Etykiety

sobota, 19 lipca 2025

Powrót do domu. Cz. VIII.


W stronę Polski


    Niemiecka obrona, choć zacięta, została w ciągu kilku dni zmiażdżona potężnym natarciem Armii Czerwonej. Königsberg zamienił się w morze ruin – zgliszcza, w których życie gasło ostatnim tchem. Wśród tych ruin tysiące ludzi, którym udało się przetrwać oblężenie i doczekali wyczekiwanej ciszy. Ale nie był to jeszcze koniec ich drogi.

   Po tygodniu pobytu w obozie zbiorczym nadszedł czas segregacji. Polacy zostali oddzieleni – osobno ulokowano Rosjan, Białorusinów i Ukraińców, osobno Niemców, całkowicie odizolowanych. Wschodnich narodowości nie oszczędzano – byli pilnowani surowo. Polakom natomiast, ku zdziwieniu Jana, dano względną swobodę. Wyznaczono grupę siedmiuset osób, w tym jego, którym po spisaniu personaliów przydzielono suchy prowiant na dwa dni. Trzech radzieckich żołnierzy miało ich poprowadzić – pieszo, przez Litwę, w kierunku Polski.
   Maszerowali przez zniszczony świat – bocznymi drogami, od wsi do wsi. Po tygodniu zatrzymali się w dużym majątku. Tam czekała na nich polowa łaźnia. Rosjanie zorganizowali kąpiel, a potem rewizję bagaży. Każdego spisywano ponownie. Cała procedura trwała dwa dni – żmudna, ale nieunikniona. W międzyczasie przyjechała kuchnia polowa, rozdano gorący posiłek. Po dwóch noclegach w stodołach ruszyli znów – na południe, w kierunku ojczyzny.
   Tamtej drugiej nocy wydarzyło się coś, co Jan zapamiętał na długo. Była głęboka ciemność, ludzie spali wyczerpani – tak jak stali, byle pod dachem. Jan miał walizkę pełną osobistych rzeczy: materiału wełnianego, garniturów, swetrów, albumów fotograficznych i innych drobiazgów. Spał z plecakiem pod głową, walizka leżała z boku. Nagle – po północy – obudził go szelest. Ktoś wyskoczył ze stodoły, a on krzyknął, poderwał się, ale było już za późno. Żołnierz radziecki zniknął w mroku. Zniknęła też walizka.
Najbardziej bolała go utrata albumów. Zdjęcia z czasów okupacji – uśmiechy koleżanek, przyjaciół, twarze ludzi, którzy być może już nie żyli. Pamiątki z lat poniewierki, jedyne świadectwa przeżytego życia na obczyźnie.
Gdy tylko zaczęło świtać, Jan postanowił sprawdzić, co się stało. Wkrótce na podwórzu znalazł... swoją walizkę. Leżała zaledwie kilka metrów od stodoły. Ktoś najwyraźniej zabrał, przeszukał, ale zostawił to, co uważał za bezwartościowe. W środku były dwie piżamy, koszula i – co najważniejsze – ocalałe albumy.
Gdy Jan otworzył je drżącymi dłońmi, poczuł, jakby odzyskał cząstkę samego siebie. Te zdjęcia, choć zaledwie papierowe, były wartościowsze od złota.

Karawana


   Podróż była wyczerpująca. Chleb, który dostawali, nie nadawał się do jedzenia – był stary, twardy, spleśniały. Jan poczuł się źle. Bolał go żołądek, a odparzone stopy piekły żywym ogniem. Nie mógł dalej iść. W jednym z opuszczonych gospodarstw on i Władek Kędzierski znaleźli starą, drewnianą bryczkę. Dorobili do niej prowizoryczny dyszel, zapakowali bagaże i, gdy Jan nie był w stanie iść – wsiadał między toboły, a koledzy ciągnęli.
Bryczka stała się ich domem na kołach. Z opuszczonych gospodarstw wzięli dwa garnki, czajnik i worek kartofli – znalezionych w ziemnych kopcach. Wieczorami gotowali zalewajkę – prostą, ale ciepłą i sycącą. 

   Za ich przykładem poszli inni. Karawana rosła – po 10, 15 osób z improwizowanymi wózkami, zaprzęgniętymi w ludzkie ręce. Nikt już nie dźwigał plecaków – wózki, bryczki, taczki i wózki dziecięce pełniły rolę wozów. Ci, którym Rosjanie nie zabrali dobytku, wozili ze sobą wszystko – chleb, odzież, koce, zdjęcia. A wśród nich – dziewczęta, które pomagały przy gotowaniu, dzieliły się czym mogły i dodawały otuchy.

   Tak szli – zmęczeni, obolali, ale żywi – przez spalony świat, który powoli zostawiali za sobą. Za nimi pozostał Königsberg. Przed nimi – Polska. Jeszcze niewiadoma, jeszcze daleka. Ale wciąż najbliższa sercu.

Ostatnie dni w drodze


   Każdego wieczoru karawana wędrowców zatrzymywała się na nocleg w jednej z mijanych wsi. Gospodarstwa były opuszczone, stodoły puste – idealne na krótkie schronienie. Jedni gotowali na kuchniach w niemieckich domach, inni rozpalali ogniska pod gołym niebem, po cygańsku – każdy radził sobie, jak mógł. Zimne kartofle z kopców, kilka garnków, odrobina zalewajki – wystarczyło, by wieczorem poczuć zapach ciepłej strawy.
W grupie, z którą szedł Jan, było dziesięciu mężczyzn i dwie kobiety – siostra Władka Kędzierskiego z Mławy i Hela z Bydgoszczy. Obydwie dzielnie znosiły trudy wędrówki, gotowały, pomagały, jak tylko mogły.
   Minęli już Mrągowo i zbliżali się do Olsztyna, gdy trafili na dużą wieś, gdzie zaplanowano jeden dzień odpoczynku. Radziecki konwój – trzech żołnierzy – ogłosili koniec marszu. Jan szybko rozpoznał tego, który wcześniej zabrał mu garnitury i bieliznę. Mężczyzna paradował teraz z kilkunastoma zegarkami na przegubach obu rąk, a z kieszeni wystawały kolejne – świecące, błyszczące, jak łup zdobyty na wojennej loterii.
   Popołudniem dwóch z żołnierzy poszło do lasu – mówili, że na zające. Wieczorem wrócił tylko jeden. Ten z zegarkami zniknął bez śladu. Ludzie szeptali po kątach, snuli domysły. Tak czy inaczej, od tej chwili konwój stopniał do dwóch żołnierzy.
Wśród kolegów Jana był jeden, który trzymał w walizce niemieckie pięćsetmarkowe banknoty. Traktowano je jak śmiecie. Gdy stopy zaczęły puchnąć, niektórzy owijali je właśnie tymi banknotami, jakby były zużytą gazetą. Wkrótce miało się okazać, że to nie była mądra decyzja. Świat po wojnie szybko się zmieniał, a waluta, którą pogardzano, zyskiwała niespodziewaną wartość.

Pociąg do wolności


   Dwa tygodnie później – 27 kwietnia – po południu karawana dotarła do dużej wsi niedaleko Ostródy. Widać było, że coś się zmienia – atmosfera była inna, jakby mniej wojskowa, bardziej cywilna. Niebawem przyjechały dwa ciężkie samochody ciężarowe z radzieckimi żołnierzami. Jeden z oficerów wysiadł i poinformował wszystkich, że dziś będą mogli zostać na noc we wsi. Samochody przywiozły też chleb i suchy prowiant – rozdano każdemu tyle, by starczyło na podróż.
Oficer mówił głośno i wyraźnie: – Jutro, 28 kwietnia, o godzinie 9:00 rano podstawiony zostanie specjalny pociąg. Ruszy w stronę Warszawy. Stamtąd każdy pojedzie już na własną rękę – do swojej miejscowości, do swoich bliskich. W Ostródzie konwój zakończy swoją misję.
   Jan słuchał w milczeniu, czując, jak wzruszenie ściska mu gardło. Po tylu tygodniach wędrówki, po tylu dniach głodu, grabieży i ucieczek, słowo „pociąg” brzmiało jak brama do nowego życia.
Jeszcze jeden nocleg – ostatni pod cudzym niebem. Jutro znów będzie bliżej domu.

Warszawa będzie żyła !


   W Ostródzie, na rozległym placu, musieli zostawić wszystkie pojazdy – kto co miał: wozy, wózki, podręczne środki transportu. Każdy zabierał jedynie swoje walizki i plecaki. Ruszyli pieszo na bocznicę kolejową, gdzie już czekał podstawiony pociąg. Tam odbywało się pożegnanie – pełne wzruszeń, ściskanych rąk. Koledzy i koleżanki żegnali się serdecznie, bo każdy ruszał w inną stronę Polski. Na każdej stacji ktoś wysiadał – pociąg niósł ich przez wolny, ale zniszczony kraj.
On wracał już tylko z jednym kolegą – Władkiem Kędzierskim, z którym pracował razem w warsztacie. Towarzyszyła im siostra Władka, Władzia, również repatriantka z Königsbergu. Razem kierowali się do Mławy. W pociągu spotkali jeszcze kilku Polaków z okolic tego miasta, którzy usilnie namawiali go, by wysiadł z nimi i zatrzymał się u nich, choćby na chwilę.
   28 kwietnia, po południu, pociąg wtoczył się na stację w Mławie. Wreszcie – ojczysta ziemia, wolna od Niemców. W domu  Kędzierskich przyjęto ich bardzo serdecznie. Rodzina zebrała się niemal natychmiast i zaczęło się spontaniczne świętowanie. Całą noc, aż do rana, trwały rozmowy, śmiech i wspomnienia – nikt nie chciał kończyć tego spotkania. Byli szczęśliwi.
   29 kwietnia spędził w Mławie, cały dzień u Władka. Po południu rozpoczęło się kolejne przyjęcie – tym razem z udziałem kolegów gospodarza, którzy, dowiedziawszy się od niego, jakim był towarzyszem w trudnych latach okupacji, nie chcieli go wypuścić z miasta.

   Jednak 30 kwietnia musiał ruszyć dalej. Przez Mławę jechał pociąg do Radzymina – wsiadł do niego, a stamtąd przesiadł się na wąskotorówkę kursującą do Warszawy. Dojechał nią na Pragę. Na miejscu postanowił złapać jakąś okazję. Los się uśmiechnął – po około pół godzinie zatrzymał się obok niego wóz konny, na którym siedziało dwóch polskich żołnierzy. Jechali właśnie po prowiant dla wojska na Dworzec Zachodni.
Był 1 maja 1945 roku. Z Pragi pojechał przez całą Warszawę – i właśnie wtedy zobaczył coś, czego nie zapomni do końca życia. Spalona stolica.
   Gdziekolwiek się spojrzało, wzrok natrafiał na gruzowiska i wypalone szkielety kamienic. Między rumowiskami przemykały szare sylwetki staruszków – uparcie przetrząsali gruz w poszukiwaniu czegokolwiek. Warszawa w 1945 roku była miastem ruin – widokiem niemal apokaliptycznym. Po Powstaniu Warszawskim, trwającym od sierpnia do października 1944 roku, Niemcy przystąpili do systematycznego niszczenia miasta. Stolica Polski niemal przestała istnieć. Stare Miasto zostało zrównane z ziemią niemal w stu procentach. Ulice i drogi były zasypane – poruszanie się po nich przypominało wędrówkę przez skaliste urwiska.
Przed wojną Warszawa tętniła życiem – mieszkało w niej niemal milion trzysta tysięcy ludzi. W styczniu 1945 roku, na lewobrzeżnych peryferiach, przetrwało zaledwie dwadzieścia tysięcy. Nie było drzew, nie było ptaków. Nie ćwierkały wróble, zniknęły gołębie. Place zamieniły się w prowizoryczne cmentarze.
Zgliszcza ukochanej stolicy zrobiły na nim przygnębiające, niezatarte wrażenie. Trudno dziś uwierzyć, że na tym cmentarzysku, na tych gruzach i popiołach, po trzydziestu paru latach wyrosło znów piękne miasto.
Dopiero na zrujnowanym Dworcu Zachodnim dostrzegł trochę ludzi – czekali na pociąg, z walizkami, plecakami, w łachmanach i roboczych ubraniach. Jedni wracali ze wschodu na zachód, inni z zachodu na wschód – każdy w drogę, w poszukiwaniu domu, rodziny, życia. Spojrzał na nich – i pomyślał: Warszawa będzie żyła. Polska będzie żyła.

W poczekalni 


   Z Warszawy wielu ludzi uciekało w stronę Łodzi. On także ruszył tą trasą. W Skierniewicach miał przesiadkę — było to 1 maja 1945, wieczorem. Zrobiło się chłodno. Schronili się w dworcowej poczekalni — on i kilku innych podróżnych, którzy tak jak on wracali z Niemiec.
Po chwili do pomieszczenia weszło czterech żołnierzy. Dwóch w polskich mundurach: podporucznik i kapral, oraz dwóch bez dystynkcji, ale łatwo było się domyślić — to radzieccy żołnierze. Mieszanka mundurów nie budziła już zaskoczenia. To była codzienność — UB i NKWD działające ramię w ramię.
   Zaczęli legitymować wszystkich obecnych. W poczekalni było jeszcze trzech Polaków i trzy młode kobiety — wszyscy, jak on, wracali z Niemiec. Było też kilka handlarek z Warszawy, z którymi żołnierze szybko się „dogadali”. Widać było, że to nie ich pierwszy taki kontakt.
Jego grupka — czterech mężczyzn i trzy dziewczyny — miała przy sobie po jednej walizce, trochę bagażu. Cudem ocalały dobytek po niemieckich rewizjach. Nie mieli dokumentów. Władze radzieckie zabrały im wszystko, nie dając w zamian żadnych zaświadczeń. On miał przy sobie jedynie niemieckie prawo jazdy — to było wszystko.

Prawo jazdy Jana Przybyły zdobyte w czasie pracy przymusowej w Königsbergu


   Ustawiono ich razem. Żołnierze zaczęli sugerować, że są Niemcami, szpiegami, dezerterami. Straszyli, że zabiorą ich na komendę. Poczuł, jak coś się w nim buntuje. Patrzył w twarz podporucznika i zapytał:
— Czy ja już jestem w wolnej ojczyźnie? W Polsce?
Wiedział, do czego to wszystko zmierza. Próbowali ich obrabować do reszty. Wielu, którzy wracali z zachodu — robotnicy przymusowi, jeńcy, byli więźniowie — przekonywało się na własnej skórze, że ojczyzna, do której tak tęsknili, zmieniła się nie do poznania. Zamiast powitania czekały ich podejrzenia, rewizje, areszty. Nowa władza, choć nazywała się ludową, patrzyła na wracających jak na potencjalnych zdrajców. Kto żył za linią frontu? Kto przetrwał w Niemczech? A może kolaborował? A może coś ukrywa?
Nie wytrzymał. Zaczął krzyczeć. Przeklinał.
— Jest mi wszystko jedno! — rzucił w rozpaczliwej furii. — Ścigali mnie przez całą okupację, gestapo, pięć lat! Wracam do kraju i jestem traktowany jak bandyta?!
Głos mu się załamał. W oczach stanęły łzy.
— Przejeżdżałem dziś przez Warszawę… przez ruiny mojej stolicy! Broniłem Jej w trzydziestym dziewiątym, walczyłem za Nią! Dziś, patrząc na nią, pękło mi serce!
Żołnierze spojrzeli po sobie. Szepnęli coś na ucho. Podporucznik skinął głową.
— Ty jesteś wolny — powiedział do niego. — Reszta idzie z nami.
Ale on nie mógł tego znieść. Spojrzał na współtowarzyszy — zmęczone twarze, oczy przepełnione strachem i bezsilnością.
— Jeśli oni idą, to ja też idę — odpowiedział spokojnie, ale stanowczo.
   Zabrano ich do starego, poniemieckiego baraku. W oknach nie było szyb. Gdy siedzieli tam w ciszy, powiedział, że nie jedli dziś niczego. Po dłuższej chwili przyniesiono im po kawałku czerstwego chleba i kubek gorzkiej, czarnej kawy.

Zaświadczenie wydanie przez UB w Skierniewicach 02.05.1945


Tak właśnie wyglądało powitanie w wolnej ojczyźnie. W baraku bez szyb.


Maj 1945


   Na zewnątrz panowała wyjątkowo nieprzyjemna pogoda. Lał zimny, ulewny deszcz, a powietrze przeszywał chłód. Pomieszczenie w którym zostali zamknięci, pełne było przeciągów. Wiatr hulał przez okna bez szyb, a zimno wdzierało się do środka.
Zniecierpliwiony Janek zapukał w drzwi, ściągając dyżurnego kaprala. Poprosił o koce i osłonięcie okien — warunki były nie do zniesienia. Kapral wzruszył ramionami: koców brak, nic nie da się zrobić. Wtedy nie wytrzymał — zażądał rozmowy z kimś odpowiedzialnym, kimś, kto tu rządzi. Groził, że jeśli sytuacja się nie zmieni, wyważą drzwi i odejdą. Dziewczyny zaczęły krzyczeć i walić pięściami w drzwi.
   Kapral, widząc determinację grupy, odszedł i po chwili wrócił z podporucznikiem. Ten wszedł do środka i lodowatym tonem zapytał:
— Co wam się tu nie podoba?
Janek zaczął mówić spokojnie, lecz stanowczo. Pokazał mu warunki: wilgoć, chłód, brud. Nawet zwierzęta nie wytrzymałyby w takich warunkach. Zapytał wprost:
— Czy chcecie nas wykończyć? Niemcy nas nie zabili, a Polacy mają to uczynić?
Oficer nie odpowiedział, ale po chwili pojawiło się dwóch żołnierzy. Zasłonili okna jakimiś płytami, przynieśli dwa snopki słomy i po jednym kocu dla każdego. Dopiero wtedy mogli się położyć. Taki był ich pierwszy dzień na ojczystej ziemi — zimny, smutny i pełen zawodu.
   Do rana nikt ich nie niepokoił. O świcie, 2 maja 1945 roku, dostali po dwa kawałki chleba i kubek czarnej, gorzkiej kawy. O ósmej rozpoczęły się przesłuchania. On poszedł pierwszy. Przez ponad godzinę odpowiadał na pytania podporucznika Józefa Kraski z Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Skierniewicach. Po wszystkim otrzymał zaświadczenie, że powraca z Niemiec do miejsca zamieszkania.

   Jeszcze tego samego dnia, po południu, wsiadł do pociągu jadącego do Kalisza. Była noc, gdy o 23:00 dotarł na dworzec. Znalazł konną dorożkę i dotarł na Łazienną 7, gdzie mieszkało małżeństwo – Władysław i Izabela Sztutowie. Dawni znajomi z czasów wojny. To z Izabelą i jej matką handlował towarami na czarnym rynku okupowanej Polski.
   Przyjęli go serdecznie. Pili gorącą herbatę i długo w noc opowiadali o wojennych przeżyciach. Dopiero nad ranem położył się na parę godzin. Władysław Sztutow, Litwin z pochodzenia, przed wojną ukończył szkołę stolarską w Liskowie. Jego żona, Izabela z domu Wróblewska, mieszkała wcześniej na ulicy Ciasnej. Kiedy zapukał do ich drzwi, przyjęli go serdecznie. Do późnej nocy rozmawiali o przeszłości — o wojennych przeżyciach. Nad ranem położył się na trzy godziny, by choć trochę odpocząć. Po śniadaniu podziękował za gościnę i wyruszył w dalszą drogę — na ulicę Stawiszyńską, mając nadzieję, że uda mu się złapać okazję do Stawiszyna.

   Po godzinie czekania los znów się do niego uśmiechnął. Nadjechał wojskowy samochód ciężarowy. Kierowcą był radziecki żołnierz, który jechał po cukier do cukrowni w Zbiersku — zaledwie cztery kilometry za Stawiszynem. Zgodził się go zabrać, ale zażądał wódki. On jej nie miał, ale obiecał, że w Stawiszynie mieszka brat i z pewnością znajdzie się coś mocniejszego.
   Dojechali do rynku w Stawiszynie. Tam, przed wojną, brat Józef prowadził piekarnię. Nie wiedział, czy brat przeżył wojnę. Z nadzieją i niepokojem wszedł do otwartego sklepu. I wtedy go zobaczył. Wpadli sobie w ramiona — łzy mieszały się z radością. Radziecki żołnierz patrzył na nich z boku, kiwał głową i cieszył się razem z nimi.
Zapytał brata o wódkę. Józef miał trochę domowego bimbru. Żołnierz wypił ćwiartkę, uśmiechnął się i powiedział, że wstąpi jeszcze, gdy wróci z cukrowni. I tak też się stało — po dwóch godzinach znów zjawił się u brata. Tym razem przywiózł worek cukru i w zamian zażądał trzech litrów wódki. I tak doszło do wymiany: cukier za bimber.


   W rodzinne strony Jan powrócił 3 maja 1945 roku, po pięciu i pół roku niemieckiej okupacji. Choć przez te lata los ciężko go doświadczył, był cały i zdrowy! 
Wierzył, że to opieka Matki Bożej, Królowej Polski, uratowała mu życie. To właśnie 3 maja — w Jej święto — dane mu było powrócić do wolnej Polski.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.