii, a wywiezieni trafiali do ciężkiej pracy w przemyśle, rolnictwie i budownictwie wojennym.
Ucieczka była jedną z opcji, ale przeważyła decyzja o wyjeździe. W Polsce zrobiło się zbyt niebezpiecznie. Wciąż spotykał dawnych znajomych — Niemców — i nigdy nie wiedział, kto go rozpozna.
Miał wciąż dwa fałszywe dokumenty, ukryte w butach. Wierzył, że mogą się jeszcze przydać.
Pruski koszmar
17 maja 1941 roku, nad ranem, zostali załadowani do pociągu. Kierunek: Prusy Wschodnie, daleko za Königsbergiem. Tam, wśród lasów i piasków, znajdował się obóz pracy strzeżony przez gestapo. Otoczony trzymetrowym ogrodzeniem z drutu kolczastego, przypominał więzienie — ale bez wyroków i bez sądu. Po prostu: przymus.
Mieszkali w surowych, drewnianych barakach. Piętrowe prycze, cuchnące sienniki, chłód nocy i głód dnia. Praca polegała na budowie drogi do przyszłego portu. Na każdych dwudziestu pięciu Polaków przypadał jeden niemiecki majster, a nad nimi — czarne mundury gestapo. Codzienna tyrania łopaty, grabienia piasku, dźwigania kamieni. A po pracy — zupa bez smaku i kawałek czarnego chleba.
Czasem można było kupić wędzonego dorsza. Niemcy dostarczali go do obozu w skrzyniach. Tylko wtedy czuło się przez chwilę, że jeszcze żyją.
Wśród więźniów poznał dwóch towarzyszy niedoli — Franciszka Kossaka z Łodzi i Franciszka Adamczewskiego z Ozorkowa. Razem dzielili ciężar niewoli, razem szukali w sobie resztek siły.
Pewnego dnia został pobity przez niemieckiego wartownika. Prawdopodobnie za swój zbyt dobry garnitur — jedyny znak normalności, dostarczony przez brata. Poniżenie było ogromne. Trząsł się ze złości. W środku zrodziło się coś więcej niż gniew — zrodziła się decyzja. Wiedział już, że długo tu nie wytrzyma.
Wielokrotnie zgłaszał chęć pracy w swoim zawodzie, ale majster jedynie kiwał głową i mówił, by czekać. Czekać? Nie było na co.
Pod osłoną ciemności
21 czerwca 1941 roku świat znów się zmienił. Wybuchła wojna niemiecko-radziecka*. W nocy słychać było potężne wybuchy — artyleria grzmiała w stronę Kłajpedy. Dwa dni i noce — huk, błyski, groza. W ich sercach rodziła się nadzieja. Może teraz Niemcy będą mieć własne kłopoty? Może odwrócą uwagę od nas?
Decyzja o ucieczce zapadła: 28 czerwca, w nocy. Zaczęli gromadzić zapasy. Chleb stał się walutą. On oddał za pół bochenka swój najlepszy pulower, kolega poświęcił marynarkę, trzeci — koszulę. Wieczorem, 28 czerwca, każdy z nich spakował po cichu walizkę i położył się w ubraniu.
O pierwszej w nocy rozpoczęli akcję. Okno baraku wychodziło na pole. Przecięli druty kolczaste przy pomocy nożyc i kombinerek. Z walizkami w rękach, z bijącym sercem, ruszyli w ciemność. Łąki były ciche. Noc — ciemna, ciepła. Mieli czas — pociąg odjeżdżał dopiero o 4:30.
Ale wtedy niebo rozdarła burza. Spadł ulewny deszcz, tak gwałtowny, że w ciągu minut byli przemoczeni do suchej nitki. Mimo to nie cofnęli się. O czwartej ruszyli w stronę stacji.
Kupili bilety do Königsbergu*.
Nikt ich nie zatrzymał.
O 5:30 siedzieli już w pociągu. Za oknami snuły się dymne chmury nad miastem. Byli wolni. Przynajmniej na chwilę.
Czarna chorągiew Soldau
Podróż wiodła dalej – do Allenstein, czyli Olsztyna. Był 29 czerwca 1941 roku, uroczystość świętych Piotra i Pawła. Na dworcu panował spokój. Święto sprawiło, że w pociągu było zaskakująco luźno – można było wygodnie usiąść, zregenerować siły. Około wieczora bez przeszkód dotarli do miasta. Pociąg do Torunia miał odjechać dopiero następnego dnia o piątej rano.
Nie mieli środków, by zapłacić za nocleg. Spojrzeli na mapę i zdecydowali się ruszyć w stronę lasu, gdzie można by choć na chwilę odpocząć. Gdy tylko znaleźli się między drzewami, rozszalał się deszcz. Las był mokry, ziemia nasiąknięta wodą, a noc zapadła szybko. Nazbierali gałęzi, żeby urządzić prowizoryczne siedziska, lecz ulewa nie ustępowała. W pewnym momencie rozpętała się burza. Płaszcze przemokły do suchej nitki. Zziębnięci i zrozpaczeni, nie potrafili powstrzymać łez.
Rano, około czwartej, wyruszyli w stronę dworca. Przemoczeni, głodni i nieprzytomni ze zmęczenia zdołali kupić bilety. Wydawało się, że najgorsze już za nimi – wtedy podszedł do nich cywilny funkcjonariusz policji kryminalnej. Bez słowa pokazał legitymację i rozpoczął kontrolę dokumentów. Po chwili pojawił się samochód. Zostali wciągnięci do środka i przewiezieni prosto do zamku w Olsztynie – siedziby gestapo.
Tam, 1 lipca 1941 roku, postawiono im zarzut szpiegostwa. Przyznali się do ucieczki z obozu pracy w Piławie i do tego, że chcieli znaleźć zatrudnienie w swoich zawodach. To nie wystarczyło. Każdy z nich otrzymał po 25 batów. Musieli liczyć uderzenia na głos. Jan dostał 28.
Po dwóch bezsennych nocach, przemoczeni, zziębnięci i głodni, zostali poddani brutalnemu śledztwu. Pragnienie paliło im piersi, języki przyklejały się do podniebienia. O ósmej rano pojawił się komendant gestapo z tłumaczem oraz esesman-oprawca. Przesłuchania rozpoczęto od Jana.
Kazano mu wykonać sto przysiadów z rękami uniesionymi do góry. Z tyłu czuwał esesman z gumową pałką, którą raz po raz uderzał w głowę lub plecy. – Schneller! Schneller! – ponaglał. Pot spływał Janowi po twarzy, nie był już w stanie liczyć. Czuł, że zaraz zemdleje, ale jego ciało nie pozwalało mu upaść. Po nim przesłuchiwano Kossaka i Adamczewskiego. Janowi było już wszystko jedno.
Po godzinie odpoczynku ustawiono ich w szeregu. Kazano im bić się nawzajem po twarzach. Jan miał bić Kossaka, Kossak – Adamczewskiego, a Adamczewski – Jana. Najgorzej wyszedł na tym Jan, bo Adamczewski był silny, a Kossaka żal było uderzać zbyt mocno. Był młody i szczupły. Gdy Jan uderzał zbyt lekko, gestapowiec smagał go pałką po plecach.
Kolejna godzina odpoczynku nie przyniosła ulgi. Jan konał z pragnienia. Potem ponownie wezwano go na przesłuchanie. Zmęczony, półprzytomny, powtarzał wciąż to samo. W pewnym momencie gestapowiec wyjął z szuflady pistolet, przyłożył do stołu i powiedział spokojnie:
– Zaraz cię zastrzelę.
Jan spojrzał mu w oczy i odpowiedział:
– Możesz mnie zastrzelić.
Gestapowiec przez chwilę przyglądał się Janowi uważnie. Potem, ku zaskoczeniu wszystkich, powiedział po polsku:
– Za to, że jesteś twardym Polakiem, nie zastrzelę cię.
Po chwili dodał:
– Chyba już wystarczy tej gimnastyki.
Jan został odesłany do drugiego pokoju. Po pół godzinie przyszedł ogrodnik. Dał każdemu po dwa kawałki chleba i kubek kawy. Kiedy odpoczęli, zaprowadzono ich do ogrodu, gdzie musieli skosić trawę. Wieczorem, po pracy, wrócili do celi.
Dwa dni później wezwano ich ponownie na przesłuchanie. Pytano o to samo, zmuszano do tych samych zeznań, ale już nie bito.
W Olsztynie przetrzymywano ich do 10 lipca. Tego dnia formował się transport do obozu karnego w Działdowie – Straflager Soldau. Przewożono tam więźniów z gestapo w Królewcu. Jan i jego towarzysze zostali dołączeni do kolumny.
Obóz w Działdowie – Soldau – był jednym z najstraszniejszych punktów na mapie niemieckiej okupacji. Istniał w różnych formach w latach 1939–1945. Przez jego bramy przeszło około 30 tysięcy ludzi, z czego 12–15 tysięcy poniosło śmierć. Dla wielu więźniów był to jedynie przystanek w drodze do jeszcze większych piekieł – Stutthofu, Treblinki, Majdanka, Auschwitz-Birkenau, Ravensbrück, Dachau, Mauthausen, Pomiechówka, VII Fortu w Poznaniu czy więzienia w Toruniu.
Obóz zorganizowano na terenie dawnych koszar wojskowych. Pod czarną chorągwią SS utworzono tam filię Stutthofu*. Całość otaczał wysoki na cztery metry płot z drutu kolczastego pod napięciem, wieże strażnicze i karabiny maszynowe czyniły z tego miejsca twierdzę bez możliwości ucieczki. Jedyna brama – wjazdowa i wyjazdowa – była pilnowana przez uzbrojone gestapo.
Koszary były dwupiętrowe. Przy bramie mieściła się strażnica, magazyny, sale przesłuchań, punkt kwarantanny i kontrola. Za nimi rozciągał się plac apelowy, a dalej – drugi dziedziniec.
Na stacji kolejowej w Działdowie czekał już kordon gestapowców z psami. W transportowanej grupie było siedemnaście Polaków, siedem Polek i pięciu Niemców. Po wyjściu z więźniarek zostali natychmiast otoczeni i poprowadzeni środkiem ulicy do obozu.
Na miejscu powitał ich komendant Walter – wysoki, tęgi SS-man. Gdy przemówił, każdemu przebiegł po plecach zimny dreszcz.
*Królewiec (Königsberg, dziś Kaliningrad) _ Port morski w Kaliningradzie ma długą historię sięgającą jeszcze średniowiecza, ale jego nowoczesna rozbudowa — szczególnie jako portu morskiego z pełnym zapleczem przemysłowym — miała miejsce głównie w okresie międzywojennym i w czasie II wojny światowej.
*Niemcy napadły na Związek Radziecki 22 czerwca 1941 roku, rozpoczynając największą operację wojskową w historii — operację „Barbarossa”. Hitler od początku głosił, że Niemcy potrzebują „przestrzeni życiowej na Wschodzie”, czyli podboju i kolonizacji terenów Związku Radzieckiego, szczególnie Ukrainy i Rosji Południowej. Zgodnie z jego ideologią Słowianie mieli być podporządkowani Niemcom lub całkowicie wypędzeni. Choć w 1939 roku Niemcy i ZSRR zawarły tajny pakt o nieagresji i podziale Polski, Hitler traktował go jako tymczasowy.
*Stutthof — niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny utworzony na anektowanych terenach Wolnego Miasta Gdańska (niem. Freie Stadt Danzig), w miejscowości Sztutowo, 36 km od Gdańska. Funkcjonował od 2 września 1939 do 9 maja 1945. Działał on łącznie 2077 dni. Stutthof był pierwszym i najdłużej istniejącym niemieckim obozem tego typu na terenach wchodzących aktualnie w skład Polski. W tym czasie przez obóz przeszło około 110 tysięcy więźniów pochodzących z 28 państw.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.