Etykiety

piątek, 11 lipca 2025

Pierwsze dni w Königsbergu. Okupacja niemiecka. Cz. V.



Pierwsze dni w Königsbergu*


   Kazano im się rozebrać i oddać rzeczy do odwszawiania. Potem skierowano ich do łaźni. Zaczęła się prawdziwa męczarnia. Traktowano ich jak zwierzęta – najpierw lano na nich lodowatą wodę, potem wrzątek, a następnie pomieszczenie wypełniła para. Wagon był zamknięty na głucho. Wydawało się, że Niemcy chcą ich w ten sposób wykończyć. Gdy w końcu otwarto drzwi, cztery osoby leżały nieprzytomne.
To była gra, zabawa z życia i śmierci – urządzona przez Szwabów.
   Kazano im się ubierać, ale gdy otworzył swoją walizkę, wszystko było zbutwiałe. Wrzucili ich znów do pociągu. Dowiedzieli się, że jadą do Königsbergu.

Koenigsberg. Miasto Immanuela Kanta, filozofa,
 ur. 1724 w Królewcu.  Źródło: domena publiczna.

   Na dworzec główny przybyli o trzynastej. Czekał już na nich samochód, który zawiózł ich do Arbeitsamtu – niemieckiego urzędu pracy. W transporcie byli różni fachowcy: fryzjer, fotograf, stolarze, robotnicy – i on, jeden rzeźnik. Kierownikiem urzędu pracy był Niemiec o nazwisku Merta. Mówił po polsku, a z czasem wyjawił, że ukończył studia w Warszawie.
– Jaki masz zawód? – zapytał, patrząc mu prosto w oczy.
– Rzeźnik – odpowiedział.
Merta gdzieś zadzwonił, a potem rzekł, że wyśle go do dobrego majstra. – Jeśli się dobrze spiszesz – powiedział – będziesz miał dobrze.
Napisał adres. Rzeźnik miał nazywać się Fritz Ehlert i mieszkał w samym sercu starego miasta.
   Byli głodni jak wilki. Teraz przydało się dwadzieścia marek zaszytych w czapce. Kupił za nie trzy bochenki chleba. Podzielił między kolegów. Prosił, by jedli powoli. Dwóch zlekceważyło przestrogę. Jeden zachorował ciężko, drugi dostał skrętu kiszek i zmarł.
Rozdzielili się. Każdy poszedł pod wskazany adres. On dotarł do sklepu rzeźnickiego i zastał tam żonę majstra – młodą, dość tęgą kobietę w jego wieku, typową żonę rzeźnika. Skłonił się, podał skierowanie. Kobieta kazała czekać, po czym wróciła z mężem.

   Fritz Ehlert był niewysokim, schludnym blondynem. Zmierzył go wzrokiem – tylko skóra i kości. Trudno się dziwić: kto by pomyślał, że to rzeźnik?
Miał czeladnika – Ryszarda Bykowskiego, zniemczonego Polaka. To on tłumaczył ich rozmowę. Cały personel – dziewięć osób – zgromadził się wokół. Wszyscy słuchali, gdy opowiadał, że trafił do ciężkiego obozu za ucieczkę z Pilawy. Że jest głodny, wyczerpany, ale zna się na fachu.
Zobaczył, że twarze wokół sposępniały. Przestali widzieć w nim wygłodzonego Polaka – zaczęli widzieć człowieka.
   Majster polecił dać mu jeść. Kucharka postawiła przed nim miskę kartoflanki i kawałek serdelki. Chciała dołożyć, ale grzecznie odmówił – musiał uważać z jedzeniem. Zaprowadzono go do warsztatu. Właśnie kończono pracę. Dostał robocze ubranie. Majster przyglądał się, jak zabiera się do zajęć.
Józef Zielonka,
 fryzjer z Łodzi

   Na noc poszedł do kwatery – dwa duże mieszkania przy Holestrasse, gdzie już mieszkało dwunastu Polaków. Dla niego przygotowano trzynaste łóżko. Przywitał się. Poprosił, by nieco odsunęli łóżka – ostrzegł, że może być zawszony po obozie. Nie zrozumieli go. Odezwały się głosy niezadowolenia. Poczuł, jakby był obcy nawet wśród swoich.
Tylko jeden spojrzał na niego życzliwie – fryzjer z Łodzi, Józef Zielonka. Zbliżył się do niego i cicho zapytał, czy zna miasto i czy mógłby kupić sabadylę.
– Chcę się wysmarować, pozbyć robactwa – wyjaśnił.
Józef nie wahał się ani chwili. Poszedł do miasta, przyniósł litr sabadyli. Wieczorem razem zrobili dezynfekcję – wygotował bieliznę, umył się, nasmarował. Nad ranem powtórzył cały rytuał. Skóra piekła, ale pierwszy raz od dziesięciu tygodni spał w łóżku. I nie gryzły go już wszy.

Egzamin rzeźnika


   Rankiem, o szóstej, szedł do pracy. Czuł się już nieco lepiej – sabadyla zrobiła swoje. Majster dał mu biały fartuch, czapkę i rzeźnicki nóż. Ryszard, czeladnik, rzucił mu ćwiartkę jałówki – mięso było ułożone odwrotnie, nieprzypadkowo. Czuł, że to próba. Niemcy chcieli zobaczyć, co potrafi ten wychudzony Polak.
Naostrzył nóż i wziął się za trybowanie. Mięśnie mu drżały, ale dłonie wiedziały, co robić. Pracował szybko, czysto. Rzucał tylko krótkie spojrzenia na Ryszarda – ten jeszcze nie skończył.
Był spocony, osłabiony, ale chciał pokazać, że potrafi. Że nie jest byle kim. Gdy skończył, majster przyglądał mu się w milczeniu. Potem klepnął go po ramieniu, podał papierosa i powiedział krótko:
– Dobra robota.
   Wysłał go na chwilę odpoczynku. Sam pojechał po towar do rzeźni. Gdy wrócił, przywiózł ze sobą kilku kolegów – rzeźników. Przyszli zobaczyć „polskiego fachowca”. W warsztacie trybował świńskie głowy – nóż śmigał w rękach. Niemcy stali, patrzyli, aż w końcu któryś z nich powiedział:
– Dobry czeladnik.
Majster uśmiechnął się. Przyniósł butelkę koniaku, poczęstował wszystkich, jego też.

   Tego wieczoru kucharka przygotowała mu kolację. Wrócił na swoją kwaterę na Holestrasse, w sercu obcego miasta, ale z poczuciem, że tego dnia coś się zmieniło. Pokazał, że Polacy też mają fach w ręku.
Na kwaterze zabrał się za walizkę. Garnitur spleśniały, bielizna w strzępach. Pożyczył od Józefa mydło i szczotki. Wyczyścił wszystko, co się dało. Zjedli razem kolację, rozmawiali do późna. Czuł, że w Józefie zyskał nie tylko kolegę, ale kogoś w rodzaju brata. Po tylu tygodniach piekła i upokorzeń – to było bezcenne.
W nocy spał jak suseł. Był przemęczony, ale spokojny.

Königsberg / Królewiec. 14.02.1943. Jan Przybyła stoi w środku. Niżej Józef Zielonka, fryzjer z Łodzi.
 Königsberg / Królewiec. 14.02.1943. Jan Przybyła stoi w środku.
Niżej Józef Zielonka, fryzjer z Łodzi.

Fachowiec z polskiej wsi


   Następnego dnia znów wstał o szóstej i poszedł do pracy. W piątki gotowali podroby na wędliny. Tym razem dostał wilka – maszynę do mielenia. Kręcił szybko, sprawnie. Cały czas czuł, że jest pod obserwacją, ale w swoim fachu był pewny siebie.
Majster pytał – z pomocą Ryszarda – gdzie się tego wszystkiego nauczył.
– W Polsce. Na wsi. U majstra – odpowiedział.
Trudno było Fritzowi uwierzyć, że na polskiej wsi można nauczyć się takiej roboty. Ale patrzył, jak mięso znika w wilku, jak wszystko idzie sprawnie – i zaczynał rozumieć.
   W sobotę od trzynastej był fajrant. Wszyscy zajmowali się sobą: praniem, prasowaniem, szykowaniem się na niedzielę. On też wyprasował sobie garnitur. Chciał jakoś wyglądać.
   Niedziela była dniem spotkań. Do ich kwatery przychodzili Polacy z innych części miasta. Rozmawiali, grali muzykę na patefonie, niektórzy nawet tańczyli. Tego dnia poznał dwóch kolegów po fachu – obu z Łodzi. Władysław Wódz i Władysław Niedzielski. Pracowali u Niemców, tak jak on. Niedzielski był z żoną. Przeżył całą wojnę, ale zginął w jej ostatnich dniach – od bomby. Tak opowiedział to już później ktoś z ich wspólnej kwatery.

Z tymi ludźmi żył aż do końca wojny. Byli w dobrej komitywie.

Majster z Königsbergu


  Majster, u którego pracował, pochodził ze wsi i był synem bauera. Ojciec – Niemiec z krwi i kości – prowadził gospodarstwo z niemiecką skrupulatnością, matka zaś była Polką. Miał drugą żonę, kobietę z zupełnie innego świata – córkę dyrektora fabryki likierów i wódek. Jej ojciec, dyrektor Unruh, nie ukrywał swego krytycznego stosunku do Hitlera. Niewielu miało wówczas odwagę, by mówić o tym głośno, a on był jednym z nich. To rzucało cień na rodzinę, ale zarazem budziło szacunek.
   Majster miał z drugą żoną dwoje dzieci – chłopca, Manfreda, i dziewczynkę, Monikę. Dzieci biegały po podwórzu, czasem wpadały do sklepu.
W tak dużym mieście jak Königsberg rytm pracy w sklepie mięsno-wędliniarskim był ustalony. Codziennie na ladzie musiał leżeć świeży towar. Miasto wymagało zaopatrzenia – niezależnie od pogody czy nastrojów politycznych. W poniedziałki, środy, czwartki i soboty przygotowywano kiełbasy parzone: parówki, serdelki, serdelową, salami i zwykłą kiełbasę, czasem też suchą, długo dojrzewającą. To były dni intensywnej pracy – mięso, przyprawy, maszyny, para unosząca się z kadzi i znajomy zapach przypiekanego jelita.
We wtorki i piątki robiono wyroby gotowane: salcesony, pasztetową, kaszankę. Dni te miały inny rytm – więcej mieszania, parzenia, pilnowania temperatury i proporcji. Wszystko musiało być zrobione dokładnie. Błąd kosztował nie tylko utratę towaru, ale i szacunek majstra, a ten był surowym egzaminatorem.
W poniedziałek, jak co tydzień, znów przypadło mu robić kiełbasy parzone. I jakby tego było mało – miał kolejny egzamin. Egzamin niepisany, bez sali i komisji, ale równie stresujący – pod czujnym okiem majstra, który nie wybaczał niedokładności. W tym fachu nie było miejsca na pomyłki. Liczyły się precyzja, czystość i smak.

Königsberg. Stary rynek ze sklepami. Miasto, będące stolicą Prus Wschodnich,
ucierpiało w wyniku nalotów brytyjskich i sowieckich oraz walk
w końcowej fazie wojny. Szczególnie zniszczone było historyczne
centrum miasta - ok. 95% budynków. Źródło: domena publiczna.


   Warsztaty niemieckie robiły ogromne wrażenie. Wszystko było tam nowoczesne i precyzyjnie zorganizowane. Maszyny zasilane prądem, kotły opalane węglem i gazem, wędzarnie na gaz, zasypywane trocinami. W kotłach zainstalowane były termometry i zegary, dzięki którym można było ustawić czas i temperaturę z dokładnością, o jakiej w Polsce można było tylko marzyć. Praca była zorganizowana i znacznie ułatwiona przez techniczne udogodnienia.
   Dla Jana, przyzwyczajonego do pracy w warunkach znacznie uboższych, kontrast był uderzający. W jego ojczyźnie wodę badało się ręką, a jakość kiełbasy oceniało, przyciskając ją palcem. Termometr zastępował palec, zegar – ucho. Gdy podczas jednego ze szprycowań mięsa zanurzył rękę w wodzie, a potem po pół godzinie wyjął jedną kiełbasę, rzucił ją na stolnicę, przyłożył do ucha i ścisnął palcami, nie spodziewał się, że był uważnie obserwowany.
   Majster i czeladnik Ryszard przyglądali mu się z boku. Jan odwrócił się do majstra i powiedział z przekonaniem:
— Dobra.
Majster, nie kryjąc ciekawości, zapytał:
— W Polsce tak się robi?
Jan uśmiechnął się i odpowiedział:
— W małych warsztatach palec był za termometr, a ucho za zegar.
Majster roześmiał się, poklepał go po ramieniu i z uznaniem stwierdził:
— Jesteś fachowcem. Znasz się na robocie.
Choć wiele rzeczy podpatrywał w niemieckim warsztacie, w niektórych sprawach okazywał się bystrzejszy od Niemców. Wiedział, że wielu z nich miało Polaków za ludzi ciemnych, niezdolnych do samodzielnego działania. Postanowił im udowodnić, że się mylą. Był ambitny, pracowity, a dzięki znajomości niemieckiej gramatyki potrafił porozumieć się w codziennych sprawach.
   Ze szkoły pamiętał niemieckie wiersze. Dzieci z sąsiedztwa często przychodziły popatrzeć na „Polaka”, a on, chcąc je do siebie przekonać, deklamował im znane sobie wierszyki. Sprawiało im to ogromną radość. Pewnego dnia przyszła z nimi majstrowa i, słysząc, jak recytuje, stwierdziła, że najwyraźniej zna niemiecki, tylko nie chce mówić. Jan wytłumaczył, że uczył się w szkole trzy lata i wiersze znał na pamięć.

   Praca układała się dobrze. Niemcy byli zadowoleni, a Jan – po miesiącach obozowego piekła – wreszcie odzyskiwał siły. Organizm dochodził do siebie, stres ustępował, samopoczucie się poprawiało. Na kwaterze też panował spokój. Po tygodniu oznajmił kolegom, że pozbył się wszy i ustawił łóżko normalnie. Trochę im było wstyd za wcześniejsze zachowanie, niejeden przeprosił. Po dwóch tygodniach przybrał na wadze – z 45 do 75 kilogramów. W następnym miesiącu osiągnął swoją dawną wagę: 82 kilogramy. Sam nie mógł uwierzyć, że to możliwe w tak krótkim czasie. Ostrożnie podchodził do jedzenia, ale dobre otoczenie i spokojna praca robiły swoje.
   Z czasem jednak atmosfera w warsztacie zaczęła się psuć. Ryszard, spodziewający się powołania do wojska, stawał się nerwowy, złośliwy i nieprzyjemny. Majster tymczasem coraz bardziej doceniał Jana – często z nim rozmawiał, traktował go z szacunkiem, widząc jego szybkie postępy w nauce języka niemieckiego. To tylko zaostrzało zazdrość Ryszarda.
Jan długo udawał, że nie zauważa złośliwości. Aż w końcu usłyszał od Ryszarda:
— Ty, polska świnio! Pewnego dnia, gdy majster był w rzeźni, Jan przygotowywał kiełbasy i zawieszał je w wędzarni. Ryszard doskoczył do niego, odepchnął i warknął, że to jego zadanie, a Polak może co najwyżej zmywać maszyny. Gdy zamierzał go uderzyć, Jan chwycił kij i odpowiedział zimno:
— Jeśli mnie uderzysz, nie odpowiadam za siebie.
Bał się, że znów trafi do obozu. Nie chciał kłopotów. Wyszedł z warsztatu. Niedługo potem przyjechał majster, a Jan poprosił go, by pozwolił mu odejść i znaleźć inną pracę przez arbeitsamt.
Po skończonej zmianie, gdy Ryszard poszedł do domu, majster zatrzymał Jana. Zadzwonił do urzędu pracy, do kierownika Merty, prosząc, by ten przyszedł do warsztatu. Po pół godzinie siedzieli już razem w pokoju. Merta zapytał, dlaczego Jan chce odejść. Ten opowiedział wszystko – o wyzwiskach, o groźbach, o dzisiejszej awanturze.
Majster był wyraźnie poruszony. Co chwilę dopytywał, co dokładnie Jan mówi. Merta uspokoił go, mówiąc:
— Niech się nie martwi. Jutro Ryszarda już tu nie będzie.
Kucharka przygotowała Janowi kolację, a gdy chciał wyjść, majster nalał mu setkę dobrej wódki. Wypili ją razem, jak dwaj ludzie, którzy się nawzajem szanują.

   Następnego dnia Jan przyszedł do pracy o 5:30. Majster czekał w przebieralni na Ryszarda. O szóstej rozległa się awantura – przez drzwi słychać było podniesione głosy i hałas. Ryszard został zwolniony.
Dzień później w warsztacie pojawił się nowy czeladnik – Niemiec imieniem Willi. Miał około 35 lat, był kawalerem i człowiekiem o niezwykle dobrym charakterze. Jan spędził z nim siedem miesięcy. Willi był wesoły, towarzyski i uczynny, wrażliwy na ludzką krzywdę. Między nimi zawiązała się szczera przyjaźń.
Choć jeden był Niemcem, a drugi Polakiem – nie było między nimi nieporozumień. Willi uczył Jana niemieckiego, Jan uczył Williego polskiego. Śpiewali razem piosenki – raz niemieckie, raz polskie. Willi zawsze się uśmiechał, nie pozwalał Janowi się smucić. Gdy zauważył, że Jan zamyślił się lub zmarkotniał, zaraz pytał:
— Chory jesteś? Musisz iść do lekarza!
Z takim człowiekiem – myślał Jan – można by przeżyć całe życie. Gdy miał kieliszek, zawsze dzielił się z Janem, mówiąc, że „na zdrowie trzeba pić razem”. Hitlera nienawidził szczerze – nie raz klął na niego przy wszystkich.
   Majster był zadowolony z ich współpracy. Cieszył się, że między pracownikami panuje zgoda i koleżeństwo. Po kilku miesiącach Willi został powołany do wojska. Musieli się rozstać. Pożegnali się serdecznie – jak bracia.
Z czasem Jan dowiedział się także, co spotkało Ryszarda. Po trzech tygodniach został wysłany na front wschodni. Pół roku później majstra odwiedził kolega, który służył z nim w tej samej jednostce. Opowiedział, że pocisk trafił wprost w Ryszarda. Zginął na miejscu – nie zostało po nim nic.
Jan, słysząc to, poczuł smutek. Choć przecież nie powinien – ten człowiek nie był już wtedy jego kolegą. Był zaślepiony ideologią Hitlera i stał się wrogiem.


Königsberg został nazwany Kaliningradem na cześć Kalinina -
 bolszewika i mordercy. Po wojnie nie doszło do odbudowy miasta,
lecz w okresie ZSRR nastąpiła celowa degradacja substancji zabytkowej
 miasta (w dużej mierze z powodów ideologicznych – chęci zerwania
 z niemiecką przeszłością). Wskutek tego, pomimo długiej i bogatej historii,
 miasto posiada niewiele zabytków. W krajobrazie Królewca dominują
blokowiska.



*"Königsberg" to dawna niemiecka nazwa miasta, które obecnie nazywa się Królewiec (ros. Калининград, Kaliningrad). Jest to miasto w Rosji, położone nad Zalewem Wiślanym, będące stolicą obwodu królewieckiego.
Królewiec, czyli Königsberg, ma bogatą historię, będąc stolicą państwa zakonu krzyżackiego, a następnie księstwa i prowincji Prus. Miasto zostało silnie zniszczone podczas II wojny światowej, a po jej zakończeniu, na mocy ustaleń konferencji poczdamskiej, znalazło się pod administracją sowiecką. W 1946 roku zmieniono jego nazwę na Kaliningrad.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.