Autor: Dominika Pawlikowska
Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie)
Losy Jana :
Opracowanie na podstawie wspomnień Jana Przybyły (08.11.1919 Zborów - 15.02.2001 Kiączyn Nowy, pochowany w Stawiszynie)
Losy Jana :
- Młodość Jana Przybyły. Cz. I. Wojna.
- Młodość Jana Przybyły. Cz. II. Okupacja niemiecka
- Jan Przybyła. W niewoli. 1941. Cz. III.
- Obóz pod czarną chorągwią. Soldau. Cz. IV.
- Pierwsze dni w Königsbergu. Okupacja niemiecka. Cz. V.1943. 1944. Bombardowanie Königsberga. Cz. VI.
- 1945
- Powrót do domu. Cz. VIII
- Wspomnienia Jana Przybyły. Powrót do życia. Maj 1945. Cz. IX.
- Wspomnienia Jana Przybyły: Moje przeżycia w Urzędzie Bezpieczeństwa w Kaliszu. 1949. Cz. X.
- Rehabilitacja. Cz. XI.
15 stycznia wojska radzieckie, wspierane przez polskie oddziały, ruszyły całym frontem na
Warszawę i Königsberg. Już 19 stycznia miasto zostało oblężone. Był to bardzo mroźny dzień. Od północy wkroczyły wojska polskie — pojawiły się nawet na ulicach przy ogrodzie zoologicznym. Tam zginęło dwóch żołnierzy z Białegostoku.
Oddziały wycofały się, lecz wokół miasta zamknął się pierścień. Königsberg został uwięziony w kotle. Zapanowała panika. Zakłady stanęły, zapanowało bezprawie. Ludzie zostali bez pracy, bez środków do życia. Niemcy, chcąc ratować sytuację, przywieźli od wschodu kilka tysięcy owiec i koni, które skierowali do rzeźni, by wyżywić ludność.
Proroczy sen
Dnia 20 stycznia 1945 roku Jana odwiedziła jego dziewczyna Halina Jaworska oraz jego dobry znajomy — Hieronim Duszeńko, zwany przez wszystkich Hirkiem. Hirek pochodził z Pomiechówka, niedaleko Warszawy, i miał zostać szwagrem Janka Witkowskiego, który także pracował z Janem u majstra. Obydwaj znali się z rodzinnych stron.
Hirek był człowiekiem nieprzeciętnym. Jeszcze przed wojną ukończył studia, biegle władał pięcioma językami i nieustannie się dokształcał. W Niemczech pracował w prywatnym warsztacie jako mechanik, gdzie cieszył się dobrą opinią zarówno wśród Niemców, jak i współtowarzyszy niedoli.
Wojna zbliżała się do swego przesilenia. Wojska polskie i radzieckie wzmacniały swoje pozycje, szykując się do ostatecznego szturmu na miasto. Niemcy w popłochu zbierali robotników przymusowych i zmuszali ich do budowy barykad na ulicach. Zakład majstra znajdował się na wschodnich peryferiach Königsberga, a do linii frontu było zaledwie trzy kilometry. Gdy wiał wschodni wiatr, w całym mieście słychać było rosyjskie i polskie komunikaty, a wraz z nimi wojskowe piosenki — raz radzieckie, raz polskie.
Naloty odbywały się niemal codziennie. Nie były to masowe bombardowania, lecz raczej uciążliwe, pojedyncze ataki — jakby mające za zadanie męczyć i nie dawać Niemcom chwili wytchnienia. Ta nieustanna blokada była w pewnym sensie gorsza niż otwarty front. Nikt nie wiedział, gdzie padnie bomba. Człowiek nie był pewien dnia ani godziny. Życie zależało od ślepego losu.
W trzecim tygodniu oblężenia Niemcy ogłosili, że wszyscy obcokrajowcy muszą się stawić w wyznaczonych punktach zbiorczych, gdzie zostaną zatrudnieni. Zarządzenie to objęło również Halinę i Hirka. Halina trafiła do wojskowej kuchni, gdzie wraz z czterema innymi Polkami gotowała jedzenie dla żołnierzy. Hirek wrócił do swojego warsztatu niedaleko dworca.
Pewnej nocy, w zimnym i ponurym mieszkaniu, Hirek opowiedział Janowi i Halinie swój dziwny sen. Śniło mu się, że znajdował się w warsztacie, a z jego butów odrywały się podeszwy — zelówki — aż w końcu stanął zupełnie boso. Gdy Halina usłyszała to opowiadanie, spoważniała i powiedziała:
— Hirek, kochany… To bardzo niedobry sen. Oby cię tylko nic złego nie spotkało… Żeby nie przyszło jakieś nieszczęście!
Byli już przyzwyczajeni do życia pod bombami, ale postanowili, że w razie nalotu będą trzymać się blisko siebie. Umówili się, że jeśli zaczną się bombardowania, oni przyjadą do Jana lub Jan z kolegami uda się do nich.
Pożegnali się serdecznie. Halina i Hirek podziękowali majstrowi za gościnę, za ciepło i ludzkie podejście w nieludzkich czasach. Rozstali się, nie przypuszczając, że to ich ostatnie wspólne chwile.
Śmierć przyjaciela
Następnej nocy, niespodziewanie, nad miastem rozległ się warkot radzieckich samolotów. Eskadra zbombardowała południową część Königsberga i główny dworzec.
Rano, jeszcze zanim zabrali się do pracy, Jan z niepokojem wyglądał Hirka, ale ten nie przyszedł. Przeczuwając coś złego, przyspieszyli robotę w warsztacie, a potem razem z Jankiem ruszyli go odwiedzić.
To, co zastali, przeraziło ich. Warsztat, w którym Hirek pracował, został doszczętnie zniszczony. Lokum, w którym mieszkał, ocalało — ale było puste. Zaczęli więc przeszukiwać teren, odwalając gruzy kawałek po kawałku. Pod zawaloną bramą znaleźli ciało Hirka.
Zamarli.
Ręce im opadły, stali nieruchomo jak posągi. Janek, przyszły szwagier Hirka Duszeńko, wybuchnął płaczem. Rozpacz był tak szczera i przejmująca, że Jan sam nie potrafił powstrzymać łez. Odeszła bliska im dusza, przyjaciel i brat w niedoli. Człowiek wykształcony, zdolny, wartościowy Polak.
Hirek został trafiony odłamkami bomby. Większe uderzyły go w czoło — czaszka była pęknięta niemal na połowę. Inne odłamki trafiły go w brzuch. W kieszeni jego spodni Jan znalazł szkatułkę, w której znajdował się wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej. Szkatułka była lekko uszkodzona, ale obrazek pozostał nietknięty — jakby czuwał nad nim do końca.
Wieczorem Jan wrócił na miejsce śmierci przyjaciela. Zebrał mózg, który wypłynął z otwartej czaszki i włożył go na miejsce. Ułożyli ciało Hirka w bezpiecznym miejscu i przykryli kocem.
Gdy wieść o śmierci Hirka dotarła do kolegów, wywołała powszechny żal i rozpacz. Nikt nie mógł uwierzyć, że już go nie ma.
Na drugi dzień po śniadaniu wraz z kolegą Jankiem zabrali szpadel i narzędzia i poszli pochować ciało. Zabili z desek trumnę. W pobliżu przechodził tor kolejowy z wysokim nasypem. Na zboczu tego nasypu wykopali dół, aby tam złożyć ciało kolegi. Pomodlili się i zasypali trumnę, uformowali grób i zetknęli krzyż, a na krzyżu tabliczkę, po katolicku. Zmówili jeszcze modlitwę i ze smutkiem wrócili do domu.
Janek Witkowski wyraził życzenie, że gdy przeżyje wojnę, to zwłoki kolegi przywiezie do kraju, do Polski. Halina była zrozpaczona, wspomniała o proroczym śnie — jakby przeczuwała tę tragedię.
W tamtym miejscu i czasie, gdy każdy dzień był darem, a każda noc mogła być ostatnią, odejście Hirka Duszeńko było symbolem wszystkiego, co wojna mogła człowiekowi odebrać — przyjaźni, nadziei, przyszłości. Jan, Halina, Janek i pozostali zostali z bolesną pustką.
Oblężenie
W czasie oblężenia Königsberga niemieckie wojsko coraz wyraźniej widziało nadchodzącą klęskę. Twierdza była już całkowicie zamknięta w kotle – bez żadnego wyjścia, bez możliwości odwrotu, bez ratunku. Zaczęły się pierwsze dezercje, lecz władze partyjne wciąż twardo trzymały się swoich pozycji, nie dopuszczając nawet myśli o kapitulacji.
20 marca rozpoczęło się systematyczne niszczenie pozycji obronnych miasta ciężką artylerią. Główny szturm rozpoczął się 6 kwietnia 1945 roku. Walki uliczne były niezwykle brutalne i trwały nieprzerwanie przez trzy dni. Mimo silnych umocnień, determinacji niemieckiego dowództwa i znacznego garnizonu, obrona Królewca nie była w stanie oprzeć się potężnej sile nacierających wojsk radzieckich.
Przy głównym wejściu do północnego dworca – Nordbahnhof – po obu stronach leżały ciała niemieckich żołnierzy w pełnym umundurowaniu. Zwłok celowo nie usuwano. Miały budzić strach, przypominać o karze i przywracać dyscyplinę tym, którzy rozważali ucieczkę lub bunt. Było to makabryczne i okrutne widowisko, zwłaszcza dla ludności cywilnej. Przechodnie odwracali głowy, unikając widoku martwych, a kobiety zakrywały twarze, płakały i uciekały w popłochu. Śmierć leżała tam na widoku – na pokaz, jako ostrzeżenie przed złamaniem lojalności wobec systemu.
Po świętach wielkanocnych Niemcy zintensyfikowali przygotowania do obrony miasta. Na ulicach wznoszono barykady – solidne, rozbudowane, przygotowywane z gorączkowym wysiłkiem. Do ich budowy ściągano wszystkich robotników przymusowych z zakładów pracy. Wraz z barykadami powstawały także prowizoryczne baraki – schronienia dla tych, którym bomby odebrały dach nad głową.
Z warsztatu, w którym Jan pracował od miesięcy, codziennie wysyłano trzech ludzi do robót przy barykadach. Tego dnia w zakładzie zostali tylko on, Janek Witkowski i niemiecki majster. Z każdym porankiem stawało się coraz bardziej oczywiste, że szturm na Königsberg jest kwestią dni, może godzin. Trwali w milczeniu, jakby zawieszeni w ciszy przed nadciągającą burzą.
3 kwietnia przyszła wiadomość o eksplozji w miejscu, gdzie przy barykadach pracowali ich koledzy. Władysław Kędzierski został ranny – odprysk gruzu trafił go w plecy. Po południu przyniesiono go z powrotem do warsztatu. Majster obejrzał ranę z powagą, ale i z ulgą – nie wyglądała na groźną. Więcej było bólu i strachu niż rzeczywistego zagrożenia dla życia.
Władek nie wrócił już do robót w mieście. Od tej chwili został z nimi – z Janem i Witkowskim – w warsztacie. Codziennie razem nasłuchiwali z oddali pomruków frontu. Wewnątrz panowała atmosfera napięcia, jakby wszyscy trzymali oddech. A Jan czuł, że prawdziwy dramat miał się dopiero rozpocząć.
Poranek wśród ognia
Jan miał w Königsbergu przyjaciela – rzeźnika z Pomorza, Jana Czaplewskiego, który pochodził z Chojnic. Tamten związał się z młodą kobietą – Ireną Werczyńską, dziewczyną ze Zbierska, wioski leżącej ledwie cztery kilometry od rodzinnego Stawiszyna. Choć wojna oddzieliła ludzi od ich domów, to właśnie tutaj, w płonącym i oblężonym mieście, los zetknął ich drogi. Od początku radzieckiej ofensywy Jan i Irena mieszkali razem. Irena była w zaawansowanej ciąży, a termin porodu zbliżał się nieubłaganie.
To był czwartek, 5 kwietnia 1945 roku. Jan obudził się wcześniej niż zwykle – coś go tknęło. Przez ruiny i barykady, między zburzonymi kamienicami i popiołem, ruszył pieszo, by ich odwiedzić. Miał do pokonania około trzech kilometrów przez miasto, które oddychało już ogniem i grozą. Dotarł tuż po ósmej rano.
Kiedy wszedł do mieszkania, uderzyła go ciepła, prawie nierealna atmosfera. Irena właśnie urodziła – zaledwie pół godziny przed jego przyjściem. Na świat przyszedł chłopiec, zdrowy. Garnął się do życia, które ledwie co zaczęło wśród dymu i gruzu. Irena czuła się dobrze. Jan poczuł ulgę – rzadką w takich czasach. Usiadł z przyjacielem. Wypili po kieliszku – może i dwa – na zdrowie nowonarodzonego. W tym jednym momencie świat zdawał się zatrzymać. Jakby wojna choć przez chwilę ustąpiła.
Ale cisza była złudna. Zbliżała się dziewiąta, kiedy Jan pożegnał się z przyjaciółmi. Czuł dziwne wzruszenie, patrząc jeszcze raz na śpiące niemowlę zawinięte w koc. Pocałował Irenę w dłoń, przeżegnał się i wyszedł.
![]() |
Od lewej: Jan Przybyła, Irena Werczyńska ze Zbierska, Jan Czaplewski z Chojnic. 05.04.1945 Irena urodziła syna. |
Zaledwie kilka minut później zawyły syreny. Była dokładnie godzina dziewiąta. Alarm lotniczy. Nad miasto nadleciały eskadry radzieckich bombowców. Z nieba spadały bomby – jedna po drugiej – z hukiem, który rozrywał ziemię, ściany, dachy i ludzi. Warkot silników zagłuszał wszelkie inne dźwięki. Po chwili ruszyła artyleria, a potem potężne salwy z katiusz – ogniste języki uderzały w Königsberg jak grad ognia.
Miasto pogrążyło się w panice. Ludzie biegli bez ładu i celu, szukając schronienia. Niektórzy padali na ziemię, inni stali jak sparaliżowani strachem. W ulicach pojawiły się czołgi, piechota posuwała się naprzód, ulice zamieniały się w pole bitwy. Cegły sypały się z dachów, szyby roztrzaskiwały się z brzękiem, powietrze przecięte było wyciem pocisków.
Jan nie miał już możliwości powrotu. Nie miał też dokąd się skryć. Wśród szalejącego piekła znalazł skrawek murku, przysiadł, schował głowę w ramionach i czekał. Sam nie wiedział, ile czasu tam spędził. Minuty? Godziny? Miasto trawił ogień. Dla Jana – i dla tysięcy innych – rozpoczął się właśnie sądny dzień.
Droga przez ogień
Jan wiedział, że nie może zostać. Choć wokół szalało piekło, choć każda chwila mogła być ostatnią, podjął decyzję — musiał wrócić do warsztatu. Tam byli jego towarzysze: majster, Janek Witkowski, Władek Kędzierski. Gdzieś po drugiej stronie miasta, schowani w piwnicy, czekali… Może na niego?
Miał przed sobą trzy kilometry — ale to nie była droga, to była przeprawa przez sam środek piekła. Miasto tonęło w huku wybuchów, pocisków, bomb, salw artyleryjskich. Samoloty wciąż krążyły nad dachami niczym czarne ptaki śmierci. Z każdej strony świstały kule. Jan szedł, a w jego głowie, niemal automatycznie, dźwięczała modlitwa: Pod Twoją obronę...
Poruszał się skokami: od muru do muru, od jednej bramy do drugiej. Czasem musiał się rzucić płasko na ziemię, poczekać, aż przetoczy się seria z karabinu maszynowego. Innym razem czołgał się wzdłuż zawalonych ścian, wdychając kurz, sadzę i proch, które piekły gardło.
Miasto było jak cmentarzysko. Wraki samochodów, porzucone wozy, martwe konie. Ale przede wszystkim ludzie. Leżeli wszędzie — żołnierze i cywile, kobiety i dzieci. Nikt nie ratował rannych. Nikt się nie zatrzymywał. Każdy, kto żył, myślał tylko o przetrwaniu. Instynkt wypierał litość. Jan widział ludzi biegnących bez celu, potykających się, przewracających, wyjących z rozpaczy i przerażenia. Inni stali sparaliżowani – jakby już zrezygnowali.
Z centrum, przez płonące dzielnice, przez ruiny, przez ogień, Jan szedł w stronę peryferii. Każdy metr był walką – z bólem w nogach, z brakiem tchu, z lękiem, który potrafił paraliżować bardziej niż hałas wybuchów. Myśli krążyły w głowie jak szalone: „Czy zdążę? Czy dojdę? Czy to nie będzie moja ostatnia droga?”
Wyszedł o dziewiątej rano a gdy dotarł do warsztatu, była już pierwsza po południu. Cztery godziny drogi przez piekło. Gdy otworzył drzwi do piwnicy, wszyscy — majster, Janek, Władek i pozostali — siedzieli skuleni przy ścianach, bladzi, w ciszy. Gdy go zobaczyli, podnieśli się jak na komendę. Jan był mokry od potu, dłonie mu drżały, nie mógł złapać oddechu, ale żył.
Opowiedział im, co widział. Mówił o ruinach, o zabitych, o chaosie. O tym, jak uciekał. Jak nikt nikogo nie ratował. Wszyscy słuchali w milczeniu. Po chwili zapadła cisza — głęboka, jakby każdy z nich musiał to teraz przeżyć po swojemu.
Nad głowami wciąż rozlegał się odgłos artylerii, wycia katiusz i turkot gąsienic czołgów. Miasto konało. Tego wieczoru nikt już nie wierzył, że można tu przetrwać. Zaczęły się przygotowania do ucieczki. Niemcy, zanim zostali całkowicie odcięci, kazali sobie szyć plecaki. Majster także wcześniej polecił Janowi, by uszył jeden – i ten teraz okazał się bezcenny. W takich warunkach plecak był wszystkim: można było w niego zapakować chleb, koc, nóż, dokumenty – cały dobytek uciekiniera.
Wiedzieli, że następny dzień może przynieść wszystko: śmierć, niewolę… albo – jakby to słowo wciąż jeszcze miało sens – wolność.
Ostatnia noc
Noc z 5 na 6 kwietnia 1945 roku była nocą czuwania i niepewności. W powietrzu unosiło się coś dusznego, ciężkiego — napięcie, które nie pozwalało zasnąć. Jan i jego koledzy wiedzieli, że coś się zbliża. Mieli nadzieję, że Niemcy wreszcie skapitulują. Ale ci wciąż trzymali się twardo, jakby nie chcieli przyjąć do wiadomości końca.
W sąsiedniej kamienicy, w piwnicy tuż obok, od dawna urzędowało niemieckie dowództwo — sami wysocy oficerowie. Ich obecność była jak ostatni bastion pozornej władzy, ale nawet to złudzenie zaczynało się kruszyć.
Wieczorem 6 kwietnia majster zawołał Jana do siebie. Był dziwnie spokojny, może pogodzony z losem. Chciał jeszcze raz z nim porozmawiać — jakby przeczuwał, że to może być ich ostatnia rozmowa. Powiedział, że wszystko wskazuje na to, iż Rosjanie wejdą do miasta tej nocy albo nad ranem. Wskazał na zachowanie oficerów z sąsiedniej piwnicy — opuścili ją nagle, zostawiając wszystkie walizki, kufry i osobiste rzeczy, i ruszyli w stronę Śródmieścia. To nie była planowa ewakuacja — to była ucieczka.
Po chwili milczenia majster spojrzał Janowi w oczy i poprosił o przysługę. Gdyby Rosjanie przyszli i chcieli mu zrobić krzywdę — aby Jan się za nim wstawił. Z kieszeni wyjął pistolet i podał mu z wahaniem. Jan jednak potrząsnął głową.
— Broń u cywila to niebezpieczna rzecz — powiedział cicho. — Lepiej ją wrzucić do ustępu.
Majster zawahał się przez moment, a potem spełnił jego radę. Obaj usłyszeli głuche chlupnięcie, gdy stalowy ciężar zniknął. Następnie podał Janowi dłoń. Jan przyrzekł mu wtedy, że jeśli tylko będzie mógł, zawsze stanie po jego stronie.
Jeszcze tej samej nocy poszli razem do sąsiedniej piwnicy — tej, w której wcześniej rezydowali niemieccy oficerowie. Zastali tam porzucone mundury, skrzynie, futerały, torby – ślady ucieczki w pośpiechu. Front był już tak blisko, że nie było czasu na rozważania. Nie wiedzieli, co zrobić z tym wszystkim. Nikt już nie myślał o zdobyczach — myślano tylko o przeżyciu.
Około świtu ogień dotarł do kamienicy, w której mieszkali. Płomienie lizały dachy, dym zaczął wciskać się przez każdą szparę. Ulicą wstrząsały kolejne salwy z karabinów maszynowych i czołgów. Do wolności — jeśli w ogóle jeszcze coś takiego istniało — pozostały już nie dni, a godziny. Trzeba było tylko przetrwać.
Na podwórzu stał jeszcze jeden budynek — barak partyjny, w którym do niedawna urzędowali funkcjonariusze NSDAP. Jan i majster obserwowali przez wąski otwór piwnicznego okna, jak ci ludzie — do niedawna wszechwładni, pewni siebie — zaczęli się wyłaniać o świcie, jak szczury uciekające z tonącego statku. Byli to gestapowcy, ubrani w żółte i czarne mundury, uzbrojeni w automaty, pasy z granatami. Nerwowo rozlewali benzynę wokół baraku, a po chwili podpalili go i rzucili się do ucieczki w kierunku centrum. Nie było w nich już dumy, nie było buty. Tylko ślepa panika.
Jan patrzył, jak ich sylwetki znikają w szarym dymie i powiedział cicho do majstra:
— Zaraz tu będą Rosjanie.
Po tych słowach pobiegł do kolegów, by ich powiadomić. Wiedział, że teraz już wszystko się rozstrzyga.
Świt wolności
Była sobota, 7 kwietnia 1945 roku. Poranek zaczął się jak każdy poprzedni w oblężonym mieście – od huku karabinów maszynowych i serii z automatów. Front znajdował się już bardzo blisko. Barykada na Charlottenstrasse, zbudowana z gruzu i belek, oddzielała ostatni skrawek niemieckiego oporu od nadciągającego sowieckiego szturmu. Wszyscy w piwnicy wiedzieli, że to kwestia godzin. Jan siedział skulony razem z majstrem, Jankiem Witkowskim, Władkiem Kędzierskim i pozostałymi. Czekali. Aż nagle, chwilę po dziewiątej rano, rozległo się donośne rosyjskie „Uraaaa!”
Drzwi do piwnicy otworzyły się z hukiem. Wpadli radzieccy żołnierze – brudni, zmęczeni, z błyszczącymi oczami.
Nadeszła upragniona wolność… lecz nie taka, jaką wyobrażano sobie w najśmielszych snach. Padło słowo: „Cziasy!” Mieli oddać zegarki.
Zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek powiedzieć, Rosjanie zaczęli im przetrząsać kieszenie. Zegarki, obrączki, sygnety znikały jeden po drugim. Jan patrzył bezradnie, jak traci swój jedyny cenny przedmiot.
Jeden z czerwonoarmistów próbował ich bronić, krzyczał coś do kolegów, szarpnął któregoś za rękaw. Był inny – mówił po polsku. Jego matka pochodziła z Polski, ojciec był Rosjaninem. Podszedł do Jana.
– Ty Polak? – zapytał z powagą.
Jan skinął głową. W kilku słowach wyjaśnił, że jest ich tu kilku – Polaków, robotników przymusowych. Zapytał, co mogą teraz zrobić, co wolno im zabrać, co zostawić. Rosjanin spojrzał na jego walizkę.
– Lepiej chowajcie dobre rzeczy – powiedział szeptem. – Wszystko zabiorą. Schowajcie do starych worków, ubierzcie się byle jak. Oni myślą, że kto wygląda na bogatego – to Niemiec albo kolaborant.
Jan miał przy sobie trzy butelki bardzo mocnego bimbru. Wyciągnął jedną i podał mężczyźnie. Żołnierz wypił łyk, zakąsił chlebem i jeszcze raz ostrzegł: ci, co rabują najwięcej, często nie wracają z frontu. Giną. A najgorsi są ci, co mają po dziesięć zegarków na rękach. Doradził, by ukryli wszystko, co cenne.
Po chwili zniknął, ruszając z oddziałem w stronę Śródmieścia.
Wkrótce potem padł rozkaz: opuścić piwnicę i wycofać się za linię frontu. Choć miasto teoretycznie było już zdobyte, niemieckie pociski wciąż spadały na ulicę. Jan ruszył z innymi. Z plecakiem, walizką, zawiniętym w stary płaszcz kożuchem, w długich oficerkach, których cholewy ukrył pod spodniami. Ale nawet to nie pomogło.
Przeszli może pięćdziesiąt metrów, kiedy z bramy wypadła grupa żołnierzy. Dwóch, trzech do każdego z nich. Wycelowane pepesze, krzyki, zamieszanie.
– Dawaj! – wrzasnął jeden, mierząc Janowi w pierś.
Próby tłumaczenia, że są Polakami, na nic się nie zdały. Oficerki – zdjęte. Z kieszeni wyrwano mu drugi zegarek. Walizkę otwarto siłą, przetrząśnięto. Dwie pary butów – zabrane. Jedne, najstarsze, zostawiono. Bimber? Wzięli natychmiast. Jeden z żołnierzy kazał Janowi napić się z butelki. Gdy tylko przechylił szkło, żołnierz wyrwał mu je z ręki. Sprawdzał, czy nie trucizna. Jan miał też srebrny sygnet z narodową szachownicą i polskim orłem. W Niemczech nikt mu go nie zabrał – przechował go przez całą wojnę. Ale tu, w zdobytym Królewcu, nie miał już szans.
Żołnierz z automatem zarepetował broń.
– Zabiju, kak sobaku! – krzyknął.
Złapał Jana za dłoń i brutalnie zdarł sygnet z palca. Jan nie stawiał oporu. Patrzył tylko, jak wszystko, co miał, znika.
Zadowoleni z łupu, żołnierze jeszcze raz wrzasnęli: – Uchadi, Polaczek!
Złapał ostatnie buty w garść, zamknął walizkę, dźwignął plecak na plecy. Na nogach miał już tylko skarpety. Ruszył dalej, przez ruiny, dym.
W nocy z 8 na 9 kwietnia, po kilkudniowym zmasowanym natarciu, Königsberg padł. Generał Otto Lasch, dowódca twierdzy, złamał rozkaz Hitlera i podpisał kapitulację. Miasto skapitulowało, ale nie oznaczało to końca gehenny. Dla Polaków miał się zacząć kolejny rozdział tej wojny, może nieco inny, lecz wcale nie mniej trudny.
Punkt zborny
Dopiero w punkcie zbornym Jan spotkał Władka Kędzierskiego – przyjaciela z Mławy. Obaj byli zmęczeni, milczący.
Pierwsze kroki na wolności były wstrząsające. Nie tak ją sobie wyobrażali.
Ulice wciąż tętniły chaosem, a wśród ruin działy się rzeczy nie do opisania. Jan widział sceny, które wyryły się w jego pamięci na zawsze – kobiety niemieckie gwałcone na oczach przechodniów, krzyki tłumione przez strach i bezsilność. Bestialstwo nie znało narodowości ani kodeksu. To, co miało być wyzwoleniem, dla wielu stało się piekłem.
Wszyscy cywile – Niemcy i obcokrajowcy – zostali zapędzeni do dawnych koszar wojskowych, na wschodnich peryferiach miasta. Panował tam względny spokój. Od frontu dzieliły ich już trzy kilometry. Z oddali dobiegały jeszcze pojedyncze strzały, czasem zagrzechotał karabin maszynowy albo słychać było turkot czołgowych gąsienic. Nad Śródmieściem, gdy zapadał zmrok, widać było pomarańczową łunę – ostatnie podrygi konającego miasta.
W koszarach Jan znów natrafił na znajomą twarz – Leona Hwieśkę z Brześcia. Leon znał rosyjski i niemiecki, co natychmiast okazało się przydatne. Kiedy magazynierzy szukali dwóch ludzi do wydawania prowiantu – chleba dla Niemców i obcokrajowców – obaj się zgłosili. Ich nowym zadaniem stała się praca w kantynie.
Dzielili chleb, taszczyli worki, porządkowali kolejki. W dwóch dużych salach przebywali cywilni Niemcy – kobiety, dzieci, starcy – ale także kilkunastu niemieckich oficerów. Wśród nich Jan rozpoznał znajomą sylwetkę – majster Ehlert. Był tam z rodziną.
Po południu Jan zdobył zgodę i poszedł ich odwiedzić. Więźniom nie wolno było opuszczać budynku – mogli jedynie czekać, niepewni, co przyniesie jutro.
Majster i jego żona byli złamani. Patrzyli na Jana z rozpaczą. Głos Ehlerta był stłumiony, jakby zgaszony od środka. Mówił cicho, a jego żona unikała spojrzeń. To, co się wydarzyło poprzedniej nocy, było wstrząsające. Pani Ehlert została wielokrotnie brutalnie zgwałcona przez rosyjskich żołnierzy.
Jan słuchał w milczeniu. Wiedział, że nic nie może zrobić. Nie mógł cofnąć czasu, nie mógł ich ochronić. Była to sytuacja bez wyjścia – bez sprawiedliwości i bez ratunku. Tak wyglądała twarz wojny.
Wyszedł z koszar z ciężkim sercem. W głowie dudniło mu jedno zdanie: nie tak miało to wyglądać…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.